Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Gość na blogu: Andrzej Jamiołkowski o przyrządach laboratoryjnych z NRD

Rzadko mam na blogu gości, ostatnia notka gościnna pojawiła się już prawie trzy lata temu. Autorem jej (a nawet dwóch) był Andrzej Jamiołkowski i obie były o żeglarstwie i NRD. Dziś ten sam gość i znów o NRD, ale tym razem nie o hobby, tylko o pracy. Zapraszam.

Gość zadaje pytania o firmę Carl Zeiss Jena i NRD w ogólności - planowałem odpowiedzieć na nie pod tekstem, ale i bez tego notka jest długa. Odpowiem więc w następnej notce.

I jeszcze napiszę, że i ja miałem kontakt z jednym z opisywanych urządzeń - chyba był to SPEKOL 2. Nie pamiętam dokładnie, bo było to jakieś 35 lat temu, kiedy jako licealista chodziłem na Politechnikę na zajęcia Młodzieżowego Towarzystwa Naukowego.


Optyczna analiza instrumentalna w Polsce – zasługa NRD

Jestem chemikiem, studia skończyłem w roku 1970 (UMK Toruń) i rozpocząłem pracę w laboratorium analizującym wodę i ścieki, potem zająłem się analizą powietrza i gazów odlotowych z kominów. Wówczas laboratoriów chemicznych było bardzo wiele, istniały w stacjach San-Epid, ochronie środowiska, stacjach chemiczno-rolniczych, zakładach wodociągów i kanalizacji czy zakładach przemysłowych, przede wszystkim produkcji spożywczej. Dzisiaj wymogi posiadania przez laboratoria akredytacji spowodowały, że laboratoriów jest dużo mniej, kupno odczynników zostało obecnie - z obawy przed niekontrolowaną produkcją narkotyków i/lub materiałów wybuchowych - bardzo sformalizowane, wówczas przedsiębiorstwa kupowały odczynniki bez większych kłopotów.

W owym czasie królowały w analizie śladów przede wszystkim klasyczne metody chemicznej z analizami wagowymi i objętościowymi na czele. Ale te metody miały swoje ograniczenia: nie pozwalały w ogóle wykonać pewnych oznaczeń i/lub analizy trwały długo. W II połowie lat 60 XX w zaczęły się pojawiać i wchodzić do stosowania w laboratoriach ruchowych coraz więcej metod analizy instrumentalnej. Najpopularniejszym sposobem były analizy polegające na wywołaniu w analizowanym roztworze barwy proporcjonalnej do zawartości szukanej substancji i następnie porównywanie tej barwy z wzorcami, często przygotowanymi z zupełnie innych farbek. Było to mało dokładne, ale kolorymetria torowała sobie drogę coraz śmielej. Należało te analizy udokładnić i sposobem na to było badanie absorpcji światła – nie białego – ale monochromatycznego, co pozwalało uzyskać wyższe absorbancje – czyli oznaczać szukaną substancję w próbkach, w niższym w nich stężeniu. Polskie kolorymetry były w owym czasie (koniec lat 60 XX w) bardzo prymitywne, z wykorzystaniem jako monochromatorów kolorowych szybek (bardzo niedokładna monochromatyzacja) i źródłem sygnału w postaci fotoogniwa, bez jakiejkolwiek elektroniki do wzmacniania i obróbki tego sygnału. I tu pomoc przyszła z NRD: pojawił się wówczas kultowy przez dłuższy czas spektrofotometr SPEKOL (produkcja w NRD od 1963 r.) najpierw oznaczony numerem 1, potem 10. Był to przyrząd sygnowany jako Carl Zeiss Jena z jedną wiązką światła widzialnego generowanego z odpowiedniej żarówki, światło to było monochromatyzowane siatką dyfrakcyjną i podawane na szklaną kiuwetę z kolorowym roztworem. Za nią znajdowało się w pierwszych egzemplarzach fotoogniwo selenowe, generujące prąd. Dla kiuwety z roztworem bezbarwnym ustawiało się potencjometrem wskazania woltomierza wskazówkowego na 100 % transmisji, a następnie w kiuwecie umieszczało się barwny roztwór z analizowanym składnikiem i znów mierzyło transmitację (albo absorbancję), galwanometr miał dwie skale. Część światła zmonochromatyzowanego ulegała pochłonięciu w barwnym roztworze, pochłonięcie to było proporcjonalne (prawo Lamberta-Beera) do stężenia czynnika wywołującego barwę. Przyrządy były proste w obsłudze, w miarę powtarzalne, można było do nich dokupić części zamienne. Z czasem urządzenia rosły, pojawiły się w nich fotokomórki zamiast fotoogniw, dodano wzmacniacze, pozwalające wzmocnić sygnał, w koszyczkach na kiuwety pojawiła się możliwość ustawienia kiuwet o większej niż 1 cm grubości warstwy barwnej cieczy. Firma też oferowała przystawki do przyrządu podstawowego do oznaczeń mętności i kilku innych parametrów, rzadziej stosowane.

