Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Jak to się robi w Niemczech: Radio informacyjne

Jeżdżąc do pracy słucham w radiu zawsze tej samej stacji - hr-info. Jest to radio informacyjne, jednak bardzo mocno różniące się od polskiego TokFM.

Od pewnego czasu gdy jestem w Polsce, nie znajduję żadnej stacji nadającej się do słuchania, ale ciągle szukam. No i ciągle trafia mi się ten TokFM. A w nim politycy - nomen omen - tokują. A to z tej opcji, a to z tamtej, a to kilku naraz, a to jacyś dziennikarze po których też natychmiast słychać z jakiej są opcji, i godzinami prezentują się i dyskutują, chociaż lepszym określeniem byłoby "kłócą się". Wielu z nich przypomina skrzyżowanie cietrzewia z głuszcem. U słuchaczy adrenalina i ciśnienie rosną, a dowiedzieć się czegokolwiek sensownego z tego radia trudno.

Logo HR-Info

Logo HR-Info Źródło: Wikipedia

W porównaniu z tym, hr-info to oaza rzeczowej informacji. Typową ich formą jest krótki wywiad telefoniczny, ale raczej nie z politykiem. Wywiady te robione są z ekspertami, najczęściej z różnych uczelni albo organizacji, i ci eksperci wyjaśniają przyczyny, zależności i tło wydarzeń. Polityk czasem bywa, ale w normalny dzień to raczej przez telefon i krótko, a dziennikarz nie daje mu się za bardzo puszyć.

hr-info robi też swoje reportaże. Ich budżet nie jest powalający, ale robią to nieźle. Świetny był cykl reportaży z Haiti po trzęsieniu ziemi i następny, zrobiony rok później. Mają swoje cykle tematyczne, na przykład o tym, czym płacimy za darmowe serwisy w sieci, albo jak działa zawodowa piłka nożna. Dziennikarze hr-info tak dobrze przekazują informacje i prowadzą wywiady, że nie jestem w stanie powiedzieć jakiej partii są sympatykami jako redakcja i każdy z osobna. To lubię.

hr-info jest należącą do Hessischer Rundfunk stacją publiczną, która wyewoluowała z radia o gospodarce o nazwie hr-skyline. To w hr-skyline produkował sie codziennie Heiko Thieme. hr-skyline zaczynało od informacji ekonomicznych i rozmów o gospodarce przerywanych muzyką, ale szybko zrezygnowali z muzyki na rzecz samego słowa. A potem (2004) doszli do dzisiejszej formuły - wiadomości co 20 minut, między nimi krótkie materiały powtarzane co mniej więcej pół godziny. Grupą docelową są oczywiście ludzie słuchający radia jadąc do pracy albo z pracy. No i sprawdza się to świetnie - przez te 20-30 minut typowego dojazdu można poznać co istotniejsze informacje + ich background, radio w samochodzie mam na stałe ustawione na nich.

Wieczorem i w weekendy prezentowane są dłuższe materiały, ale to już nie dla mnie, w weekend wolę posłuchać muzyki. Co nie znaczy że nie jest to ciekawe.

Podstawowym problemem hr-info jest to, że dostali za mało częstotliwości i słabe nadajniki, w związku z tym można ich słuchać tylko w pobliżu większych miast Hesji. Już miejsce gdzie pracuję jest na granicy zasięgu. Materiały hr-info można natomiast sobie pobrać z ich stron w sieci jako podcast.

hr-info nie jest oczywiście jedynym niemieckim radiem typowo informacyjnym, najbliższymi mu formułą sa również publiczne mdr-info (Thüringen, Sachsen, Sachsen-Anhalt), Inforadio (Berlin-Brandenburg) i SWRinfo (Baden-Würtemberg, Rheinland-Pfalz), podobne sa też B5 aktuell (Bayern) i Antenne Saar (Saarland).

Mam niestety wrażenie, że media publiczne w Polsce są zbyt uwikłane w politykę żeby coś podobnego do hr-info mogło powstać. A stacja prywatna jest niestety z góry skazana na to tokowanie, bo inaczej słuchalność będzie zbyt niska.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

Skomentuj

Jak to sie robi w Niemczech: Testy prototypów samochodów

Wspominałem już kiedyś (ze zdjęciem) że widziałem na autostradzie Opla Amperę, zanim jeszcze był dostępny w sprzedaży. To nie był już prototyp, to było już po pokazach dla prasy, prezentacji na IAA itp. Ale po zwykłych drogach jeżdżą też zamaskowane prototypy (co według WO nie istnieje albo jest tylko ustawką dla prasy). Takie prototypy stoją w garażu obok budynku w którym pracuję, ale niestety musiałem podpisać, że nie będę robił im zdjęć. Teoretycznie na teren zakładu nie wolno nawet wnosić aparatów fotograficznych, co narusza niemal każdy pracownik mając aparat w komórce.

Na szczęście po sąsiedzku mamy cały poligon testowy General Motors, stamtąd zamaskowane prototypy wyjeżdżają na  drogi publiczne znacznie częściej niż od nas. Na nie nic nie podpisywałem, więc mogę z czystym sumieniem zamieścić ich zdjęcia w notce. Zdjęcia są słabe, bo zrobione komórką na autostradzie. Na zdjęciach Ople, nie jestem na bieżąco z ich modelami stąd nie mam pojęcia które to. To to cabrio w głębi:

Prototyp Opla na A3

Prototyp Opla na A3

Kiedyś takie samochody były maskowane luźną folią w kolorze czarnym, mocowaną na taśmę klejącą. Dziś niemal wszystkie firmy stosują folię samoprzylepną w kolorze białym w czarne esy-floresy albo inne wzorki. Te na zdjęciach mają zamaskowane tylko przód i tył, bo są to prawdopodobnie wersje facefitingowe, różniące się zewnętrznie głównie kształtem świateł, atrapą itd. W folii są wycięte otwory tak, żeby działanie świateł było widoczne, ale ich kształtu nie widać.

Prototyp Opla na A3

Prototyp Opla na A3

Samochody takie spotyka się na tyle często, że mają one swoją potoczną nazwę. Zwane są one Erlkönig, co jest oczywistym nawiązaniem do wiersza Goethego pod tym tytułem (po polsku Król Olch). Na pewno znacie: "Wer reitet so spät durch Nacht und Wind...". Skąd wzięła się ta nazwa? Od dawna firmy samochodowe starały się walczyć z publikacją nawet amatorskich i niewyraźnych zdjęć prototypów. Stąd w czasopiśmie auto motor und sport wykombinowali sobie sposób, jak zapobiec tym atakom: Wymyślili że zdjęcia takie będą podpisywać wierszem na motywach Króla Olch, a nad zdjęciem będzie tytuł Erlkönig właśnie. I tak robili od 1952, pierwszym Erlkönigiem był prototyp Mercedesa 180 (W 120). nazwa przyjęła się bardzo szybko. W innych językach takie samochody określa się raczej mianem mułów.

Mercedes-Benz 180 (W 120), 1953–1962

Mercedes-Benz 180 (W 120), 1953–1962

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

9 komentarzy

Jak to się robi w Niemczech: Rdzennie niemiecki altmed – Kneipp-Medizin

Jeszcze za NRD-owskich czasów intrygowały mnie widywane gdzieniegdzie w tym kraju instalacje, coś w rodzaju płytkich baseników z poręczami, czasem widywało się też grupy ludzi brodzących w nich. Zazwyczaj wiodły do tych brodzików drogowskazy z napisem Kneipp-Bad. Dopiero w czasach Internetu mogłem się czegokolwiek o tym dowiedzieć. A ostatnio naszła mnie ochota na napisanie o tym notki.

Kneipp-Bad

Kneipp-Bad Źródło: Wikipedia, Autor: Peng

Otóż jest to rdzennie niemiecki altmed z drugiej połowy XIX wieku. Tak, tak, wiem, Hahnemann też był Niemcem, ale homeopatia rozpowszechniła się na całym świecie, natomiast Kneipp-Medizin poza Niemcami jest mało znana. Do tego stopnia, że w Wikipedii jest poświęcony jej wpis po niemiecku, a z innych języków do dyspozycji jest tylko parę zdań po holendersku.

Chociaż może jestem niesprawiedliwy zaliczając Kneipp-Medizin tak jednoznacznie do altmedu. Historia Kneippa i jego metody różni się dość istotnie od historii Hahnemanna czy Armstronga. Zacznę więc może od opowiedzenia jak to z Kneippem było.

Sebastian Kneipp

Sebastian Kneipp Źródło: Wikipedia

Sebastian Kneipp urodził się w roku 1821 w Bawarii, w bardzo biednej rodzinie. Tak biednej, że mały Sebastian już od dzieciństwa musiał pracować jako pastuszek i pomagać ojcu w pracy przy krosnach. Potem jeszcze spaliła im się chałupa wraz z całym majątkiem i oszczędnościami i Sebastian musiał iść pracować za posługacza. Na jego szczęście poratował go jego daleki krewny, ksiądz. Przyjął go do siebie, nauczył łaciny i posłał do gimnazjum. Przy okazji młody Kneipp poznał miejscowego pastora, botanika Christopha Ludwiga Köberlina i od niego nauczył się sporo o ziołolecznictwie. Po ukończeniu gimnazjum Kneipp zaczął studiować teologię.

Wkrótce po rozpoczęciu studiów, w roku 1849, Kneipp zachorował na gruźlicę. Ale się nie poddał, tylko jako człowiek już cokolwiek wykształcony poczytał trochę o terapiach. I znalazł trochę starą, bo ponad 100 letnią, książkę „Unterricht von der Heilkraft des frischen Wassers“ (Lekcja o uzdrawiającej sile świeżej wodyJohanna Siegmunda Hahna. Hahn zalecał w niej zimne kąpiele. Kneipp wykąpał się więc kilkakrotnie w lodowatej wodzie Dunaju - i wyzdrowiał.

Większość czytelników blogdebart zauważy tutaj typowy moment, w którym powstaje altmed. Zrobiłem X i choroba zniknęła, więc X działa. Gdyby to zdarzyło się współcześnie to rzeczywiście byłby to taki moment. Ale jest rok 1849, bakteriologia jeszcze nie istnieje, do odkrycia przyczyny gruźlicy jeszcze ponad 30 lat. Na takiej zasadzie działała wtedy medycyna głównonurtowa. Metodologicznie Kneipp i tak był o niebo lepszy niż taki Hahnemann tworzący odjechany, teoretyczny model leczenia podobnego podobnym, albo Armstrong piszący niszowe porno.

Zachwycony metodą Kneipp czyta dalej i trafia na prace Vizenza Prießnitza ze Śląska, tego samego od którego pochodzi polskie słowo prysznic. Prießnitz także stosuje metody Hahna - czyli to musi działać! Zachęcony tym Kneipp próbuje leczyć swoich kolegów ze studiów, a i po studiach leczy kogo się da. Tymczasem zostaje wyświęcony na księdza.

