Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Jak to się robi w Niemczech: System szkolnictwa

Ponieważ moje dziecko zmieni w tym roku szkołę na średnią, to jestem na bieżąco z tematem systemu szkolnego w Niemczech i mogę się swoimi obserwacjami podzielić.

Postaram się porównać system niemiecki z polskim. A ponieważ nie jestem najmłodszy, to zacznę od porównania z systemem obowiązującym wtedy, gdy ja chodziłem do szkoły.

W tamtych czasach w Polsce obowiązywała 8-klasowa szkoła podstawowa, przymusowa dla wszystkich. Po tej szkole można było wybrać jeden trzech torów dalszego kształcenia (albo dać sobie spokój):

  • 4-letnie liceum ogólnokształcące kończące się maturą, potem studia (lub szkoła policealna)
  • 5-letnie technikum zawodowe, mogące kończyć się maturą dającą wstęp na studia, ale dające konkretny zawód.
  • szkołę zawodową

Dzieci szły do szkoły w wieku 7 lat, matura w liceum, było to 12 lat nauki.

W Niemczech są również podobne trzy tory kształcenia. Ponieważ szkolnictwo w Niemczech leży w kompetencjach landów, stąd w każdym jest trochę inaczej. Poszczególne szkoły mają też pewien margines swobody. Ale to w sumie szczegóły. Generalnie jest tak:

Dzieci idą do szkoły podstawowej w wieku 6 lat, a szkoła ta trwa zaledwie cztery lata. Uczone przedmioty to: matematyka, niemiecki, Sachunterricht (mniej więcej przyroda), angielski (od trzeciej klasy), sztuka, muzyka, sport i religia (nieobowiązkowa, z wariantem ewangelickim i katolickim). Oprócz tego bywają przedmioty "akcyjne", w rodzaju "Faustlos" ("Bez użycia pięści" - unikanie i rozwiązywanie konfliktów) albo zajęć wyrównawczych z niemieckiego. Wszyscy czwartoklasiści robią obowiązkowo kartę rowerową, ale o tym może osobna notka.

Lekcje trwają po 45 minut, nie ma przerwy po każdej lekcji - jest tylko dziesięciominutowa przerwa "śniadaniowa" po drugiej lekcji, i dwie "podwórkowe" po czwartej i piątej, po 20 i 10 minut. Nie ma też znanych z Polski jazgoczących dzwonków jak na okręcie wojennym - zamiast nich są migające światła. Lekcji w ciągu dnia jest zazwyczaj 4-5 (max. 6). Obiady w szkole są tylko w niektórych szkołach.

Sześciolatki przed przyjęciem do szkoły mają tak zwany Schnuppertag - przychodzą na jeden dzień i mają parę lekcji. I jeżeli mają z tym problem (na przykład płaczą i chcą do mamy) to muszą z pójściem do szkoły jeszcze rok zaczekać.

Szkolnictwo podstawowe ciągle jeszcze jest mocno zaniedbane i niedoinwestowane. Większość szkół to albo stare, jeszcze XIX-wieczne budynki albo trwała prowizorka barakowo-kontenerowa. Często jest to parę niepołączonych ze sobą budyneczków z toaletą na podwórzu. (Uwaga: piszę o Hesjii, nie wykluczam że gdzie indziej, zwłaszcza w byłym NRD, może być lepiej).

Szkoła podstawowa Martin-Buber-Schule we Frankfurcie

Szkoła podstawowa Martin-Buber-Schule we Frankfurcie

Wychowawczyni syna twierdzi, że teraz to już idzie na dość poważnie, ale kiedyś, za jej czasów, to nikt specjalnie do kształcenia podstawowego wagi nie przykładał i niemal wszystkie dzieci miały same dobre oceny. Przez bardzo długi czas problemem szkół były lekcje "wypadające" ze względu na nieobecność nauczycieli, na przykład przez chorobę. "Straty" te dochodziły miejscami nawet do 10%!