SPEKOL 2

SPEKOL 2

Stary SPEKOL rozbudowany

Stary SPEKOL rozbudowany

Spekol z czasem rósł mężniał i potężniał, w latach 80 pojawił się przyrząd nadal sygnowany jako producent Carl Zeiss Jena nazywający się Spekol 11, w nim źródłem światła była już lampa halogenowa, a do detekcji używano dwóch różnych fotoogniw, lepiej dopasowanych do odpowiednich długości fali światła widzialnego. Zamiast miernika analogowego – pojawił się wyświetlacz cyfrowy pokazujący absorbancję i/lub transmitancję. Z takimi nowinkami wjechaliśmy w nową erę. Potem były dostępne jeszcze inne spektrofotometry, mające w nazwie spekol ale to już nie były te, które setki chemiczek i chemików w Polsce wprowadziły w latach 70 XX w w świat analiz spektrofotometrycznych. Oczywiście, opisywane wyżej przyrządy nie miały żadnej możliwości obróbki sygnału, każdy sobie sam musiał ten przyrząd wywzorcować, krzywą (daj Boże – prostą) kalibracyjną wykreślić na papierze milimetrowym i z niej potem mozolnie odczytywać jakiej absorbancji odpowiada jakie stężenie oznaczanej substancji albo wyliczać to stężenie z równania prostej. Ale to i tak był kolosalny postęp w stosunku do innych kolorymetrów bądź sztucznych skal wzorców. Firma nazywana Carl Zeiss Jena dostarczała też lepsze spektrofotometry do zastosowań naukowych, również na zakres UV-VIS, ale żaden z nich nie był tak popularny i dostępny jak SPEKOLe, w kolejnych ich odsłonach, w laboratoriach ruchowych.

SPEKOL 11 z objaśnieniami

SPEKOL 11 z objaśnieniami

Nie wszystkie oznaczenia w chemii da się wykonać przeprowadzając oznaczaną substancję do związku barwnego, np. nie można w ten sposób sobie poradzić z oznaczeniami zawartości jonów sodu, potasu i wapnia w roztworach – np. wyciągach glebowych i/lub płynach fizjologicznych. Jony te tworzą tylko roztwory bezbarwne. Ale na szczęście jony te – o ile są w postaci aerozolu wprowadzone do palnika gazowego – barwią ten płomień i ten fakt może być podstawą do analizy – w tym wypadku spektrometrii emisyjnej. I tu znów w dawnych czasach NRD przychodziła chemiczkom i chemikom w Polsce z pomocą – dostarczając takie fotometry firmy Carl Zeiss o nazwie Flapho. Pierwsze były przyrządami jednowiązkowymi (ale z możliwością zmiany filtrów), elementy były ustawione na ławie optycznej, wszystkie części składowe przyrządu były widoczne, do pomiaru natężenia promieniowania z płomienia służyło fotoogniwo selenowe, a miernikiem prądu był galwanometr lusterkowy. Późniejsze, z lat 80 XX w. to fotometr Flapho 4 – ten już był już przyrządem dwuwiązkowym, pozwalającymi z jednej zasysanej podciśnieniowo próbki oznaczyć w tym samym płomieniu jednego palnika – ale w oddzielnych torach pomiarowych np. jednocześnie sód i potas. Oczywiście odczyt wyników był z analogowego miernika jakim ten fotometr dysponował w każdym kanale, bez jakiejkolwiek rejestracji wyników, regulacja powietrza i gazu do palnika ręczna, zaworami, brak podajnika próbek. Tym niemniej te przyrządy pozwoliły wykonywać analizy sodu i potasu – wcześniej niewykonywalne, choć spektrometry emisyjne (niemieckiej zresztą konstrukcji) były wykorzystywane już w XIX wieku. Korzystanie z tych fotometrów było dla obserwatora z zewnątrz lekkim szamaństwem, palnik szumiał, za ścianą tłukła sprężarka powietrza do palnika, płomień interesująco zmieniał barwę w czasie podawania do niego próbek. Niektóre z tych fotometrów pracują do dziś.