I tu, w roku 1853, następuje interesujący zwrot akcji - medycyna głównonurtowa kontratakuje: Kneipp zostaje oskarżony o udzielanie pomocy medycznej bez wymaganych uprawnień, czyli znachorstwo (Kurpfuscherei).  Kneipp musi zapłacić kare pieniężną, ale nie zraża go to - jeszcze na sali sądowej podaje sędziemu sposób na jego podagrę.

W następnym roku kontratakuje big pharma - pewien aptekarz zaskarża Kneippa o "działanie na szkodę działalności gospodarczej" (Gewerbebeeinträchtigung und Schädigung). Kneipp przed sądem tłumaczy się, że pomaga tylko ludziom którym aptekarze i lekarze nie byli w stanie pomóc i takim, którzy nie mają na lekarza pieniędzy. Sąd nie uznaje tych argumentów i każe Kneippowi podpisać oświadczenie, że "nie będzie już pomagał również takim nieszczęśliwcom, którzy podobno nie znaleźli pomocy u lekarzy".

Kneip łamie słowo już w tym samym roku - wybucha epidemia cholery, więc nie może stać bezczynnie. Stosuje swoje metody i już wkrótce szczyci się uratowaniem od niechybnej śmierci 42 osób. Dziś zapytalibyśmy: A jaka była śmiertelność w grupach leczonych i nie leczonych przez niego - cholera, nawet nie leczona, nie jest przecież śmiertelna w 100% wypadków - ale taka metodologia nie jest jeszcze w powszechnym użyciu. Kneipp zostaje uznany za bohatera i przeniesiony na wyższe stanowisko - spowiednika - do klasztoru w Wörishofen. W następnych latach zamienia klasztor w modne i słynne na świecie uzdrowisko, pisze swoją książkę (Meine Wasserkur - Moja kuracja wodą) i - nie ukrywajmy - tłucze kasę. Staje się tak sławny, że zostaje przyjęty przez papieża Leona XIII, który też daje się leczyć jego metodą.

Śmierć Kneippa w 1897 jest też taka altmedowa - Kneipp ma szybko rosnącego guza w jamie brzusznej, ale leczy się wyłącznie swoimi metodami, aż do końca odrzucając propozycje dającej niejakie szanse na wyleczenie operacji.

A na czym właściwie polega Kneipp-Medizin? Nie jest ona w sumie taka głupia. Kneipp wymyślił, że można wykorzystywać naturalne reakcje organizmu w celach terapeutycznych. Czyli: jak na przykład polejemy się zimną wodą to nas to zahartuje, a jak wtedy jesteśmy chorzy to łatwiej zwalczymy chorobę. Czy coś w tym guście. Dziś brzmi to dość wątpliwie, ale i tak o wiele sensowniej niż potrząsanie po dziesięć razy w każdej osi roztworem ze zderzaka samochodu który pacjenta potrącił. Kneipp opierał swoją terapię na pięciu filarach (Säulen):

  • Najważniejsza była terapia zimną wodą. Polewanie ciała, okłady, kąpiele, brodzenie, picie wody itd. UWAGA: Picie wody według zasad Kneippa nie ma nic wspólnego z leczeniem wodami mineralnymi lub leczniczymi. Kneipp kazał tylko pić wodę gdy się czuje pragnienie, ale nie pić jej za dużo. TUTAJ link do uroczego obrazka z ostatniej książki Kneippa - Mein Testament für Gesunde und Kranke (Mój testament dla zdrowych i chorych).
  • Kneipp uważał, że to co złe przychodzi do organizmu z zewnątrz, więc drugim filarem była zrównoważona, zdrowa dieta i wietrzenie pomieszczeń.
  • Trzeci filar to ruch - zwłaszcza chodzenie boso bo zimnym - po łące pokrytej rosą albo po śniegu.
  • Ponieważ Kneipp znał się na ziołolecznictwie, to używał tych metod jako czwartego filara.
  • Last but not least Kneipp stosował coś, co nazwał Ordnungsterapie (mniej więcej terapia porządkująca) - uczył umiaru i porządku w życiu. Znaczy żeby się na przykład nie przejadać i nie głodzić, trzymać pewnych zasad i żyć w sposób spokojny i uporządkowany.

Autorskim wkładem Kneippa było połączenie tych pięciu elementów - bo każdy z nich z osobna był przecież znany już wcześniej. Prawda że nie jest jakoś strasznie źle? W tamtych czasach niektóre z tych punktów były niewątpliwie postępowe i pozytywne - kąpiele pomagały w zachowaniu higieny, a ponieważ woda miała być zimna to łatwiej było szerzyć higienę wśród biedaków. Propagowanie zrównoważonej diety nie było złe, a ruch, umiar, porządek, odpowiedni ubiór i wietrzenie też niektórym na pewno pomagały.

Logo Kneipp-Bund

Logo Kneipp-Bund Żródło; Kneipp-Bund

Próbowano badać (w Niemczech oczywiście, gdzieżby indziej) skuteczność terapeutyczną metod Kneippa współczesnymi nam metodami. No i żadnych niespodzianek - terapeutycznie to jest nic nie warte. Mimo to Kneipp-Medizin jest w Niemczech nadal popularna - do dziś istnieje tu około 600 Kneipp-Vereine zrzeszonych w Kneipp-Bund, mających w sumie około 160.000 członków. I oni faktyczne brodzą w zimnej wodzie (jak mają odpowiedni basenik oczywiście), polewają się zimną wodą i chodzą boso po rosie i śniegu. Poza tymi, przyznajmy że w porównaniu z takim piciem sików łagodnymi zboczeniami, to jest już całkiem normalnie - gimnastyka, zrównoważona dieta, zioła i równowaga duchowa. W odróżnieniu od wielu nam współczesnych altmedowców Kneipp nie uważał swojej metody za wykluczającej stosowanie jednocześnie medycyny klasycznej, stąd dziś nawet lekarze nie mają wielkiego problemu  etycznego z przynależnością do Kneipp-Verein.

Teraz wnioski z historii Kneippa:

  • Około 150 lat temu sądownictwo (przynajmniej w Niemczech) nie miało problemu z tępieniem altmedu. Wystarczały paragrafy o znachorstwie i zakazie leczenia niecertyfikowanego (Kurierverbot). Nawet gdy podsądny był księdzem. Niestety zakazy te zostały mocno rozmiękczone, a za Hitlera wprowadzono obowiązująca do dziś ustawę o Heilpraktikerach (nie bardzo znajduję odpowiednie słowo polskie, powiedzmy uzdrowicielach-praktykach), która pozwala na leczenie przez niefachowców po rejestracji w odpowiednim urzędzie. Przy rejestracji sprawdza się tylko, czy dany rodzaj działalności nie stwarza bezpośredniego zagrożenia dla zdrowia publicznego (cokolwiek by to miało oznaczać). Nie jest wymagane jakiekolwiek specjalistyczne wykształcenie (wystarcza ukończenie Hauptschule, czyli szkoły średniej najniższego poziomu, jak do robienia łopatą!), jest egzamin z ogólnej wiedzy o człowieku i podstaw medycyny ale zdaje się niezbyt trudny.
  • Historia Kneippa jest typowa dla wieku XIX i jednocześnie dla współczesnego altmedu. Współczesny altmed mentalnie i metodologicznie tkwi w połowie wieku XIX. W połowie, bo już koniec XIX w. to początek wielkich sukcesów mikrobiologii, korzystającej z metodologii nam współczesnej.
  • Nawet taki stosunkowo łagodny altmed jak Kneipp-Medizin może być szkodliwy - bo pociąga za sobą przyzwolenie dla "ostrego" altmedu. Szefowa Kneipp-Bundu, pani Marion Caspers-Merk, wypowiada się na przykład publicznie i jednoznacznie przeciwko skreśleniu homeopatii z listy świadczeń refundowanych kas chorych.
  • Nawet gdy twórca jakiegoś altmedu głęboko w stworzoną przez siebie metodę wierzy (a w przypadku Kneippa nie ma co do tego wątpliwości), nie zabezpiecza go to przed jego własną chciwością. Kneippa, propagującego w ramach Ordnungsmedizin umiar, ostro krytykowano za chciwość i żądzę zysku.
  • Na szczęście dla altmedowców czasy zmieniły się na tyle, że nie grozi im już raczej bezpośrednia, fizyczna agresja. Kneippowi jego przeciwnicy podpalali budynki.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

4 komentarze

Jak to sie robi w Niemczech: PIT

Ponieważ w Niemczech termin złożenia zeznania podatkowego (przynajmniej dla zwykłego etatowca) mija 31 maja, to jest to dobry pretekst do napisania teraz notki o podatkach od wynagrodzeń. Ale znowu zastrzeżenie: niemiecki system podatkowy jest baaardzo skomplikowany (spotkałem się z opinią że najbardziej skomplikowany na świecie), więc proszę nie oczekiwać od tej notki kompletności i bezbłędności. Chodzi mi raczej o przedstawienie ogólnych zasad i idei.

Zacznijmy od dużej różnicy w stosunku do Polski: W Niemczech każdy podatnik należy do jednej z sześciu klas podatkowych (Lohnsteuerklasse) - w pewnym zakresie odpowiada ona polskiej koncepcji wspólnego rozliczania się małżonków. Tyle że jest to o wiele bardziej skomplikowane. I tak:

  • Klasę I mają osoby samotne
  • Klasę II mają osoby samotnie wychowujące dzieci
  • Klasę III mają osoby żonate/zamężne, których partner(-ka) nie pracuje albo zarabia bardzo mało i ma klasę V
  • Klasa IV jest dla obojga małżonków zarabiających podobnie.
  • Klasa V to brak zarobków lub bardzo niewielkie zarobki, przy partnerze/partnerce z klasą III.
  • Klasa VI jest dla drugiego i następnych stosunków pracy obowiązujących jednocześnie - bo wtedy nie liczy się wtedy sumy wolnej od opodatkowania, wykorzystanej już w pierwszym.

Od klasy podatkowej zależą różne kwoty wolne od opodatkowania.

No dobrze, ale na co płacimy, żeby z naszego brutto zostało netto?

  • Składkę na emeryturę. O tym już było.
  • Składkę na ubezpieczenie zdrowotne. Też już było.
  • Składkę na ubezpieczenie bezrobotnych (Arbeitslosenversicherung). Stawka wynosi 3% od przychodu brutto do 67.200 euro rocznie, płacone solidarnie przez pracodawcę i pracobiorcę, z tego finansowane są wszelkie świadczenia dla bezrobotnych. Zasadniczo nie jest to ubezpieczenie sensu stricto, tylko rodzaj podatku.
  • Składkę na ubezpieczenie opiekuńcze (? - nie wiem jak to będzie po polsku, po niemiecku Pflegeversicherung). Jest to 1,95% od przychodu brutto do 45.900 euro rocznie, płacone solidarnie przez pracodawcę i pracobiorcę. Bezdzietni pracobiorcy którzy ukończyli 23 rok życia płacą dodatkowo 0,25%. Z tego finansowana jest opieka nad ludźmi upośledzonymi, co się przecież każdemu może zdarzyć. A im dłuższe życie tym większe prawdopodobieństwo.