Szkoła podstawowa Mühlbergschule we Frankfurcie

Szkoła podstawowa Mühlbergschule we Frankfurcie

 

 Przebudzenie polityków nastąpiło w roku 2000, gdy opublikowano wyniki pierwszych badań PISA. Badania wykazały stosunkowo słaby poziom uczniów szkół niemieckich i bardzo silny związek między osiągnięciami w nauce a poziomem wykształcenia rodziców i wykonywanym przez nich zawodem. Wywołało to wielką dyskusję i zaczęły się zmiany. (Ciekawe że w Polsce, mimo że uczniowie polscy w tymże 2000 roku we wszystkich konkurencjach wypadli gorzej niż niemieccy, to dominował nastrój debeściakowy). W Hesji na przykład land zaczął uczniom szkół podstawowych fundować podręczniki i zorganizował program "Unterrichtsgarantie" ("Gwarancja lekcji"). W jego ramach zatrudniono nauczycieli, którzy mieli na szybko zastępować tych chorych tak, aby uczniowie nie tracili godzin lekcyjnych. Później nastąpiła zmiana ("Unterrichtsgarantie Plus") - szkoły po prostu dostały do ręki pieniądze, za które miały sobie zastępstwa same zorganizować. Z pełną gwarancją nie wyszło tak do końca, ale jakiś postęp był. Te koncepcje zrealizował rząd Rolanda Kocha - żeby nie było że go tylko hejtuję.

Poziom szkolnictwa się powoli poprawia, ale nadal nie jest zbyt dobrze. Odbywa się to w sporym stopniu kosztem młodych nauczycieli - to jest po prostu wyzysk, wielu z nich ma na przykład tylko umowy na czas określony nie obejmujące wakacji. Albo inne szykany. Starszych nauczycieli nie da się tak szykanować, bo mają oni status urzędnika państwowego i podpadają pod mnóstwo przepisów ochronnych.

 

Kiedy dzieci skończą trzecią klasę zaczyna się gorączka zmiany szkoły. Problem polega na tym, że już wieku 10 lat dzieci (wraz z rodzicami) muszą jedną z istotniejszych w życiu decyzję o wyborze dalszej drogi kształcenia. EDIT (bo pierwotnie wyszło niejasno): Wszystkie te drogi nie są ukierunkowane zawodowo. Relacja do polskiego odpowiednika jest taka, że w Niemczech uczy się na podobnym poziomie, ale wyłącznie przedmiotów niezawodowych. Jakakolwiek nauka zawodu zaczyna się dopiero po ukończeniu jednej z tych szkół. A drogi te są takie:

  • 8-letnie gimnazjum - odpowiadające z grubsza polskiemu liceum z maturą.
  • 9-letnie Realschule - z grubsza jak polskie technikum, tyle że ogólnokształcące, bez nauki konkretnego zawodu, matura jest opcjonalna.
  • 5-6 letnia Hauptschule - odpowiadająca z grubsza zawodówce, znowu ogólnokształcąca, bez nauki konkretnego zawodu.

Czyli podstawową różnicą w stosunku do dawnego polskiego systemu jest moment decyzji. I to jest właśnie zasadnicza słabość systemu niemieckiego - ten moment jest zdecydowanie zbyt wcześnie. Najważniejszym punktem krytyki jest to, że system ten utrwala podziały klasowe i odbiera szanse uczniom z "opóźnionym zapłonem". Dziecko które w wieku 10 lat zostało skierowane do Hauptschule już praktycznie w tym momencie traci możliwość skończenia matury, a nawet podciągnięcia się do lepszych. Znaczy formalnie rzecz biorąc jest to możliwe, ale bardzo trudne.

Oszczędności nie omijają i szkół średnich - niedawno skrócono czas do matury o rok. Przedtem gimnazjum trwało 9 lat, teraz 8. Nazywa się to "Turbo-Abi" i powoduje zwiększenie obciążenia uczniów, bo sumaryczna ilość godzin lekcyjnych do matury się zmniejszyła, a ilość materiału nie. Wywołało to wielką panikę moralną, ale mnie to nie rusza, bo przecież za moich czasów matura też była po 12 latach nauki.

Hauptschulen powoli zanikają, podobnie jak zniknęły polskie zawodówki - bo jeżeli tylko się da rodzice starają się posłać dzieci przynajmniej do Realschule.