FLAPHO 4

FLAPHO 4

W pewnym momencie powstała konieczność oznaczania zawartości metali w różnych próbkach, w tym w próbkach środowiskowych. Technika polarografii (czeski wynalazek), która pozwalała oznaczać metale w próbkach została wycofana, posługiwała się bowiem rtęcią, której odpady zaczęły być w laboratoriach stosujących tę technikę problemem. Inną techniką, szczególnie dedykowaną do analiz stężeń metali ciężkich w roztworach okazała się atomowa spektrometria absorpcyjna. Technika ta polega na rozbiciu (fachowo: atomizacji) związków metali ciężkich w roztworze - do wolnych atomów tych metali, na ich podstawowym poziomie energetycznym.

Najstarszy fotometr płomieniowy

Najstarszy fotometr płomieniowy

Tutaj znów NRD pomogło wprowadzić polskich chemików (obojga płci) w czarowny świat takich, wówczas (koniec lat 70 XX w – początek lat 80 XX w) bardzo nowoczesnych analiz metali – np. w środowisku. Firma nazywana Carl Zeiss Jena oferowała wówczas jako podstawowy przyrząd spektrofotometr AAS , potem AAS 1 (w NRD od roku 1971, w Polsce od końca lat 70 XX w.). Do atomizacji w tych przyrządach używano szerokiego palnika acetylenowo-powietrznego, do generowania linii widmowych poszczególnych metali firma oferowała kilkanaście lamp z katodą wnękową z metali, w NRDowskim przyrządzie można było jednocześnie zainstalować 4 takie lampy, co pozwalało z jednego roztworu zasysanego do palnika oznaczyć 4 pierwiastki. Nie były to przyrządy najlepsze, bo nie miały wówczas korekty tła (absorpcji niespecyficznej) ani możliwości atomizacji w kiuwetach grafitowych ogrzewanych elektrycznie, co dawało lepsze wykrywalności i eliminowało palnik i gazy do jego zasilania. Ale i tak było to na początku lat 80 XX w zetknięcie z bardzo wówczas nowoczesną techniką analiz, a szeroki na ok. 10 cm palnik dawał osobom patrzącym z zewnątrz duże wrażenia. Ale w tych pierwszych przyrządach sterowanie gazami do palnika było ręczne, odczyt absorbancji – tylko z miernika analogowego, ustawianie natężenia prądu w lampach z katodą wnękową – też ręczne. Ale dawało się już coś tym oznaczyć i rtęci do polarografii nie trzeba było stosować. Oczywiście w końcu lat 80 pojawiły się udoskonalone przyrządy (AAS 3), już z korektą tła, a dziś – jeszcze lepsze. Ale w międzyczasie NRD zniknęło.

Spektrometr absorpcji atomowej AAS 1

Spektrometr absorpcji atomowej AAS 1

Ta sama firma oferowała również spektrofotometr do badań w zakresie podczerwieni o symbolu UR-10, wielki, rozmiarów biurka przyrząd. Techniki tej używano do ustalania budowy związków organicznych, korzystałem z widm z tego przyrządu robiąc dyplom, w laboratoriach ruchowych nie był on stosowany.