Teraz przystępujemy do podatkowania. Najpierw odliczamy kwoty wolne od podatku, jest to 8004 euro na osobę rocznie + 1000 euro ryczałtem na zatrudnionego (chyba że udokumentuje że ma więcej wydatków związanych z pracą, wtedy więcej) i 7008 euro rocznie na każde dziecko.

Możemy jeszcze odliczyć sporo różnych rzeczy, na przykład składki członkowskie na partię, związek zawodowy albo stowarzyszenie zawodowe; datki na organizacje dobroczynne albo kościoły (tylko za poświadczeniem, stąd gdy kościoły zbierają na tacę na cel dobroczynny to większe datki wrzuca się w specjalnych kopertach na których trzeba napisać nazwisko i adres, poświadczenie przychodzi pocztą).

Ciekawsze jest odliczenie na dojazdy do pracy. Suma odliczenia nie jest zależna od środka komunikacji a tylko od odległości z domu do pracy. Można nawet chodzić na piechotę. Trzeba podać oba adresy, odległość i ilość dni w których się w pracy było. Stawka za kilometr odległości (liczy w jedną stronę, nie tam i z powrotem) to 30 centów. No i to wychodzą spore pieniądze do odliczenia, jak się ma daleko do pracy.

Ogólnie z kosztów związanych z pracą daleko od domu można odliczyć sporo. Częste tutaj jest pracowanie jako Wochenendheimfahrer - znaczy w tygodniu pracuje się gdzieś daleko a na weekend jedzie do domu. Wiąże się to z wynajmowaniem mieszkania i te koszty też można odliczać.

Jest też możliwość odliczania sobie kosztów pokoju do pracy we własnym mieszkaniu, ale tu Finanzamt jest bardzo krytyczny. Jest powiedziane że pokój ten ma być "centralnym punktem działalności zawodowej" i to trzeba dobrze udowodnić, bo jak nie to mogą być z odliczaniem problemy.

Jak już poodliczaliśmy, to liczymy podatek. I to jest dopiero skomplikowane, bo skala między progami nie jest liniowa. I leci to tak:

  • do 8.004 euro podatku się nie płaci.
  • między 8.005 a 13.469 euro płaci się stawkę liniowo rosnącą od 14% (przy dolnej granicy) do 24% (przy górnej granicy).
  • między 13.470 a 52.881 euro płaci się stawkę liniowo rosnącą (ale wolniej) od 24% do 42%

dalej między progami jest już liniowo.

  • od 52.882 do 250.770 - 42%
  • powyżej 250.731 - 45%

Najwyższą stawkę płaci 1,74 miliona podatników, czyli wcale niemało. A progresja nie jest jakaś zabójcza, bogacze spokojnie znieśliby więcej.

Ale to jeszcze nie koniec. Bierzemy teraz naliczoną sumę podatku, wyliczamy od niej 5,5% i pobieramy od podatnika dodatkowo jako Solidaritätszuschlag (dodatek solidarnościowy). Podatek ten pojawił się w 1991 roku i przeznaczony był na finansowanie zjednoczenia Niemiec. Dziwnym trafem środki z tego podatku przeznaczono też na zapłacenie pierwszej wojny w Zatoce Perskiej, taka solidarność z USA czy jak? Ile NRD-owskiego sprzętu przy tym napsuli... (Zdjęcie: Wikipedia)

Ciężarówka IFA zniszczona w pierwszej wojnie w zatoce perskiej

Ciężarówka IFA zniszczona w pierwszej wojnie w zatoce perskiej Źródło: Wikipedia

No i został jeszcze jeden składnik - podatek kościelny, oczywiście tylko dla podatników którzy zadeklarowali wyznanie. Tu, tak jak przy Solidaritätszuschlagu, bierzemy sumę naliczonego podatku, liczymy 8-9% (zależnie od landu), ewentualnie ograniczamy sumę od góry (też zależnie od landu) i pobieramy to od podatnika dodatkowo.

Wcześniej każdy pracujący otrzymywał co roku z urzędu meldunkowego kartę podatkową (Lohnsteuerkarte) z wpisaną klasa podatkową, mnożnikiem zwolnienia podatkowego na dzieci i wyznaniem (ze względu na podatek kościelny) i musiał tę kartę dostarczyć pracodawcy. Po zakończeniu roku dostawał tę kartę z powrotem z wpisanymi danymi o zarobkach, wpłaconych zaliczkach na podatki i ubezpieczenia itd. Kartę tę trzeba było dołączyć do zeznania podatkowego. Od pewnego czasu papierowe karty zlikwidowano i teraz istnieją tylko w formie elektronicznej. Rozliczenia na koniec roku też przychodzą jako wydruki z komputera z numerem identyfikacyjnym, który trzeba wpisać do zeznania podatkowego i wysyłanie tego papieru nie jest już potrzebne.

Niemiecka karta podatkowa, 2009

Niemiecka karta podatkowa, 2009

Przejdźmy teraz do zeznania podatkowego. Nie jestem na bieżąco z systemem polskim, ale zajrzałem do formularza w znalezionego w sieci i widzę że nic się nie zmieniło - w Polsce całe wykonanie obliczenia jest zrzucone na podatnika, a urzędnik zajmuje się tylko szukaniem gdzie jest źle i czy da się przywalić jakąś karę. W Niemczech jest inaczej - do zeznania wpisujemy tylko dane wyjściowe a całe obliczenie robi Urząd Skarbowy - od tego przecież jest i po to ma swoje komputery. W Polsce jak urzędnik jakiegoś odliczenia nie uzna to trzeba latać do urzędu, poprawiać zeznanie w mnóstwie miejsc (bo całe obliczenie przestaje się zgadzać) - tutaj jak mi raz czegoś nie uznali to urzędnik zadzwonił mnie o tym poinformować i zapytał czy będę składał odwołanie, bo jak nie to zaraz skończy i mi decyzję wyśle, a jak tak to żebym napisał i wysłał odpowiednie pismo a on się do tego czasu wstrzyma z dalszym obrabianiem mojego zeznania.

Dodatkowo w Niemczech jest zasada, że jeżeli w jakimkolwiek fragmencie zeznania coś może zostać uwzględnione na różne sposoby, to zawsze przyjmuje się ten najkorzystniejszy dla podatnika.

Logo Elsterformular

Logo Elsterformular Źródło: Wikipedia

Przejdźmy teraz do kwestii technicznych. Oczywiście można udać się do urzędu, wziąć druki, wypełnić je ręcznie i wysłać pocztą, ale jest też lepszy sposób. Ministerstwo Finansów udostępnia już od kilkunastu lat za darmo w sieci program do robienia zeznania podatkowego. Nazywa się on Elsterformular (Elster to sroka, ktoś miał trochę poczucia humoru) i jest całkiem fajny. Zawiera wszystkie formularze, wraz z objaśnieniami i potrafi w pewnym zakresie sprawdzić sensowność i kompletność wpisanych danych. Potrafi też z grubsza i niewiążąco policzyć ile będzie zwrotu/dopłaty i przetransmitować zeznanie przez sieć do urzędu. Standardowo trzeba posłać jeszcze pocztą skrócony wydruk na papierze i ewentualnie oryginały załączników, a jeżeli ma się podpis elektroniczny to tylko te załączniki. Program jest dostępny również na MacOS i Linuxa, ale niekoniecznie na wszystkie rodzaje podatków. Developerzy mogą skorzystać z modułu klienta transmisyjnego, stąd programy komercyjne również potrafią transmitować zeznania do urzędu. W 2011 już co czwarty podatnik składał zeznanie na drodze elektronicznej.

W handlu co roku pojawia się mnóstwo komercyjnych programów do robienia zeznania podatkowego, w cenach od pięciu do kilkudziesięciu euro. Na początku ze dwa razy coś takiego w kategorii 10-15 euro kupiłem, ale nie oferowały one jakoś znacząco więcej niż ten darmowy Elster, więc myślę że nie warto. No może wyjaśnienia były napisane mniej fachowym językiem, ale jak ktoś nie rozumie tych urzędowych opisów to wątpię żeby zrobił rozliczenie dobrze przy uproszczonych. A te droższe programy w cenie ponad 50 euro to już się w ogóle nie opłacają, przynajmniej dla jednego zeznania - doradcy podatkowi liczą sobie za zrobienie zeznania jakieś 80 euro (dane niekoniecznie aktualne).

System podatkowy w Niemczech jest może i bardzo skomplikowany, ale jakoś o wiele przyjaźniejszy dla podatnika niż w Polsce. Co oczywiście nie oznacza tolerancji dla kombinacji i oszustw podatkowych - wywalenie drzwi u podejrzanego o oszukiwanie żeby skontrolować dokumenty nie jest niczym niezwykłym (jednemu mojemu znajomemu Portugalczykowi mającemu firmę tak weszli, teściowa z Polski była w domu ale się bała otworzyć bo nie umiała po niemiecku). Ale oni szukają faktycznych przestępstw - zaniżania podatków, zatrudniania na czarno albo na śmieciówki (czyli zaniżania składek na ubezpieczenia społeczne) - a przy tym znają przepisy, natomiast z działalności w Polsce pamiętam kontrole skupiające się na szukaniu brakujących kodów pocztowych odbiorcy faktury (no karygodne uszczuplenie przychodów Państwa o 0 złotych 00 groszy, rozstrzelać!). Inna kontrola uważała, że koszty wizyty u klienta można wliczyć w koszty uzyskania przychodu tylko jeżeli wizyta bezpośrednio zakończyła się sprzedażą (bo jak nie ma przychodu to nie ma kosztów jego uzyskania - facepalm stopą). I pamiętam też kontrolę co nam przywaliła absolutnie niesłuszną wysoką karę, bezprawność jej potwierdził po paru latach sąd, Skarb Państwa zwrócił z odsetkami, ale to była już musztarda po obiedzie (Bye, bye, Bolanda). Ale pani urzędniczka swoją premię za wykrycie nieprawidłowości dostała a po wyroku nie musiała jej zwrócić. Może przez ostatnie paręnaście lat coś się zmieniło, ale nie sadzę.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

18 komentarzy

Jak to się robi w Niemczech: Umowy śmieciowe i wyzysk pracowników

Niemcy są krajem socjalnej gospodarki rynkowej z silnymi związkami zawodowymi i mocnym prawem pracy, co oczywiście nie znaczy że wyzysk pracowników tu nie istnieje. O związkach zawodowych (szczególnie w kontekście dyskusji u WO na temat związku zawodowego programistów) przewiduję osobną notkę, dziś w charakterze wstępu do niej o wyzysku.