Formalnie zmiana szkoły odbywa się tak, że na konferencji nauczycieli każde dziecko dostaje zalecenie, jaka droga edukacji zostanie mu przydzielona. Rodzice mogą się z tym zaleceniem nie zgodzić i posłać dziecko np. do gimnazjum zamiast zaleconej Realschule, ale ma to konsekwencje. Bo jeżeli dziecko z zaleceniem nie radzi sobie w gimnazjum, to może powtórzyć klasę, dziecko bez zalecenia jest w takiej sytuacji automatycznie przenoszone do Realschule.

Problemem są kryteria przyjęcia do wybranej szkoły. Każde dziecko ma co prawda zagwarantowane miejsce w szkole w wybranym torze kształcenia, ale nigdzie nie jest powiedziane że ma mieć do tej szkoły blisko. W formularzu jest miejsce na wpisanie trzech szkół, szkoła nie dostaje ocen ucznia, tylko zalecenie nauczycieli, wybrane przez ucznia języki i inne zajęcia dodatkowe oraz wypełnione miejsce na pokadzenie, dlaczego akurat do tej. Kryteria wyboru są niejawne i niejasne, stąd nerwowa atmosfera. (Chwila, gdy będę musiał napisać ten kadzidlany tekst zbliża się powoli, acz nieuchronnie). Na szczęście w dzielnicy są aż trzy gimnazja i mają one potwierdzoną preferencję na uczniów z rejonu. W dodatku mieszkamy w "lepszej" części "dobrej" dzielnicy i poziom szkoły mojego syna jest wysoki, a gimnazja o tym wiedzą.

Niemcy (raczej oddolnie, bo politycy są w tym względzie oporni) próbują poprawić cały ten system przy pomocy półśrodków - powstają tu tak zwane "Integrierte Gesamtschulen" ("Zintegrowane szkoły wspólne"), w których dzieci przez pierwsze lata uczą się razem, a dopiero później zostaną podzielone na jeden z tych trzech torów. Ale tam już rodzice nie mają nic do gadania, nie można wymusić toru gimnazjalnego jeżeli nauczyciele są innego zdania. Mimo to szkoły te są oblężone i jest ich o wiele za mało.

Zauważmy, że w Polska idzie w przeciwną stronę - ostatnie zmiany i wprowadzenie gimnazjów zmierzają do przyspieszenia momentu decyzji. I to według mnie jest błąd.

O niemieckim systemie szkolnictwa zamierzam napisać jeszcze parę notek. Ale o szkołach średnich to dopiero gdzieś za rok, jak się z funkcjonowaniem gimnazjum zapoznam osobiście.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

Sledz donosy: RSS 2.0

Wasz znak: trackback

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


23 komentarze do “Jak to się robi w Niemczech: System szkolnictwa”

  1. janekr pisze:

    z grubsza jak polskie technikum, ale bez konkretnego zawodu,
    odpowiadająca z grubsza zawodówce, tyle że też bez konkretnego zawodu.

    Przerasta to moją wyobraźnię. Politechnikum względnie polizawodówka?
    Uczą tam wszystkich mieszania tynku, spawania, zelowania butów, czyszczenia gaźników, lutowania, przepychania kanalizacji, frezowania i kładzenia kabli?
    A do tego zapewne niemieckiego, trygonometrii i historii powszechnej…

  2. cmos pisze:

    @janekr
    Przerasta to moją wyobraźnię. Politechnikum względnie polizawodówka?

    Coś mi się wydaje, że zbyt niejasno napisałem, muszę poprawić. Chodzi mi o to, że uczy się tam na podobnym poziomie jak w polskim odpowiedniku, ale wyłącznie przedmiotów niezawodowych.

  3. janekr pisze:

    Nie byłem w technikum, ale mam wrażenie, że program pozazawodowy w polskich technikach z grubsza pokrywał się z programem w liceum?

  4. cmos pisze:

    @janekr
    Nie byłem w technikum, ale mam wrażenie, że program pozazawodowy w polskich technikach z grubsza pokrywał się z programem w liceum?

    Ja też nie byłem, ale chyba jednak był trochę okrojony.

  5. cmos pisze:

    @janekr

    OK, poprawiłem, mam nadzieję że teraz jest zrozumiałe.

  6. red.grzeg pisze:

    program pozazawodowy w polskich technikach z grubsza pokrywał się z programem w liceum?