I na koniec wspomnienie – anegdota – całkiem prawdziwa. W latach 1980-1990 pracowałem dodatkowo, na pół etatu w olsztyńskiej Akademii Rolniczo Technicznej, na ówczesnym wydziale ochrony wód, gdzie zorganizowałem i prowadziłem wykład i ćwiczenia z przedmiotu analiza instrumentalna wody i ścieków. W pracowni, w której uruchomiłem wcześniej zakupione przez wydział przyrządy studenci 3 roku wykonywali 6 oznaczeń, do trzech z nich stosowano opisane tu przyrządy produkcji Carl Zeiss Jena. Razu pewnego (koniec lat 80 XX w) wchodzę do budynku wydziału, na zajęcia i natykam się w holu na ówczesną panią dziekan oprowadzającą po budynku kilku panów (później okazało się, że to byli goście wydziału z RFN). Pani dziekan (wiedziała, że potrafię coś po niemiecku powiedzieć) tonem nie znoszącym sprzeciwu poleciła mi pokazać tym gościom wydziałową pracownię analizy instrumentalnej wody i ścieków. Zaprowadziłem gości do pracowni i w kilku słowach objaśniłem jakie to przyrządy i co się na nich i jakimi technikami oznacza. Jeden z panów zadał mi dodatkowe pytanie/stwierdzenie o treści „te wszystkie przyrządy nie mają żadnej komputerowej obróbki sygnału, ani zapisywania wyników w komputerze. To państwo (kierując to stwierdzenie do mnie) celowo tak zrobili żeby studenci lepiej mogli zobaczyć jak przyrządy działają, nieprawdaż ? Nie zaprzeczyłem, choć oczywiście nie była to prawda, wówczas nam się o komputerach współpracujących z przyrządami nie śniło.

Gospodarza witryny proszę o komentarz co do firmy – wtedy, w czasach NRD nazywającej się Carl Zeiss Jena. Jakim cudem taka firma do końca NRD istniała, czemu dziś ta firma już przyrządów dla chemików nie oferuje i co to za firma ZEISS, która była [ chyba ] wówczas obecna na rynku zachodnim i czemu budowę przyrządów zapoczątkowanych w NRD dziś kontynuuje inna firma – AnalitykJena już nie mająca Zeiss w nazwie.

Ale zasługi firmy z NRD w nauczeniu rzeszy polskich chemiczek i chemików z tamtych lat korzystania z optycznych technik analizy instrumentalnej są niezaprzeczalne i pewnie dobrze, że choć do takiej nowoczesności dostęp wtedy był.

 

Andrzej Jamiołkowski

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:DeDeeRowo, Gościnne

4 komentarze

Gość na blogu: Andrzej Jamiołkowski o żeglarstwie do i w NRD

Dziś znowu tekst gościnny Andrzeja Jamiołkowskiego z Olsztyna, o pływaniu jachtem do NRD. Jestem ze Szczecina, wielu znajomych i wiele osób z rodziny pływało, ale jakoś nikt do NRD, więc dla mnie to też nowość.

Tekst pojawił się pierwotnie jako komentarz, ale zasługuje na to żeby opublikować go jako notkę.

 

Od lat 60` XX wieku żegluję, przede wszystkim po morzu, od 1985 r. jestem kapitanem jachtowym.