Podobnie jak w Polsce, istnieje oczywiście w Niemczech tendencja żeby zastępować etaty umowami/zleceniami albo o dzieło. Nie jest to jednak dla pracodawcy proste. Ustawodawca walczy z tym zjawiskiem (zwanym Scheinselbstständigkeit - pozorna samodzielność). Wygląda to tak, że pracownik z taką umową może zwrócić się z tym do sądu i jeżeli faktycznie wygląda to na umowę śmieciową to sąd nakaże zmienić ją na etat. Oczywiście to jest słaby mechanizm - kto zaryzykuje późniejsze zwolnienie albo szykany - ale jest też inny. Zauważmy, że osoba prowadząca działalność gospodarczą nie ma obowiązku odprowadzania składek na ubezpieczenia społeczne. W związku z tym ustawodawca traktuje pozorną samodzielność jako pracę na czarno, i jako taką law enforcement ściga ją również bez wniosku ze strony pracobiorcy. No i to już jest porządny bat. Jeżeli coś takiego się wykryje, to nie tylko będą dla pracodawcy kary, ale też będzie on musiał zapłacić zaległe składki na emeryturę i to obie jej części (znaczy i pracodawcy i pracobiorcy), do 30 lat wstecz. Bat jest chwilami nawet zbyt porządny - bywa że prawdziwy freelancer musi się bronić przed przymuszaniem go do etatu, bo ktoś się dopatrzył że on przez dłuższy czas robił projekt tylko dla jednego klienta siedząc u niego w biurze i to wygląda jak Scheinselbstständigkeit. Skala problemu jest trudna do oszacowania, ale nie jest porażająca - dotyczy to prawdopodobnie paruset tysięcy osób.

To wszystko nie znaczy jednak, że w Niemczech umowy śmieciowe nie sa problemem - są, ale nie w tak prymitywnym wydaniu. Umowy śmieciowe robi się w Niemczech inaczej. Służą do tego firmy od pracy tymczasowej (Zeitarbeitunternehmen).

Zjawisko Zeitarbeit nie jest jednorodne i nie można potępiać go w czambuł. Dla mnie na przykład zatrudnienie w firmie tego typu jest korzystne - jest to forma pośrednia między etatem a freelancingiem. Z jednej strony mam prawdziwy etat - z ubezpieczeniami, urlopem itd., z drugiej strony nie jestem związany z jednym miejscem pracy, a jeżeli chcę (lub muszę, bo na przykład projekt się skończył)  robić coś innego to szukaniem zajmuje się firma w której mam ten etat. Firma bierze też na siebie jakby chwilowo nic dla mnie do roboty nie było. Tak samo nie muszę się martwić całą biurokracją. Firma bierze oczywiście za to swoją dolę - ale to też jej zmartwienie ile wynegocjuje z klientem, ja mam zagwarantowaną sumę i już. Do tego gdy na przykład u klienta próbują zarządzić pracę w sobotę, to ja po prostu oznajmiam że mają porozmawiać o tym z moim szefem z mojej firmy i mam to gdzieś, bo sprawa upada natychmiast i bez żadnego rozmawiania.

Ale na niższych stanowiskach nie wygląda to już tak różowo. Ludzie miewają umowy, że dostają płacę tylko gdy pracują (a pracują tylko chwilami), muszą robić raz tu, raz tam (i nie mogą odmówić), dostają najczęściej mniej niż etatowi na tym samym stanowisku (bo klient ma na przykład zakładowy układ taryfowy, a pracownicy z zewnątrz mu nie podlegają), itd. itd. Strajkowanie i protestowanie jest dla takich pracowników bardzo utrudnione - bo firma gdzie faktycznie pracują zasadniczo nie jest stroną w konflikcie. Powszechne jest, zwłaszcza w szpitalach i domach starców, przemieszczanie personelu z firmy macierzystej do specjalnie założonej agencji pracy tymczasowej. Za marchewkę robi wówczas lekka podwyżka stawki godzinowej, ale inne warunki robią się wyraźnie gorsze.

Skala takich rozwiązań nie jest znowu aż taka olbrzymia, dotyczy to około miliona ludzi, z czego spora część to jednak fachowcy którym ten tryb odpowiada, a gdyby nie odpowiadał to bez większego problemu by pracodawcę zmienili.

Znacznie większym problemem niż umowy śmieciowe i Zeitarbeit jest w Niemczech forma zatrudnienia zwana potocznie 400-Euro-Job albo 400-Euro-Basis. Polega to na tym, że można zatrudnić pracownika płacąc mu do 400 Euro brutto miesięcznie. Pracobiorca nie płaci od tego podatku, składek na ubezpieczenia społeczne i tylko niewielki ryczałt na ubezpieczenie zdrowotne (ale tylko jeżeli ma jeden taki job, przy dwóch i więcej równolegle składki i podatki trzeba płacić). Pracodawca płaci trochę różnych składek, opłat i podatków, ale i tak wychodzi mu to znacznie taniej niż zatrudnianie na etacie. Kiedyś istniało w tym trybie ograniczenie do 15 godzin pracy tygodniowo, ale teraz tego już nie ma.

Pomyślane to było jako możliwość dorobienia sobie, bez zbędnej biurokracji i opłat. I rzeczywiście, dla studenta roznoszącego reklamy żeby sobie dorobić do stypendium to byłoby OK. Ale pracodawcy nie są w ciemię bici i wolą zatrudnić parę osób na ten 400-Euro-Job niż jednego etatowca. Trudno na przykład znaleźć inną ofertę pracy w sklepie niż na te 400 euro. I na takie umowy pracuje w tej chwili coś koło 7,5 miliona ludzi, to po prostu tragedia.

Ogloszenie o pracy na 400-Euro-Job

Ogloszenie o pracy na 400-Euro-Job

Ale można być dymanym jeszcze bardziej. Jest też coś takiego jak 1-Euro-Job. To euro to stawka za godzinę. Formalnie rzecz biorąc to nie jest płaca, tylko ryczałtowy zwrot kosztów, na przykład dojazdu do pracy. Czyli w zasadzie jest to praca za darmo, i to w wymiarze 20-30 godzin tygodniowo. Rzecz może nie jest masowa, bo dotyczy tylko bezrobotnych którzy w ten sposób mają zdobyć doświadczenie, mieć coś w CV i w ten sposób zdobyć normalna pracę. Kieruje do tego urząd pracy, są sytuacje że nie da się odmówić bez utraty zasiłku. W praktyce oczywiście pracodawca dyma takich pracowników na maksa, a przy ich pomocy również wszystkich innych, nawet tych na normalnych etatach.

Można też pracować całkiem za darmo - jest sporo ofert dotyczących wolontariatu. Ale tu od razu wiadomo, że nie da się oprzeć modelu biznesowego na pracy wolontariuszy - są to raczej oferty różnych stowarzyszeń szukających w ten sposób współpracowników. Inna kategorią są domy starców proponujące obcokrajowcom uczącym się dopiero niemieckiego rozmowy z pensjonariuszami, albo studentom prowadzenie ze staruszkami jakichś zajęć. Natomiast instytucje kulturalne szukają w ten sposób hobbystów do pomocy.

No i oczywiście można też być dymanym w różny sposób na etacie. Ale tutaj pracownicy mają więcej możliwości obrony. O tym napiszę wkrótce w osobnej notce.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

6 komentarzy

Jak to się robi w Niemczech: Ubezpieczenia zdrowotne

Dostałem właśnie nową kartę ubezpieczenia zdrowotnego, więc to dobry pretekst żeby coś o tych ubezpieczeniach napisać.

Ubezpieczenia zdrowotne w Niemczech działają całkiem nieźle. Oczywiście w gazetach i telewizji narzekań jaka to wielka katastrofa jest pełno, ale według mnie to czysty objaw przewracania się w pewnych częściach ciała z dobrobytu. To czy tamto z pewnością należałoby zmienić, ale generalnie nie jest źle. Ale po kolei. Znowu nie będę robił rysu historycznego od Bismarcka do dziś, tylko to co istotne dla stanu aktualnego. I, podobnie jak przy notce o ubezpieczeniach emerytalnych, proszę nie traktować tej notki jak wyroczni - rzecz jest skomplikowana i pełne jej omówienie zajęłoby spore tomiszcze. I musiałby to zrobić ktoś bardziej fachowy niż ja.

Niemiecki system ubezpieczeń zdrowotnych oparty jest na Kasach Chorych i składa się z dwóch części. Pierwsza to ubezpieczenia tzw. ustawowe (gesetzlich), druga to prywatne (privat).

Ustawowe ubezpieczenie zdrowotne jest obowiązkowe dla wszystkich, oprócz zarabiających powyżej pewnej sumy rocznie, urzędników i prowadzących działalność gospodarczą. Suma graniczna wynosi obecnie około 50.000 EUR rocznie brutto, można jednak zarabiając więcej nadal być członkiem kasy ustawowej. Składki pobierane są od wynagrodzeń, do niedawna było to około 14% (szczegóły dalej) płacone solidarnie przez pracodawcę i pracobiorcę, od dochodów nie przekraczających 3850 EUR miesięcznie. Od tego, co powyżej już się nie płaci. Nie pracujący małżonek/małżonka i dzieci (niepełnoletnie i/lub uczące się) są automatycznie ubezpieczone razem z tym pracującym członkiem rodziny, bez opłacania dodatkowych składek.

Zebrane składki są używane przez Kasy Chorych na opłacanie świadczeń medycznych ich członków w tym samym roku - system nie przewiduje akumulacji składek na przyszłość. Dzięki temu zmiana kasy nie jest większym problemem. Do niedawna kasy różniły się między sobą wysokością stawek (szczegóły dalej), nadal różnią się zakresem finansowanych świadczeń ponadstandardowych i ogólną sprawnością działania i gospodarowania.

Kas Chorych jest cała masa (chociaż coraz mniej - bo się konsolidują), wiele z nich zaczynało jako kasy branżowe ale o dawna wszystkie są otwarte. Praktyka wykazała że im więcej członków, tym łatwiej działać, więc nie ma sensu zawężać kręgu przyjmowanych klientów. Zwłaszcza że ustawowa kasa chorych nie ma prawa odmówić przyjęcia w poczet członków ze względu na stan zdrowia. Kasa do której należę (Techniker Krankenkasse) była kiedyś (od 1884!) kasą dla architektów, inżynierów i techników (z rodzinami), teraz każdy może się do niej zgłosić.

No dobrze, ale co finansuje ustawowa kasa chorych? Dużo, prościej będzie wyliczyć za co się płaci z własnej kieszeni. A płaci się za:

  • Za każdą pierwszą w danym kwartale wizytę u danego lekarza lub w szpitalu (bez skierowania, jeżeli inny lekarz skierował to nie) płaci się tzw. Praxisgebühr w wysokości 10 EUR. Ta opłata idzie do kasy chorych i jest dość kontrowersyjna, ale jej sens jest taki, żeby ograniczyć doctor hopping - chodzenie z tym samym do paru lekarzy. Nie płaci się, jeżeli lekarz wykonuje tylko usługi nie płatne przez kasę albo badanie profilaktyczne z katalogu danej kasy.
  • Za większość leków płaci się ryczałt w wysokości od 5 do 10 EUR (ale nie więcej niż faktyczny koszt leku). Za preparaty nie będące lekami (typu witaminy) albo leki spoza obowiązujących procedur medycznych itp. płaci się 100% z własnej kieszeni.
  • Ubezpieczenie ustawowe pokrywa tylko koszty leczenia i profilaktyki, zabiegi typu kosmetycznego są w całości płatne.
  • Katalog refinansowanych przez kasy badań profilaktycznych jest spory, ale badania spoza tego katalogu są już płatne (chyba że lekarz je zaleci). Podobnie płaci się za zabiegi medyczne spoza katalogu.
  • Z zabiegów stomatologicznych kasa finansuje niezbyt dużo, zazwyczaj do ustalonej wartości najtańszego możliwego wariantu (np. plomba amalgamatowa). Protezy zębowe są refinansowane tylko w pewnym procencie (niewielkim, rzędu 10%, więcej jeżeli ma się udokumentowane regularne kontrole stomatologiczne przez ileś lat, najlepiej przynajmniej 10).
  • Za pobyt w szpitalu (do 28 dni w roku) płaci się stawkę dzienną w wysokości 10 EUR.