    Chodziłem do Zespołu Szkół gdzie było wszystko (licea ogólnokształcące, licea zawodowe, technika i zawodówki), więc była okazja porównać. W technikach program przedmiotów skojarzonych z zawodowymi był bardzo porównywalny z liceum; a sporadycznie nawet bardziej obszerny. O ile pamiętam to w technikum elektronicznym wprowadzano np. liczby zespolone których nie było wtedy w liceum nawet M-F. Jednak przedmioty ogólne były dość mocno ograniczone. Pamiętam że kiedy tworzono klasy LO konieczne było zatrudnienie na kawałek etatu nauczyciela biologii bo w technikach w ogóle tego nie było. Dodatkowo, w PL oprócz ścieżki liceum/technikum- studia; jest też teoretycznie ścieżka liceum- studium pomaturalne; która zapewnia wykształcenie zawodowe na poziomie technikum.

  7. cmos pisze:

    @anuszka_ha3.agh.edu.pl
    „Ile razy myślę o tym ich systemie Gymnasium/Realschule/Hauptschule + zalecenia komisji nauczycielskiej, to mówię sobie: „Ja pierniczę, to jest faszyzm!”

    Tak jeżeli chodzi o ścisłość, to jest to połowa wieku XIX. Co nie znaczy że lepiej niż faszyzm.

    • brytnej pisze:

      Z tym XIX wiekiem bez przesady, bo szkoła niemiecka przeszła od tego czasu dwie, jak na niemieckie warunki kompletnie radykalne reformy. Pierwsza to zniesienie w 1919 r. trzyletniej Vorschule dla dzieci pochodzących z wyższych klas społecznych, która oznaczała de facto selekcję nie po czterech klasach, a przed pierwszą. Mało kto miał bowiem po czterech klasach (ośmioletniej) Volksschule szansę na przeniesienie do gimnazjum, podczas gdy szli tam wszyscy absolwenci Vorschule. Kolejna reforma to zastąpienie Volksschule przez Grund- i Hauptschule, co nastąpiło w latach 60. Po tych wstrząsach, które Niemcy przeszły w dziedzinie edukacji przez ostatnie sto lat, można oczekiwać, że z chęcią wprowadzą jakieś totalne unowocześnienie, np. przemianowanie Gymnasium na High School, co pewnie uzasadni się polepszeniem szans na międzynarodowym rynku pracy.

  8. Ile razy myślę o tym ich systemie Gymnasium/Realschule/Hauptschule + zalecenia komisji nauczycielskiej, to mówię sobie: „Ja pierniczę, to jest faszyzm!” :-(((

  9. red.grzeg pisze:

    Przy okazji zapytam, czy w NRD byly jakies znaczace roznice?

  10. cmos pisze:

    @red.grzeg
    Przy okazji zapytam, czy w NRD byly jakies znaczace roznice?

    O, to jest dobry temat na nową notkę. Napiszę.

  11. jerzyk3008 pisze:

    http://www.rp.pl/artykul/79854.html
    Ten artykuł chyba najlepiej obrazuje co się dzieje w Niemczech, przynajmniej w kwestii wiedzy o historii najnowszej. Ja jestem z rocznika 1985, a wiem co to był np. PRL, a i czym różniła się NRD od RFN też mi z grubsza wiadomo. Choć nie pamiętam tamtych czasów, bo skąd mam pamiętać? 🙂

  12. cmos pisze:

    @jerzyk3008
    Ja jestem z rocznika 1985, a wiem co to był np. PRL,

    Pytanie kontrolne: Czy w PRL-u ZOMO na codzień biło ludzi, a obywatele nie mogli wyjeżdżać na Zachód?
    Bo taką wizję przeszłości serwuje się młodzieży powszechnie.

  13. jerzyk3008 pisze:

    Pytanie kontrolne: Czy w PRL-u ZOMO na codzień biło ludzi, a obywatele nie mogli wyjeżdżać na Zachód?
    Bo taką wizję przeszłości serwuje się młodzieży powszechnie.

    1. ZOMO nie biło na codzień 🙂
    2. Stosunkowo łatwo było jeździć na dowód do krajów socjalistycznych za Gierka (wujek pojechał kilka razy do pracy do NRD, inne osoby z rodziny wczasowały się na Węgrzech). Jeśli chodzi o wyjazd za żelazną kurtynę to też był możliwy, choć oczywiście nie bezproblemowo jak po 1989. Też mam wśród znajomych osoby, które jeździły na jakieś wymiany studenckie/naukowe, ale to wszystko nie było takie proste i nierzadko załatwiane po róznych dojściach. Było to możliwe, tylko trudne.