Po studiach (chemia UMK, dyplom 1970) zamieszkałem w Olsztynie, gdzie, jak się okazało był Klub Morski Ligi Obrony Kraju. Klub ten, od roku 1974 był eksploatatorem dużego, mahoniowego jachtu klasy Opal (niektóre z nich pływają do dziś). Wstąpiłem do tego klubu, a że byłem niezamożny i właśnie urodzili mi się synowie (72 i 74) - nie mogłem się pisać na rejsy na Zachód, nie miałem na to forsy i czasu, choć i takie były na tym jachcie organizowane. Ale jeden z ówczesnych kapitanów - pływał do NRD. Ja jako tako porozumiewam się po niemiecku, miałem dobrą nauczycielkę w liceum, choć koennen i durfen - to ciągle dla mnie tajemnica. Dołączyłem do tej grupy i w pierwszej połowie września 1976 popłynąłem pod wodzą tego starszego kapitana do Stralsundu - od Świnoujścia, via kontrola graniczna na wysepce Ruden i dalej na zachód przez Greifswalder Boden. Korzystaliśmy z faktu, że wjazd do NRD był na dowody osobiste z pieczątką i jakieś marki NRD-owskie można było kupić, coś tam LOK napisał do banku. Patrzono na nas w tym NRD jak na przybyszy z innej planety, bo NRD-owscy żeglarze - z obawy przed ucieczkami nie mogli popłynąć nigdzie - poza Greifswalder Boden. Ten zalew ma właściwie tylko cztery wyjścia na otwarte morze, i to wąskimi, pogłębionymi torami wodnymi, przy wylotach na pełne morze stał latem na kotwicy zawsze mały okręcik graniczny, który ruch (trochę barek, trochę kutrów) kontrolował. Na zalewie były wówczas (bo powoli umierają) stocznie w Wolgast i Stralsundzie, ludzie z nich budowali sobie jachty i pływali po zalewie - bez możliwości wypłynięcia na otwarte morze. Za to swoje jachty nazywali "Batavia", "New York" i podobnie, z tęsknoty za wielkim światem. Oczywiście nawiązały się rozmowy (pewnie każdy przychodzący na pokład był funkcjonariuszem), ich zdumiewało, że my z Gdyni przypłynęliśmy sami, bez obstawy, a na ich pytanie o politruka w załodze - padła nasza odpowiedź - że takiego nie ma (choć donosiciele pewnie byli). Nie mogli się nadziwić. Przy kontroli i dokładnych oględzinach jachtu (ale bez szczegółowej rewizji, choć by tam dało radę kilka osób upchać) zwrócili uwagę na radionamiernik angielskiej produkcji (wczesny Gierek, dewizy były) i dawaj o to pytać. Dla nas, w czasach dalece przed GPS-em było to ważne urządzenie bo pozwoliło oszacować pozycję na morzu, bez widoczności brzegu. Uspokoili się dopiero po tłumaczeniu, że to jest tylko odbiornik, nic tym nadać nie można, a w ogóle na łódce żadnego radia wtedy nie było.

Podobało mi się na tym zalewie bardzo. Po zjednoczeniu Niemiec akwen ten został opisany w zachodnioniemieckim czasopiśmie Die Yacht jako "Traumreviere", zachodniacy tam nie bywali wcześnie zupełnie. Porządne porty, dobrze oznakowane trasy, choć aby się wykąpać musieliśmy w Stralsundzie wprosić się do kotłowni miejskiej, to było moje zadanie, aby oczarować moją kulawą niemczyzną laborantkę - co by nam na 10 osób - łazienkę z prysznicami udostępniła. Odwiedziliśmy kilka portów na zalewie - oglądani jak przybysze z kosmosu (innych jachtów polskich tam nie było) i po kolejnej kontroli - wypłynęliśmy na otwarte morze ujściem między wyspą Hiddensee a Rugią.

Potem pływałem tam kilka razy, w roku 1980, z innym już kapitanem. Na Ruden kazali nam płynąć wprost do Stralsundu i tam mieliśmy dopiero zrobić odprawę. Inny kapitan (bylem wówczas jego z-cą) wysłał mnie do pograniczników, tam rozmawiał ze mną starszy pan w stopniu kapitana i pytał - przede wszystkim o Solidarność - używając zresztą polskiej nazwy "Solidarność" , słowo niemieckie "Solidarität"  było w NRD zarezerwowane dla solidarności z narodami Azji i Afryki. Trwało to 4 godziny (tylko 10 dowodów osobistych), ja wiłem się jak piskorz, aby powiedzieć tylko to co i tak pisała na pierwszej stronie "Trybuna Ludu". Kumple na pokładzie odchodzili z nerwów od zmysłów, myśląc, że mnie już zamknęli, a po nich zaraz przyjdą.