A teraz parę ciekawych rzeczy, za które się nie płaci (Uwaga, niektóre z nich mogą być usługami ponadstandardowymi - nie we wszystkich kasach musi tak być):

  • Generalnie nie płaci się za profilaktykę i leczenie dzieci i leki dla nich. Nie płaci się również tych 10 EUR Praxisgebühr za dziecko.
  • Nie płaci się za profilaktyczne badania ginekologiczne, przeglądy stomatologiczne, porządne przeglądy zdrowia po czterdziestce  (raz na 5 lat) itp.
  • Trzy cykle in vitro są dofinansowywane w połowie. Przez pewien czas w samym początku wieku kasy finansowały w 100% cztery cykle.

Do niedawna system działał tak, że kasy same ustalały sobie wysokość składki, na końcu roku obliczano wynik każdej kasy z osobna, a gdy któraś miała stratę, dostawała wyrównanie z funduszy tych kas, które miały zysk. Ten punkt systemu był zdecydowanie zły, bo część kas chorych dumpowała stawki żeby przyciągnąć nowych członków z kas chorych z wyższymi składkami, potem robiły minus i dostawały od tych samych, lepiej gospodarujących kas dofinansowanie. Ja bym zmienił to tak, że zrobienie straty zobowiązywałoby do podniesienia składki w następnym roku do poziomu pokrywającego te straty z nawiązką i dumping cenowy by się natychmiast skończył. Zmiany poszły jednak w trochę innym kierunku.

Od niedawna (2009) obowiązuje dla wszystkich kas jednolita i ustalona odgórnie stawka w wysokości 15,5%. Kasy, którym to nie wystarcza mogą pobierać opłaty dodatkowe. Składki sa płacone częściowo przez pracodawcę, częściowo przez pracobiorcę, już nie po równo, tylko 7,3% pracodawca a 8,2% pracobiorca. Zdaje się że udział pracodawcy został zamrożony i wszelkie podwyżki i opłaty dodatkowe mają iść z kieszeni pracobiorcy.

A teraz omówię drugą część systemu - ubezpieczenie prywatne. Dotyczy ono lepiej zarabiających - żeby w ogóle na nie przejść trzeba zarabiać sporo ponad średnią, być urzędnikiem albo mieć działalność gospodarczą. Firmy oferujące prywatne ubezpieczenia zdrowotne działają na zasadach komercyjnych i mogą sobie wybierać czy przyjmą kogoś na klienta. Składka na ubezpieczenie prywatne jest zależna od wieku klienta w momencie wstąpienia do kasy, jego płci, stanu zdrowia itp., ale niezależna od zarobków. Ponieważ składka jest ustalana w momencie przystąpienia do ubezpieczenia, na początku płaci się więcej niż się wykorzystuje. Ten "nadmiar" odkładany jest przez ubezpieczenie i używany jest do finansowania usług w przyszłości. W związku z tym zmiana firmy ubezpieczającej nie jest sensowna, bo te składki przepadają, a w nowej firmie ustalą składki według aktualnego wieku i stanu zdrowia klienta. Jeżeli w ogóle go przyjmą.

Do tego firma ma prawo w różnych wypadkach podwyższyć wysokość składki, na zasadach nieco podobnych do podwyżek stawek w ubezpieczeniach komunikacyjnych (koszty, "szkodowość" itp.). Jest też w tym haczyk (a nawet wielki hak) - bez problemu można przejść z ubezpieczenia ustawowego do prywatnego, ale z powrotem już są ograniczenia. Można to zrobić jeżeli spadnie się poniżej tej granicy zarobków, ale tylko jeżeli ma się w tym momencie mniej niż 55 lat. No i zgromadzone składki przepadają.

Jak z 10 lat temu sprawdzałem, dla zdrowego trzydziestoparolatka składka na ubezpieczenie prywatne wynosiła trochę ponad 1/3 składki ustawowej, ale trzeba by osobno płacić za dziecko, i jakby doliczyć ew. niepracującą żonę to wychodziłoby z grubsza na to samo co składki na kasę ustawową. Ale składki w ubezpieczeniu prywatnym stale rosną, średnio 6% rocznie. Tak czy inaczej bym się nie zdecydował, bo któż wie co będzie dalej. Z ubezpieczeniem prywatnym można sobie kiedyś w przyszłości nie poradzić, ustawowe jest pewniejsze.

No dobrze, ale co w ubezpieczeniu prywatnym jest lepsze niż w ustawowym?

  • Ubezpieczenia prywatne mają większy katalog usług refinansowanych. Chyba też w niektórych przypadkach wyższe stawki za usługi.
  • Nie ma tych 10 EUR Prexisgebühr.
  • W szpitalu ma się prawo do pokoju jedno albo dwuosobowego i żeby na obchód przychodził ordynator.
  • Jak się umawiać na termin do lekarza, to ubezpieczeni prywatnie często dostają bliskie terminy, a ustawowych spycha się na "za dwa tygodnie" itp.
  • Lepsze (ale też i droższe) ubezpieczenia prywatne pokrywają dużo więcej zabiegów dentystycznych, na przykład porządne koronki.

Czy warto przechodzić na ubezpieczenie prywatne? Moim zdaniem nie za bardzo. Dla młodego, zdrowego człowieka wygląda to atrakcyjnie, ale potem może być różnie.  Stawki na pewno wzrosną, można samemu wpaść problemy finansowe, może w problemy wpaść kasa. Nie jest dla mnie jasne, co się stanie, jeżeli kasa do której przez 30 lat wpłacało się pieniądze na ubezpieczenie prywatne zbankrutuje. Raczej może być bardzo przykro. Jeżeli chce się mieć powiedzmy trójkę dzieci, to w kasie prywatnej będzie trzeba płacić za każde osobno, w ustawowej nie zapłaci się dodatkowo ani centa. Itd. itd. W dyskursie publicznym obowiązuje narracja o "Zwei-Klassen-Medizin" (medycynie dwóch klas), ale im tu się naprawdę w odwłokach poprzewracało. Ja tam jestem zadowolony z ubezpieczenia ustawowego i mimo że zarabiam sporo powyżej tej granicy, nie przejdę na prywatne. Nawet gdyby dało mi to chwilowe oszczędności.

A ze społecznego punktu widzenia, ubezpieczenia prywatne to katastrofa. Messedż jest taki: Jak będziesz bogaty, to dostaniesz od państwa lepszą usługę taniej i nie będziesz musiał dokładać się do dobra wspólnego. I nie zakładaj rodziny, bo będziesz musiał dopłacić.

Prywatnie ubezpieczone jest tylko 13% ludności, reszta jest ubezpieczona ustawowo (Jak nie liczyć ok. 50.000 nie ubezpieczonych wcale, czy to z biedy, czy to z bogactwa). Możliwy jest też taki wariant, żeby ubezpieczyć się ustawowo, ale wykupić sobie ubezpieczenie dodatkowe na pewne usługi takie jak w ubezpieczeniu prywatnym (np. protezy dentystyczne, albo ordynatora na obchodzie). Ale policzyłem parę takich wariantów i według mnie się nie opłaca. A w ogóle to skąd to emo na ordynatora?

Może jeszcze parę szczegółów technicznych. W roku 1995 wszyscy ubezpieczeni otrzymali karty ubezpieczenia zdrowotnego. Karty ty były chipowe, jednak w tamtych czasach nie dało się w nie włożyć wielu funkcji. Karty te pełniły tylko rolę identyfikatora, a na chipie były zapisane tylko dane osobowe i numer ubezpieczonego. Na karcie nie było nawet zdjęcia, słyszałem o kombinacjach z pożyczaniem karty żeby pójść do lekarza za darmo. Byle płeć i mniej więcej wiek się zgadzały.

Stara (do 2012) niemiecka karta ubezpieczenia zdrowotnego

Stara (do 2012) niemiecka karta ubezpieczenia zdrowotnego

Lekarze powszechnie i od dawna prowadzą kartotekę na komputerze (karty to i tak wymuszają), tylko nieliczni piszą jeszcze rozpoznania na papierze. Dziś prawie wszyscy mają system na Windowsach, ale kiedyś znacząca część lekarzy miała małego IBM-a AS/400 i terminale. Rozliczenia z kasą chorych ta taka biurokracja, że bez komputera nie da rady.

Akurat teraz wprowadzane są karty ubezpieczeniowe całkiem nowej generacji. Na karcie znajduje się zdjęcie ubezpieczonego (można było podesłać przez sieć), a chip ma sporo pamięci i kryptografię. Na razie uruchomiona jest tylko funkcja identyfikacyjna, taka jak i w poprzednich kartach, ale wkrótce ma tam być możliwość zapisu dokumentacji medycznej, recept itp. Dane mają być mocno szyfrowane i odczytywalne tylko wtedy, gdy do czytnika włożona jest również karta autoryzacyjna lekarza.

Nowa (od 2012) niemiecka karta ubezpieczenia zdrowotnego

Nowa (od 2012) niemiecka karta ubezpieczenia zdrowotnego

Notka zrobiła się bardzo długa, a jeszcze bym napisał jak działa kasa chorych, o kontrowersyjnym finansowaniu altmedu, o in vitro... . Więc następne notki naturalnie nastąpią.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

4 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: Kłamstwo w polityce (4)

Ciąg dalszy perypetii heskiej CDU z lotniskiem we Frankfurcie.

Najpierw streszczenie wcześniejszych wydarzeń:

Akt 1: Decydując o rozbudowie lotniska we Frankfurcie wybrano wariant robiący najwięcej problemów okolicznym mieszkańcom. W zamian przewodniczący heskiej CDU Roland Koch kłamliwie obiecał, że będzie obowiązywał całkowity zakaz lotów w nocy. Znaczy od 23 do 5.