  14. jerzyk3008 pisze:

    A z wiedzą młodych Niemców o nie tak dawnej przeszłości faktycznie jest tak źle?

  15. cmos pisze:

    @jerzyk3008
    A z wiedzą młodych Niemców o nie tak dawnej przeszłości faktycznie jest tak źle?

    Trudno mi powiedzieć, bo z młodych Niemców to ja znam głównie dziesięciolatków z klasy syna. W każdym razie w telewizji jest bardzo dużo dobrych programów dla dzieci i młodzieży na te tematy i jak ktoś ogląda to to wszystko wie. Oczywiście takich co nic nie oglądają i nie czytają na pewno jest sporo. Jak wygląda program nauczania historii w szkole średniej będę mógł powiedzieć pewnie dopiero za parę lat.

  16. cmos pisze:

    @jerzyk3008

    To OK, faktycznie wiesz mniej więcej jak było. Bo podlinkowałeś Rzeczpospolitą, gdzie panuje inna wykładnia.

  17. Tava3 pisze:

    Na prawdę szkoda, że trafiłem na tą stronę tak późno.

    Z osobistych doświadczeń w 1987 r.

    O paszport trzeba było wystąpić do do Dzielnicowej Rady Narodowej, podanie 7 stron formatu A4, pokazać zaproszenie (niekoniecznie to musiała być rodzina), miesiąc czekania na rozpatrzenie wniosku i można było odebrać paszport. Od ’86 go w zasadzie nie było problemu, również paszporty wydawano już na wsje strany mira. Przy odbiorze była rozmowa kwalifikacyjna z urzędnikiem, trzeba było pokazać dowód (nie pamiętam, czy trzeba go było zostawić), książeczkę wojskową i status zaczepienia w społeczeństwie, książeczka studencka wystarczała.
    Dostawało się chyba zaświadczenie potrzebne do wydania książeczki walutowej, na którą można było kupić równowartość 10 USD w walucie kraju, do którego miało się wizę.
    Krok pierwszy zakończony, krok drugi: wizy.
    Do otrzymania wizy trzeba było mieć paszport oczywiście, zaproszenie i wyciąg z konta walutowego, który miał pokazać, że będziesz miał środki na każdy dzień pobytu. Oczywiście wszystko było zależne od ambasady, z tamtego roku opisuję doświadczenia z ambasadą duńską.
    Z tym wyciągiem z konta był swoisty paragraf 22, bo żeby móc założyć konto walutowe, trzeba było mieć zaświadczenie z granicy, że przywozisz tzw. twardą walutę. W realiach PRL można było prosto kupić pieniądze na czarnym rynku, ale nie można ich było wpłacić, bo nie było zaświadczenia, a handel walutami był zakazany (w praktyce jednak nikt nie zwracał na to uwagi; pamiętam, że zaświadczenia kombinowaliśmy przez pożyczanie sobie pieniędzy, przed wyjazdem w 1989 jakieś trzy osoby miały razem 1200 USD, które przelewaliśmy sobie z konta na konto i w ten sposób mieliśmy wyciąg potwierdzający posiadanie środków).
    Co do samych wiz: nigdy mi żadnej nie odmówiono, ale kolejki do ambasad były. Na przykład przed sezonem truskawkowym do ambasady RFN trzeba było stać w kolejce miesiąc, jak się kończyły, można było wejść do ambasady w parę dni. Oczywiście listy, odhaczanie itp.

    Teraz o szkolnictwie: chyba nie ma idealnego systemu, a o jakości niestety świadczy ilość pieniędzy przeznaczona na kształcenie nowych obywateli, ale z zaznaczeniem drogi rozwoju młodego pokolenia: czy bardziej stawiamy na niezależnych i myślących obywateli, którzy są bardziej kreatywni i trudniejsi do zarządzania, czy raczej tworzymy społeczeństwo ludzi stosujących się do modelu funkcjonowania.