W tych kilku wizytach nawiązałem kontakt z Klubem Żeglarskim w Stralsundzie, po przywróceniu żeglarstwa w 1983 napisałem do nich grzeczny list po niemiecku z prośbą o zaproszenie. Zaproszenie przyszło, popłynęliśmy, ale dopłynęliśmy tylko do okręciku w cieśnince, tam nam kazali się zatrzymać, a następnie bezceremonialnie wygnali mówiąc, że tym zaproszeniem to możemy sobie pupę wytrzeć. Ja jednak nie ustawałem w staraniach i w 1988 r. - poprzez Zarząd Główny LOK załatwiłem sobie zaproszenie na jacht  i jego załogę (10 os.,  ze mną jako kpt) z Zarządu Głównego Geselschaft fur Sport und Technik. Takie zaproszenie do W-wy, do Zarządu Głównego LOK przyszło, tam mi je przekazano po krótkim szkoleniu politycznym. Wypłynęliśmy, tym razem do Warnemünde, w planie był jeszcze Wismar. Pierwszy raz mnie zatrzymali na morzu, na wysokości Darßer Ort, był tam wówczas porcik gdzie stały NRD-owskie kutry graniczne, statków nie mieli jak zatrzymywać, ale jachty - z największą (ich) przyjemnością. Musiałem o 4 rano wyskoczyć z ciepłego łóżka, bo pan z okręciku darł się przez megafon - podstawowymi pytaniami - odkuda - dokuda - skolko czełowiek (ulubione pytania wszystkich pograniczników świata). No ale miałem już radio UKF (megafonu nie miałem) więc grzecznie mu wyjaśniłem, że tu wizyta przyjaźni, na zaproszenie Komitetu Centralnego GST. Kazał czekać, ja marzłem (tylko w cienkiej piżamce) i już po 20 minutach pozwolił płynąć dalej, nawet jakieś "Gute Fahrt" chyba było. Weszliśmy do Warnemünde. Przyszedł pogranicznik, zabrał paszporty i przepadł, staliśmy przy kei kontrolnej. Po około godzinie widzimy go idącego długą keją z naszymi paszportami w garści. Szedł ku nam kilka minut, a ja zastanawiałem się co będzie dalej - wyrzucą - czy wpuszczą. Okazało się, że wpuścili. To następnego dnia ustroiłem się w marynarkę kapitańską  i krawat i pojechaliśmy z koleżanką mającą pojęcie o niemieckim do oddziału GST w Rostocku (o adres się dopytałem). Tam - jakby bombę wrzucił do biura. Nikt nic nie wiedział, nie spodziewali się - ale zachowali się poprawnie, ja przekazałem zaproszenie na jacht na biesiadę literacką. Przyszli następnego dnia po południu, był na jachcie ładny serwis z żeglarskimi akcentami , mocna herbata, szynka Krakus i Wyborowa. Rozmowa się toczyła po niemiecku, tylko jedna z pań z załogi i ja - jako tako dawaliśmy radę. Po godzinie, albo więcej jeden z gości przeszedł na bezbłędny polski, pewnie jego zadaniem było aby dyskretnie wysłuchać - co my mówimy. No ale na środku morza było, zorganizowane przeze mnie wcześniej szkolenie polityczne co i komu wolno gadać, więc gaf nie było. Następnego dnia, za ich wiedzą - popłynęliśmy na zachód do Wismaru, a stamtąd na leżącą przed Wismarem wysepkę Poel, do porciku Kirchdorf, gdzie miejscowi rybacy twierdzili, że jesteśmy pierwszym w tym porciku jachtem polskim. Tak to w 1988 r., na Bałtyku byłem odkrywcą nieznanych ziem i portów.

Po przemianach pływałem tam - przy każdej okazji, nawet, jako prowadzący jachty - sam te okazje prowokowałem, np. wracając z Zachodu wjeżdżałem do Stralsundu i wyjeżdżałem - na morze od strony Świnoujścia, w 2007 roku popłynąłem ze Świnoujścia do Stralsundu śródlądziem, przez Wolgast (na Bałtyku był sztorm i było łatwiej tak pojechać w kierunku zachodnim niż katować się nad przylądkiem Arkona).

Również dwa razy wynajmowałem tam, w latach 90-tych jacht od Niemca ze Stralsundu, a za parę dni pojadę do Peenemünde, gdzie ma czekać wynajęty tam jacht, na którym mam pływać po Greifswalder Boden z żoną i Synostwem (młodszym, oni jeszcze dzieci nie mają). Bo pięknie tam ciągle, choć kiedyś (2005 r ?) zrobiono mi tam awanturę wrzeszcząc na mnie że jestem Wessi - choć dalibóg nie jestem. Ale pewnie byłem inny, Rostock to trochę rasistowskie miasto. Ostatni raz byłem w Rostocku w 2012 r. i dalej mi się tam podoba, choć wszystkich reliktów NRD o których Pan pisze tak zajmująco - już nie ma.

Z podziękowaniem za uruchomienie wspomnień
pozostaję

Andrzej Jamiołkowski
Olsztyn

A ja jeszcze dołączę mapkę, z zaznaczonymi miejscami o który mowa.