Akt 2: (10-11.2011) Nowy pas został zbudowany i oddany do użytku, jednak zakaz lotów nocnych został - co było do przewidzenia - bardzo rozmiękczony sporą ilością wyjątków (17). Okoliczni mieszkańcy urządzają demonstracje, okoliczne miasta i gminy występują na drogę prawną. Heski sąd administracyjny rozstrzyga, że te 17 wyjątków jest bezprawne i zabrania lotów w nocy. Na co rząd Hesji pod sztandarem "Jesteśmy za zakazem lotów w nocy" odwołuje się od tego wyroku do Naczelnego Sądu Administracyjnego w Lipsku, który ustala termin rozprawy na marzec 2012. Jak rząd Hesji godzi bycie za zakazem lotów w nocy z odwoływaniem się od wyroku zakazującego lotów w nocy? Dla prawdziwego polityka to nic trudnego: "Chcemy stworzyć jasną sytuację prawną".

Interludium: Mieszkańcy dotkniętych hałasem rejonów urządzają co poniedziałek "Montagsdemonstrationen" (wzorem NRD-owskich protestów) - zbierają się w hali lotniska i hałasują tłukąc w przyniesione ze sobą plastikowe wiaderka.

U mnie w domu hałas niewiele się zmienił - nie mieszkam na samym podejściu, w nocy nawet przy otwartym oknie hałas samolotów nie jest problemem. Słyszę co prawda że już jest po piątej gdy się przewracam na drugi bok, ale samoloty mnie nie budzą. Strzelałbym natomiast do tego !"§$%&/() z biurowca naprzeciwko, który co pewien czas nie radzi sobie z wyłączeniem alarmu w budynku, gdy wchodzi do niego około 4:45. Ludzie mieszkający bliżej ścieżki podejścia mają jednak problem i domagają się przynajmniej zachowania ustawowo określonej ciszy nocnej w godzinach od 22 do 6. Ci, co mieszkają jeszcze bliżej żądają nawet zamknięcia nowego pasa w ogóle. W szkole podstawowej do której do zeszłego roku chodziło moje dziecko mają problemy z prowadzeniem zajęć, nawet przy zamkniętych oknach. Fraport mówi, że szkoła jest za daleko od osi pasa żeby cokolwiek jej się należało, zyg-zyg marchewka.

Samolot nad Sachsenhausen

Samolot nad Sachsenhausen

Przy okazji polecę piękną stronę: http://casper.umwelthaus.org/ Można tu prawie live obserwować ruch lotniczy w okolicach Frankfurtu (prawie, bo wersja darmowa jest opóźniona o piętnaście minut), podejrzeć dane każdego przelatującego samolotu (typ, dane techniczne, zdjęcie, właściciel, numer lotu, skąd i dokąd leci, aktualna wysokość i prędkość) i wyświetlić sobie na bieżąco dane ze stacji pomiaru hałasu.

Akt 3: (04.04.2012) Sąd w Lipsku utrzymał w mocy zakaz lotów w nocy. Całkowity, nie tylko z nowego pasa. Do tego zalecił, żeby między 22 a 23 i 5 a 6 lotów było mniej niż w dzień. Panowie politycy bardzo głupio sami siebie wykiwali. Zamiast kłamać o całkowitym zakazie lotów trzeba było ograniczyć się do proponowania zakazu lotów w nocy z nowego pasa. Plus ewentualnie ograniczenia w nocy ze starych pasów. A tak słowo się rzekło, sąd przypilnuje dotrzymania. Lufthansa Cargo już mówi, że odejść z Frankfurtu to nie odejdą, ale inwestować tu nie będą.

Ostatnio były wybory na burmistrza Frankfurtu i tu też CDU strzeliło sobie lotniskiem w stopę. Korzystając ze słabości SPD i Zielonych dotychczasowa pani burmistrz Petra Roth (CDU) ogłosiła w połowie 2011 że rezygnuje z burmistrzowania na rok przed upływem trzeciej 6-letniej kadencji na tym stanowisku. Plan był taki, że konkurenci nie mają akurat dobrych kandydatów, więc kandydat CDU wygra w cuglach. A tu nagle, całkowicie niepodziewanie, w końcu 2011 uruchomiono ten nowy pas zgodnie z planem i głównym tematem kampanii wyborczej stał się hałas samolotów. Kandydat z CDU Boris Rhein, który był jednym z współdecydentów w sprawie rozbudowy lotniska nie wyglądał zbyt wiarygodnie w roli tej rozbudowy przeciwnika. No i przerżnął w drugiej turze (w pierwszej był jeszcze pierwszy), wygrał Peter Feldmann z SPD, któremu we wcześniejszych sondażach nie dawano większych szans.

No i wynik całej akcji z lotniskiem jest taki, że właściwie nikt nie jest zadowolony. Ani mieszkańcy (hałas, nowych miejsc pracy nie będzie tyle ile zapowiadano), ani Fraport i inne firmy (bo zakaz lotów w nocy i utrudnienia w działalności), ani CDU (bo tracą popularność i stracili już burmistrzowanie we Frankfurcie). Jak dotąd skorzystało na tym tylko SPD, a i to nie za bardzo.

A gdyby politycy nie kłamali na chama na początku żeby przeforsować swój ulubiony wariant, to może wszystko by się lepiej potoczyło.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

4 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: System emerytalny

W Polsce dyskutuje się teraz problemy systemu emerytalnego, na pewno notka o tym jak to jest w Niemczech będzie poczytna. Więc trzeba ją napisać. Jak dotąd nie zauważyłem w sieci powoływania się na zmyślone dane z Niemiec w tym temacie (chociaż przyznaję że RAZa od dłuższego czasu nie czytałem), ale wcześniej czy później na pewno to nastąpi - będzie co podlinkować dla sprostowania.

Nie chcę wdawać się tu w rys historyczny, bo to materiał na monografię w co najmniej trzech tomach na kredowym papierze, z podobizna smoka... znaczy systemu i autora. Skupię się tu na latach powojennych, a i to tylko w zakresie niezbędnym do zrozumienia stanu obecnego. Daruję sobie opis systemu przedwojennego, zaczniemy od reformy systemu emerytalnego w roku 1957.

Reforma ta definitywnie wprowadziła system, w którym emerytury wypłacane są przede wszystkim z bieżących składek. Trudno byłoby zrobić inaczej - wpłacane wcześniej składki zostały w dużym stopniu zjedzone przez hiperinflację wielkiego kryzysu, następne użyte przez nazistów na zbrojenia, potem wojna... Nie było z czego brać. Na system emerytalny szło 14% płacy brutto płacone solidarnie przez pracodawcę i pracobiorcę. Ale od początku system był w pewnym stopniu dofinansowywany z budżetu.

No i na początku działało to całkiem dobrze. Gospodarka dynamicznie się rozwijała, przyjeżdżali młodzi gastarbeiterzy, emerytury rosły. Ale system miał (i ma nadal) niestety poważne luki: Nie wszyscy pracujący byli objęci obowiązkiem płacenia składek - na przykład prowadzący działalność gospodarczą i urzędnicy nie. W dodatku składki były płacone od wynagrodzeń do pewnej wysokości, od tego co powyżej też nie. Wpływy do takiego systemu bardzo zależą od chwilowego poziomu płac i stopy bezrobocia, więc już od dawna pojawiały się wątpliwości co do bezpieczeństwa przyszłej emerytury, zwłaszcza w okresach słabej koniunktury.

Norbert Blüm reklamuje rentę

Norbert Blüm reklamuje rentę Źródło: gdzieś z sieci

Najbardziej spektakularna akcja co do emerytur odbyła się w roku 1986, kiedy to ówczesny minister pracy Norbert Blüm (CDU) w ramach uspokajania społeczeństwa przyklejał na mieście plakaty głoszące "Denn eins ist sicher: Die Rente" ("Bo jedno jest pewne: emerytura").

Hasło to, w nieco zmienionej formie "Die Rente ist sicher" stało się kultowe (ale raczej ironicznie). Jednak emerytury powoli robiły się coraz mniej pewne. W 1990 przyłączono NRD i trzeba było wypłacać emerytury również NRD-owcom. A tam oficjalnie nie było bezrobocia przez 40 lat, wszyscy mieli długie staże pracy i okazało się, że średnia emerytura dla NRD-owca jest wyższa od zachodniej (w zasadzie tylko statystycznie, do zachodnich statystyk nie doliczało się na przykład wypłacanych z budżetu wysokich emerytur dla urzędników).

No i od lat 90-tych zaczęło się intensywne majstrowanie przy systemie emerytalnym. Na przykład w 1997 rząd Kohla wprowadził tzw. "czynnik demograficzny", czyli uzależnienie emerytur od relacji ilości płacących składki do pobierających emerytury. Rząd Schrödera zniósł go z przyczyn populistycznych już w następnym roku, ale po paru latach zorientował sie że był to poważny błąd i wprowadził go znowu jako "Nachhaltigkeitsfaktor" (po polsku nie ma dobrego słowa odpowiadającego "Nachhaltigkeit", po angielsku to sustainability). No i majstruje się nadal.

To było o odpowiedniku polskiego "pierwszego filara". Każdy może sobie oczywiście zawrzeć dowolną ilość ubezpieczeń w odpowiedniku "trzeciego filara". Ale jest też jeszcze coś w rodzaju "drugiego filara", tyle że nieobowiązkowe. Nazywa się to Riester-Rente od nazwiska pomysłodawcy, ministra pracy Waltera Riestera (SPD). Idea jest taka, żeby promować oszczędzanie na emeryturę poprzez ulgi podatkowe. Szczegóły dalej.

Przejdę teraz do omówienia aktualnych zasad systemu emerytalnego. System jest skomplikowany a ja nie jestem od niego fachowcem, więc proszę się nie powoływać na mnie przy sporach z Bundesversicherungsanstalt für Angestellte. Nie będę opisywał wszystkich szczegółów ani przepisów przejściowych. Chodzi mi o przedstawienie ogólnych zasad działania systemu do wykorzystania przy dyskusjach na temat zmian systemu polskiego.

  • Wiek emerytalny to 67 lat. I dla mężczyzn, i dla kobiet. Można przejść na wcześniejszą emeryturę już od 63, ale wiąże się to ze zmniejszeniem wysokości emerytury (0,3% za każdy miesiąc przyspieszenia). Można też pójść na emeryturę później i dostawać 0,5% więcej za każdy miesiąc dłuższej pracy.
  • EDIT: W systemie rejestrowane są wszystkie zapłacone składki, w tym sensie są to konta indywidualne.
  • Wysokość miesięcznej emerytury oblicza się według wzoru, w skład którego wchodzą zarobki przez cały okres pracy, współczynnik rodzaju emerytury, współczynnik wieku przejścia na emeryturę i jeszcze jeden współczynnik odgórnie ustalany.
  • Nie ma ograniczenia dodatkowych zarobków dla emerytów którzy osiągnęli wiek emerytalny.
  • Składka na ubezpieczenie emerytalne to aktualnie 19,6% wynagrodzenia brutto, płacone solidarnie przez pracodawcę i pracobiorcę. Płaci się to od wynagrodzenia do wysokości 67.200 brutto rocznie (dla części zachodniej, dla wschodniej trochę niżej), co powyżej nie jest już obciążone.
  • Składek na ubezpieczenie emerytalne nie płacą: przedsiębiorcy (oprócz rolników, rzemieślników i artystów - ci płacą, ale nie mam zdrowia omawiać obowiązujących ich zasad, zresztą to niezbyt istotne), przedstawiciele wolnych zawodów, urzędnicy, sędziowie, mnisi (księża otrzymujący pensje płacą, żeby nie było wątpliwości, nie płacą tylko duchowni bez pensji), żołnierze i osoby pracujące na 400 Euro Job.
  • Emerytury dla urzędników, sędziów, żołnierzy itp wypłacane są z budżetu, przedsiębiorcy i wolne zawody muszą się zatroszczyć o swoje emerytury sami. Nie jestem całkiem pewny, ale mnichów utrzymuje chyba kościół ze środków własnych.