    Jeżeli chodzi o samych Niemców (niestety z tej zachodniej części; ze wschodnimi miałem mało doświadczeń i nie chciałbym na ich podstawie wyciągać bardziej generalnych wniosków) ich wykształceniem ogólnym nie byłem zachwycony; jednak zdolność współpracy i komunikacji, a ponadto wiedza merytoryczna po tamtejszych ośrodkach akademickich daleko wyprzedzały zespoły polskie.

    Pozdrawiam,
    T.

  18. janekr pisze:

    Tava3
    „O paszport trzeba było wystąpić do do Dzielnicowej Rady Narodowej, podanie 7 stron formatu A4, pokazać zaproszenie (niekoniecznie to musiała być rodzina), miesiąc czekania na rozpatrzenie wniosku i można było odebrać paszport. Od ’86 go w zasadzie nie było problemu, również paszporty wydawano już na wsje strany mira. Przy odbiorze była rozmowa kwalifikacyjna z urzędnikiem,”

    Ciekawe. W latach 80 składałem o paszport w biurze paszportowym, formularz miał 4 strony formatu A4, żadnej rozmowy kwalifikacyjnej przy odbiorze nie było.

    „Z tym wyciągiem z konta był swoisty paragraf 22, bo żeby móc założyć konto walutowe, trzeba było mieć zaświadczenie z granicy, że przywozisz tzw. twardą walutę. W realiach PRL można było prosto kupić pieniądze na czarnym rynku, ale nie można ich było wpłacić, bo nie było zaświadczenia,”

    Zaświadczenie z granicy było wymagane do połowy lat 70. (chyba ok. 1978) gdy zlikwidowano podział na konta walutowe A i B. Od tego czasu można było wpłacić dowolną gotówkę wymienialną i nikt nie wnikał w jej pochodzenie. Przedtem faktycznie kwitek z granicy był potrzebny.

    @topol
    „Raz do roku można było kupić na książeczkę walutową 150$…”
    Nie raz do roku, tylko raz na 3 lata. Nie $150 a $130. I wreszcie – nie każdy mógł kupić. Wnioski były rozpatrywane przez komisję społeczną, a chętnych było duuużo więcej, niż udostępnionych dewiz.

    Poza tym wszystko się zgadza…

    • cmos pisze:

      Zaświadczenie z granicy było wymagane do połowy lat 70. (chyba ok. 1978) gdy zlikwidowano podział na konta walutowe A i B. Od tego czasu można było wpłacić dowolną gotówkę wymienialną i nikt nie wnikał w jej pochodzenie.

      W drugiej połowie lat 80-tych zaświadczenie potrzebne było znowu. Ale nie trzeba było wracać z Zachodu, przy powrocie z NRD też można było zadeklarować walutę.

    • topol pisze:

      Zapytałem się swojego ojca – on też twierdzi, że 150$ raz na rok. I żadnych komisji społecznych….
      Na początku lat osiemdzieskątych wprowadzono konta dewiz owe „N”. Aby wpłacić dewizy nie trzeba było dokumentować ich pochodzenia, ale przez rok wpłacony wkład był nieoprocentowany. Po roku można było je wypłacić i wpłacić na konto „A” – czyli normalnie oprocentowane.

  19. janekr pisze:

    „Zapytałem się swojego ojca – on też twierdzi, że 150$ raz na rok. I żadnych komisji społecznych….”

    No cóż, pamięć kontra pamięć… Żeby sprawę rozstrzygnąć definitywnie, należałoby wejść do archiwum Trybuny Ludu czy Życia Warszawy. Papierowego archiwum. Niestety, nie da rady.

    A na razie link podpierający moją tezę:

    http://podroze.gazeta.pl/podroze/1,114158,5061326.html

    BTW te 130$ kupowało się po kursie niższym od czarnorynkowego, ale bynajmniej nie znacznie niższym. Był to kurs banku handlowego, powiększony o dopłatę turystyczną w wysokości 150%. Wychodziło jakieś 50% – 60% czarnego rynku.

    „konta walutowe po 1981 roku”

    Wraz z wprowadzeniem stanu wojennego zablokowano możliwość wypłat z kont walutowych A. Pewnie dlatego te wszystkie cyrki, o których piszecie, a których nie obserwowałem.

Skomentuj i Ty

Komentowanie tylko dla zarejestrowanych i zalogowanych użytkowników. Podziękowania proszę kierować do spamerów