[mappress mapid="62"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:DeDeeRowo, Gościnne

Skomentuj

Gość na blogu: Andrzej Jamiołkowski o pomocach nawigacyjnych z NRD

Dziś inauguracja - po raz pierwszy na moim blogu artykuł gościa. Andrzej Jamiołkowski z Olsztyna, żeglarz, wspomina żeglarskie pomoce nawigacyjne z NRD.

Jeżeli ktoś chciałby się podzielić swoimi wspomnieniami na tematy enerdowskie to serdecznie zapraszam i proszę o kontakt mailowy na adres nrd@cmosnet.de.

Oddajmy głos gościowi:

Napiszę o pożytkach z istnienia NRD, jakie w olsztyńskim żeglarstwie morskim to nieistniejące dziś państwo wprowadzało. Kilka słów wprowadzenia. 

W żegludze zawodowej, a także w żeglarstwie morskim zawsze potrzebne są mapy, w czasach przedkomputerowych - tylko papierowe. W żegludze korzysta się powszechnie z map brytyjskich, Anglicy wydają mapy na wszystkie kraje i wody świata i tak jest od ponad 100 lat. Mapy te są i były dostępne, również w Polsce, ale w czasach przed 1989 i obecnie - tylko za dewizy. Mapy te i pomoce nawigacyjne (spisy świateł, spisy radiostacji nautycznych, tabele pływów, atlasy prądów pływowych) są drogie, a niektóre z tych wydawnictw dezaktualizują się po roku (np. tabele pływów), inne wymagają ustawicznego uaktualniania. Polskie mapy, i wtedy i teraz, obejmują tylko Bałtyk i kawałek cieśnin duńskich, o Morzu Północnym nie było i nie ma mowy. Na te akweny trzeba mieć pomoce zagraniczne. 

Wcześniejsze moje, w latach 70-tych, pływania do NRD zainspirowały mnie do zapytania tamtych żeglarzy - o wydawnictwa nautyczne w NRD. Uzyskałem odpowiedź, że owszem NRD wydaje pomoce nautyczne na cały Bałtyk i na CAŁE Morze Północne, wespół z aktualizowanymi co roku danymi o tabelach pływów w Europie Zachodniej, spisami świateł i spisami radiostacji nautycznych na Europę Zachodnią, co nam - żeglarzom  - było potrzebne tylko do słuchania na zwykłym radiu prognoz pogody. To było dla mnie odkrycie. 

Kupowanie map angielskich nie było problemem dla żeglarzy ze środowiska trójmiejskiego w którym się obracałem, tam zdawałem kolejne egzaminy na kolejne stopnie żeglarskie. Wiedziałem, że żeglarze gdyńscy zawsze są w stanie naciągnąć, a to stocznię, a to Polskie Linie Oceaniczne na kupno brytyjskich map, stocznia zawsze taki zakup w swoje koszty dewizowe była w stanie wpuścić. Dla nas - żeglarzy olsztyńskich - te możliwości nie wchodziły w grę. Oczywiście zawsze mogliśmy na kawałku mapy polskiej dopłynąć do pierwszego portu w NRF (najczęściej Kilonia) i tam pójść do sklepu, ale to dla organizowanych na zasadzie zrzutki do kapelusza rejsów  olsztyńskich było to doszczętną ruiną, zwłaszcza dla niezamożnego żeglarza, jak ja. 