EDIT: Komentator interjak słusznie zwrócił uwagę, że nie napisałem nic o wysokości emerytur. Niniejszym uzupełniam:

  • Teoretyczna maksymalna emerytura to 2200 euro brutto. Ale to naprawdę tylko teoria, bo trzeba by nie studiować i od samego początku, przez całe życie zarabiać powyżej tej granicy, która aktualnie wynosi 67.200 rocznie, a to dużo.
  • Bardziej interesująca jest wartość dla osoby, która przez 45 lat zarabiała średnią płacę. Wychodzi to 1236 euro brutto miesięcznie (dla części zachodniej, wschodnia jest niemiarodajna dla systemu).
  • Faktyczna średnia emerytura jest oczywiście znacznie niższa. Aktualna wartość liczona po wszystkich emerytach to 950 euro dla mężczyzn i 485 dla kobiet. Dla części wschodniej to jest więcej, ale to też nie mówi nic o systemie.

Jak to się ma do kosztów utrzymania? Zwracam uwagę, że w Niemczech najwyższym kosztem jest wynajmowanie mieszkania - najlepszym zabezpieczeniem na starość jest własne mieszkanie. Za te 1236 euro brutto (nie płaci się od tego już składek na emeryturę) można by żyć na jakim-takim ale niewystrzałowym poziomie, zwłaszcza poza drogimi miastami. Za średnie męskie 950 już może być trochę ciężko (z własnym mieszkaniem to ujdzie). Średnie kobiece 485 to jest bieda. Wniosek z tego prosty - na samą państwową emeryturę nie ma co liczyć, trzeba robić coś oprócz tego.

A teraz "drugi filar" - Riester Rente.

  • Riester-Rente jest dobrowolna i premiowana przez państwo ulgami podatkowymi lub dopłatami. Jeżeli ubezpieczony wpłaca na to ubezpieczenie co najmniej 4% swojej miesięcznej pensji brutto to dostaje rocznie 154 euro dofinansowania od państwa lub odliczenie wpłaconych sum od podstawy opodatkowania (zależy co dla podatnika korzystniejsze).
  • Ubezpieczenia te są prowadzone przez certyfikowane firmy, jest gwarancja że w momencie wypłaty uzyska się co najmniej sumę wpłaconych składek. Nie ma ryzyka utraty wszystkiego, jak to jest w większości klasycznych funduszy emerytalnych.
  • Od ustalonego przy zawieraniu ubezpieczenia momentu, ubezpieczony otrzymuje miesięczną, dożywotnią rentę o wysokości stałej lub rosnącej (zależnie od umowy). Jeżeli ubezpieczony umrze przed upływem ustalonego czasu gwarantowanego to świadczenia może przejąc małżonek/małżonka.
  • Ponieważ ustawodawca uznaje że najlepszym zabezpieczeniem na starość jest własne mieszkanie lub dom, to kapitał z tego ubezpieczenia można użyć do sfinansowania go.
  • Wypłacane z Riester-Rente emerytury będą podlegały opodatkowaniu na zasadach ogólnych.

Riester-Rente opłaca się raczej lepiej zarabiającym i jest krytykowana z bardzo różnych pozycji. I raczej nie jest to wielki sukces na drodze do zapewnienia masom dobrych emerytur.

To wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane, opisałem tylko z grubsza podstawy. Myślę jednak, że na tej podstawie można sobie wyrobić ogólny obraz jak działa ubezpieczenie emerytalne w Niemczech.

W następnych notkach zamierzam omówić inne elementy niemieckiego systemu ubezpieczeń społecznych. Stay tuned.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

4 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: Cykliści, jak zwykle wszystko przez nich

I znowu notka z którą noszę się od dawna. Dziś o jeżdżeniu na rowerze.

W Niemczech rower jest powszechnym środkiem komunikacji. Prawie każdy ma rower, a wiele osób więcej niż jeden. Czy go używa to oczywiście inna historia, ale pomieszczenia na rowery przy podziemnych garażach w budynkach mieszkalnych są zawsze przepełnione.

Rowery w rowerowni w Niemczech

Rowery w rowerowni w Niemczech

To na zdjęciu jest sporo za małe jak na taką ilość mieszkańców, reszta rowerów stoi na miejscach parkingowych z samochodami albo w piwnicach.

Rowery w garażu w Niemczech

Rowery w garażu w Niemczech

Tam, gdzie mieszkałem poprzednio pomieszczenie było ze cztery razy większe (na 18 mieszkań), ale i tak za małe.

Jeżeli ktoś roweru nie ma, to może go sobie wynająć. Na ulicach stoją rowery do wynajęcia paru firm i różnych systemów. Najbardziej rzucającym się w oczy jest system kolei niemieckich (Call-a-bike), opiera się on na specjalnie zaprojektowanych i wykonanych rowerach z elektronicznym zamkiem szyfrowym. Rowery te są solidne i nieźle wyposażone, maja na przykład amortyzowany widelec przedni i 7-biegowa przekładnię w piaście (Wspominałem że notka od dawna w drodze, zdjęcia są stare).

Rowery do wynajęcia Call a Bike, Frankfurt

Rowery do wynajęcia Call a Bike, Frankfurt


Rowery do wynajęcia Call a Bike, Frankfurt

Rowery do wynajęcia Call a Bike, Frankfurt

Rowery DB są dostępne w wielu miastach Niemiec, od połowy marca do połowy grudnia. Ceny nie są zbyt wygórowane - 8 centów za minutę jazdy, można kupić abonament roczny za jedne 36 euro, wtedy za każde pierwsze pół godziny jazdy nie płaci się już. Taka oferta jest cenowo bezkonkurencyjna (4 euro za miesiąc - wow!), trudno ją przebić nawet kupując sobie używany rower. Jak się ma BahnCard to jest jeszcze taniej. Rower można zostawić w prawie dowolnym miejscu (koniecznie przy jakimś skrzyżowaniu).

Inne systemy (np. nextbike) używają dużo tańszych, mniej więcej normalnych rowerów zapinanych na kłódki z zamkiem szyfrowym. Mają oni zupełnie inną strategię cenową, płaci się tam za każdą rozpoczętą godzinę 1 euro, za całą dobę 8 euro. Ale abonamenty są droższe - miesięczny to 40 euro. Te rowery należy zostawiać w zdefiniowanych punktach. Te są dobre raczej dla turystów.

Rowery do wynajęcia NextBike, Frankfurt

Rowery do wynajęcia NextBike, Frankfurt

Aby korzystać z takich rowerów trzeba zarejestrować się w odpowiedniej firmie i mieć komórkę. Jeżeli chcemy pojechać, to znajdujemy taki rower (jest na to app, można zobaczyć w sieci albo zapytać w call center) i dzwonimy do operatora. Podajemy numer roweru, dostajemy kod do zamka szyfrowego i możemy jechać. Po przyjechaniu na miejsce dzwonimy znowu - rower  trzeba zamknąć. Płacimy za czas wykorzystania roweru.

W ostatnich latach zrobiono wiele aby ułatwić poruszanie się rowerem po mieście. Na przykład prawie wszystkie ulice jednokierunkowe oznaczono tak, żeby jechanie przez nie rowerem pod prąd było legalne.

Rowery mogą pod prąd, Frankfurt

Rowery mogą pod prąd, Frankfurt

W wielu miejscach tam, gdzie dla samochodów były dwa pasy zrobiono tylko jeden trochę szerszy + namalowano ścieżkę rowerową.

Ścieżki rowerowe, Frankfurt

Ścieżek rowerowych już wcześniej było dużo. Uwaga na lokalną specyfikę: w Berlinie ścieżki rowerowe są czerwone, we Frankfurcie czerwone są chodniki a ścieżki rowerowe białe (znaczy w naturalnym kolorze betonu).

Niestety wielu rowerzystów zachowuje się całkowicie nieodpowiedzialnie - są oni przekonani że przepisy kodeksu drogowego ich nie dotyczą. Zwłaszcza notorycznie przejeżdżają skrzyżowania na czerwonym świetle. Nie tylko u nas, we Frankfurcie tak jest, w Berlinie widziałem rowerzystkę która beztrosko wjechała na przejście dla pieszych na KuDammie koło Gedächtniskirche, akurat jak się miało zrobić zielone dla przechodniów. Zrobiło się trochę zamieszania, ktoś ją nawet specjalnie popchnął. Ale nie sadzę żeby to ją czegoś nauczyło.

Duży nacisk kładzie się na bezpieczeństwo poruszania się rowerem, większość ludzi niezależnie od wieku jeździ w kaskach. Nawet babcie. Ale sporo jeździ jednak bez. A kask trzeba mieć, w zeszłym roku sam byłem świadkiem głupiego wypadku. Szliśmy z rodziną gdzieś w naszej dzielnicy - to jest na pagórku - boczna uliczką pod górę, z góry szybko i bez trzymanki zjeżdżał na rowerze chłopak w wieku na oko 17-18 lat. Minął nas, a po chwili usłyszeliśmy łomot - uliczka zakręcała trochę niżej, chłopak nie wyrobił się na zakręcie (chyba chciał uniknąć zderzenia z samochodem który powoli wyłonił się zza zakrętu) i przywalił głową w metalowy płot z prętów o przekroju kwadratowym. Krew się polała, chłopak miał na głowie rozcięcie na kilkanaście centymetrów, można było oglądać jego czaszkę bez rentgena. Zadzwoniłem po pogotowie, żona jako biegła w tym kierunku zatamowała krwawienie. Pogotowie przyjechało po kilku minutach i zabrało go do szpitala. Gdyby miał kask skończyłoby się na poobcieranych łokciach i kolanach. Używajcie kasków drodzy czytelnicy, to że ktoś uważa że wyglądacie głupio to pryszcz w porównaniu ze zwykłym wstrząsem mózgu. A może być i gorzej.

Wszystkie dzieci w czwartej klasie szkoły podstawowej (przypominam, że dzieci idą do szkoły w wieku 6 lat, w początku czwartej klasy to 9-latki) robią w ramach zajęć szkolnych kartę rowerową. Pamiętam że za moich czasów w Polsce podchodzono do tego bardzo luźno - musiałem tylko wysłuchać paru pogadanek, odpowiedzieć na kilka pytań na egzaminie teoretycznym i już - nikt nawet nie patrzył czy w ogóle umiem się utrzymać na rowerze. Tutaj to idzie na poważnie.