Zacząłem drążyć sprawę. Okazało się,  że od końca lat 70-tych wszelkie NRD-owskie pomoce nawigacyjne można było kupić w sklepie z mapami morskimi POLSKIMI, wówczas tę sprzedaż prowadził Urząd Morski w Gdyni. Więc z kolejnego rejsu do NRD przywiozłem sobie wyproszony tam katalog NRD-owskich pomocy nawigacyjnych i duży (wówczas) rejs z Gdyni do Holandii i na powrót w 1985 r. (wtedy o wymianie załóg poza Polską było bardzo trudno) - przygotowałem od początku do końca na pomocach NRD-owskich. Pomoce te zamówiłem w lutym 85 r. - via LOK - w tymże polskim urzędzie morskim w Gdyni, zarówno mapy (cała Holandia i Kanał La Manche były dostępne!) + spisy świateł, spisy radiostacji, tabele pływów, atlas prądów pływowych (Morze Północne - to już pływy, niekiedy spore - ±4 m), dla jachtu wolno płynącego, to rzecz śmiertelnie ważna, cała nawigacja zliczeniowa opierała się wówczas o rachunek wektorowy, graficznie, z uwzględnieniem wektora prądu. Przyszła do Olsztyna wielka paka - było tego z 6 książek i kilkanaście map. Koszt był śmieszny, płatne w złotówkach, co najmniej 10 razy mniej niż pomocy angielskich. Zacząłem to uważnie przeglądać i okazało się, że mapy są zrozumiałe, ale na przykład sposób oznaczania prądów pływowych był na tych mapach inny niż na mapach brytyjskich, inne były też oznaczenia czasowe niż w pomocach angielskich, no i oczywiście wszystko było tylko po niemiecku. Wszyscy żeglarze wówczas i obecnie są uczeni pracy na pomocach angielskich, większość moich kumpli o niemieckim nie miała pojęcia. No więc najpierw ja musiałem rozgryźć co i jak w tych pomocach, potem nauczyć moich kumpli nieniemieckojęzycznych się nimi posługiwać. Ale wiosną w klubie do którego wówczas należałem odbyły się warsztaty nawigacyjne dla załóg kilku rejsów w tym 1985 roku (ja płynąłem w rejsie do Holandii) i popłynęliśmy. Wszystko działało bardzo świetnie, mapy były dokładne i wszystko pokazywały należycie, tabele pływowe i spisy świateł (z podoklejanymi objaśnieniami po polsku) bardzo się przydały. To odkrycie było na wagę złota (dosłownie) w kolejnych latach np. pływałem do ówczesnego Leningradu na mapach NRD-owskich (polskie tam nie sięgały i nie sięgają) i do końca komuny ten sposób świetnie się sprawdzał. Wprawdzie żeglarze gdyńscy uważali, że to niehonorowe pływać na takich pomocach, ale dobrze im było tak gadać, jak mieli dostęp do pomocy brytyjskich i dobrych wujków co im to fundowali. Myśmy musieli sobie radzić inaczej. Na wodach ZSRR byłem w 1989 r., jako prowadzący jacht - kontrolowany przez ruskiego WOPika, który mnie pytał o mapę, oko mu zbielało, jak na podejściu do Leningradu pokazałem mu mapę kupioną kilka tygodni wcześniej w NRD. Rosyjskiej w Polsce wówczas nie można było kupić. 

Dla ilustracji tych wywodów załączam skan katalogu tych pomocy nawigacyjnych NRD-owskich z 1988 roku (ostatnie NRD-owskie pomoce kupiliśmy wiosną 1989 r.) i jedną z map indeksowych z tego katalogu pokazującą jak daleko sięgało pokrycie tymi pomocami. Nie wiem skąd i jakim cudem się te pomoce w NRD się znajdowały, bo oznaczenia miały nie NRF-owskie, aż mi się wierzyć nie chce, że oni (NRD) to sami, tak z dobra woli  publikowali ? Co się za tym kryło ? To dla mnie ciągle - tajemnica. 

Katalog pomocy nawigacyjnych NRD

Katalog pomocy nawigacyjnych NRD. Skan: Andrzej Jamiołkowski

 

Zakres pomocy NRD

Zakres pomocy nawigacyjnych NRD. Skan: Andrzej Jamiołkowski

Jeśli uważa Pan , że te ciekawostki mogą kogoś zainteresować - to nie czynię przeszkód, abym dostąpił zaszczytu wystąpienia jako gość na Pana łamach, jakże ciekawych ! Będzie to dla mnie wyróżnieniem. 

Z wyrazami szacunku
Andrzej Jamiołkowski
Olsztyn  

 

Ja natomiast skomentuję tą "tajemnicę", dlaczego NRD-owcy robili mapy w takim zasięgu. Podejrzewam, że było to po prostu ich zadanie w ramach Układu Warszawskiego - zapewnienie sojuszowi map tych rejonów operacyjnych. Potwierdza to, choć niezupełnie wprost, wpis na temat Seehydrographischer Dienst der DDR w Wikipedii niemieckiej.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:DeDeeRowo, Gościnne

Skomentuj