Chociaż ta powaga jest połowiczna. Karta rowerowa nie jest w żaden sposób umocowana w przepisach, to jest w zasadzie taki świstek papieru nie mający żadnej mocy urzędowej. Ale szkoły zabraniają przyjeżdżania do szkoły rowerem dzieciom, które nie mają takiej karty. Liczy się Verkehrserziehung (Wychowanie do ruchu drogowego). I to wychowanie wygląda tak:

Najpierw klasa idzie do czegoś w rodzaju PRL-owskiego miasteczka ruchu drogowego, każdy musi mieć ze sobą kask. Policja przywozi swoje rowery i każe dzieciom na nich jechać trzymając kierownicę jedną ręką i rozglądając się na boki. Warunkiem dopuszczenia do dalszego ciągu szkolenia jest żeby sobie z tym radzić.

W następnym kroku dzieci mają przyprowadzić do szkoły swoje rowery. Przyprowadzić - przecież nie mają jeszcze kart rowerowych i nie wolno im jechać. No chyba że rodzice przyjadą z nimi. To znowu nie jest specjalnie umocowane w przepisach, bo one mówią tylko że dzieci do lat 8 tylko po chodniku, 8-10 jeszcze mogą po chodniku, a powyżej 10 nie wolno po chodniku. Ale jedźmy dalej: Do szkoły przychodzi policjant i robi przegląd techniczny rowerów. Jak wszystko jest OK to przykleja odpowiednią naklejkę, jeżeli nie, to każe poprawić.

Naklejka przeglądu roweru, Niemcy

Naklejka przeglądu roweru, Niemcy

Tymczasem w szkole przez dłuższy czas omawiane są wszystkie przepisy, robione są testy itp. Aż nadchodzi czas egzaminu. Część teoretyczna to test, oprócz tego jest część praktyczna.

Przed egzaminem dzieci jadą jeszcze z policjantami na rowerach na próbne jazdy po ulicach. Sam egzamin też jest na poważnie - dziecko jedzie przodem, za nim policjant-egzaminator na rowerze mówi w którą stronę jechać i ocenia. W egzaminie pomagają rodzice na rowerach, lepiej żeby mieli kaski i rowery zgodne z przepisami.

Karta rowerowa, Niemcy

Karta rowerowa, Niemcy

W sumie jest to najpoważniejszy egzamin jaki dzieci przechodzą w szkole podstawowej. Ale to dobrze, to jest przecież poważna sprawa, nawet jeżeli uzyskany dokument ma moc dyplomu uznania.

I skoro wszyscy są cyklistami, to z czystym sumieniem można powiedzieć że wszystko przez nich.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

6 komentarzy

Jak to sie robi w Niemczech: Gimnazjum

Dziś kolejna notka o niemieckim systemie edukacji. Ze statystyk widzę, że poprzednie notki na ten temat cieszą sie dużym powodzeniem, a w notce o systemie edukacji obiecałem napisać o gimnazjach gdy już zobaczę je z bliska. Minęło już pół roku odkąd mój syn chodzi do gimnazjum, wczoraj była wywiadówka, więc czas nadszedł.

Znowu zastrzeżenie: Szkolnictwo leży w gestii landów, więc w każdym jest trochę inaczej. To co pisze dotyczy Hesji, proszę o powstrzymanie się od uwag że piszę bzdury, bo u nas w Hamburgu to czy tamto jest inaczej.

Przypominam, że gimnazjum w Niemczech dzieci rozpoczynają od klasy piątej, i uczą się w nim do matury. Trwa to 8 lat, do niedawna było to 9, ale skrócono ten czas o rok nie zmniejszając ilości materiału. Nazywa się to Turbo-Abitur.

Wrócimy jeszcze na chwilę do szkoły podstawowej. Nie chcę powtarzać tu notki o systemie szkolnictwa w ogólności, proszę sobie doczytać, pisałem tam rekomendacjach dalszego toru nauczania po szkole podstawowej. I powiem, że wbrew wątpliwościom wielu rodziców ten system się sprawdza. W klasie syna jest parę dzieci które zostały posłane do gimnazjum wbrew rekomendacji ze szkoły podstawowej, i wyraźnie widać że one sobie nie radzą na zupełnie podstawowym poziomie typu że trzeba robić zadania domowe, i będą musiały się przenieść do Realschule. Według mnie ich rodzice zrobili im w ten sposób krzywdę.

W naszej dzielnicy sytuacja z gimnazjami jest bardzo dobra, są aż trzy, dwa tuż obok siebie a trzecie też niedaleko. Inne dzielnice nie mają tak dobrze, dojeżdżają tu na przykład dzieci z dzielnicy Schwanheim - to jest pół godziny autobusem - bo bliżej nic nie mają. W ostatnich latach to najstarsze z gimnazjów - Freiherr vom Stein - mieszczące się wcześniej w XIX-wiecznym budynku zostało wyburzone i zbudowane całkowicie od nowa. Perła architektury to to teraz nie jest (wcześniej budynek też był typowy dla szkoły z końca XIX wieku, nic nadzwyczajnego), ale co nowe, to nowe.

Freiherr-vom-Stein Gymnasium Frankfurt

Freiherr-vom-Stein Gymnasium Frankfurt

Drugie gimnazjum - Carl Schurz - jest w generalnym remoncie, tymczasem dzieci uczą się w prowizorycznym budynku zrobionym w technologii kontenerowej.

Tymczasowy budynek Carl-Schurz-Gymnasium, Frankfurt

Tymczasowy budynek Carl-Schurz-Gymnasium, Frankfurt

Warunki nie są, wbrew pozorom, najgorsze, zresztą chyba remont zmierza już ku końcowi i w wyremontowanej części budynku są znowu zajęcia.

Carl-Schurz Gymnasium Frankfurt

Carl-Schurz Gymnasium Frankfurt

W trzecim - Friedrich Schiller - generalny remont już prawie się skończył, została do zrobienia tylko sala gimnastyczna. Zdaje się że te remonty to owoc programu antykryzysowego prowadzonego za poprzedniego kryzysu.

Schillerschule Frankfurt

Schillerschule Frankfurt

A czego uczą? W klasie piątej (bo o tej wiem oczywiście najwięcej) dzieci mają niemiecki, matematykę, geografię, muzykę, sztukę, sport, NaWi (prawie jak w Avatarze, ale to Naturwissenschaften - nauki przyrodnicze), angielski (jako pierwszy język obcy, ale w innych szkołach bywa to inny język) i nieobowiązkową religię w wariancie katolickim i ewangelickim.

W następnych latach dojdą następne języki obce i tutaj strategia w różnych szkołach jest różna. W Schiller dali do wyboru dwa tory, jeden z francuskim a drugi z łaciną. Potem do tego trzeba będzie dobrać jakiś trzeci, w rachubę wchodzą na przykład hiszpański albo chiński. A na przykład Freiherr vom Stein specjalizuje się we włoskim, również jako języku wykładowym dla niektórych przedmiotów. Oferta ta jest skierowana szczególnie do dzieci imigrantów pochodzenia włoskiego, ale nie tylko. Bywają gimnazja w których skupiają się na łacinie i starogreckim, grupy docelowe oczywiste.

Oprócz przedmiotów obowiązkowych jest też grupa przedmiotów do wyboru (Wahlunterricht, WU). Dzieci w ciągu nauki muszą zrobić określoną liczbę jednostek tych przedmiotów (5 godzin w klasach 5-9, z czego 2 w 8-9. Godzinę należy rozumieć jako godzina na tydzień przez dwa semestry), ale mogą wybrać które chcą. W tej ofercie gimnazja różnią się najbardziej między sobą. Na przykład Carl Schurz ma do wyboru głównie przedmioty muzyczno-artystyczne (z naciskiem na kontrabas, jej, tego tylko mi brakuje żeby w pokoju dziecka stał jeszcze kontrabas), za to Schiller ma na przykład dodatkowe zajęcia z matematyki. Oceny z przedmiotów do wyboru są tylko pozytywne, ale kurs może nie zostać zaliczony i trzeba wtedy swoje godziny wyrobić w następnym roku.

Dodatkowo gimnazjum oferuje zajęcia nadobowiązkowe, odpowiadające z grubsza naszym kółkom zainteresowań, zwane Arbeitsgemeinschaft - AG. Spektrum jest bardzo duże i znowu w każdej szkole inne. Może to być jakiś sport (na przykład tenis, wioślarstwo albo żonglowanie), coś artystycznego (chór, fotografia, jakiś instrument) albo naukowego.

Każde gimnazjum wymyśla sobie własny układ godzin lekcyjnych. Już chyba nigdzie nie ma klasycznego układu z 45-minutowa lekcją a potem przerwą, większość gimnazjów przyjęła system z podwójnymi godzinami - czyli po 90 minut, w razie potrzeby w nielicznych wypadkach dzielonymi na pół. Ale znowu w Carl Schurz maja lekcje po 65 minut. Przedłużenie lekcji ma sens, 45 minut to naprawdę za mało na porządną lekcję, a dzięki długim lekcjom dziennie jest mniej przedmiotów - dzieci nie muszą tyle ciężarów nosić na plecach i mają w sumie mniej zadane (bo z trzech przedmiotów, a nie z pięciu-sześciu).

Lekcje nie wszędzie zaczynają się o ósmej rano, bo ktoś wymyślił że można będzie rozładować trochę tłok w komunikacji miejskiej gdy szkoły nie będą zaczynać o tej samej godzinie. Pomysł dobry, ale realizacja gorsza - wszystkie trzy zaczynają  prawie równocześnie w godzinach 7:45 - 8:00, wszyscy i tak spotykają się w jednym autobusie.

W szkole zazwyczaj jest jakaś stołówka prowadzona przez firmę cateringową. W szkole mojego syna zrobione jest to tak, że dziecko dostaje kartę, którą się tam rozlicza. Obiady trzeba wiążąco zamawiać przez sieć z tygodniowym wyprzedzeniem, w przypadku choroby można odwołać zamówienie. Niestety w przerwie obiadowej tłok w stołówce jest taki, że zjedzenie obiadu w dostępnym czasie jest mało realne.

Oczywiście szkoła ma bibliotekę, jest to filia biblioteki miejskiej. Karta biblioteki szkolnej działa też w bibliotekach dzielnicowych i w głównej bibliotece miejskiej.

Część szkół zapewnia mniejszym dzieciom opiekę po lekcjach, tak gdzieś do trzeciej, najczęściej pod postacią pomocy w robieniu zadań domowych. Spróbowaliśmy tego, ale to była katastrofa. Ale myślę, że to była akurat pechowa grupa, gdzie indziej może to działać lepiej.

Jeszcze o poziomie nauczania. Syn poszedł do Schiller, mimo że z wielu źródeł słyszałem opinię że to gimnazjum dla zadzierających nosa dzieciaków z UMC. W szkole podstawowej przez całą czwartą klasę straszyli dzieci i rodziców, że gimnazjum to jest dopiero na poważnie, że tam to dopiero trzeba będzie zasuwać itp. Rzeczywistość okazuje się być inna. W klasie nie ma nikogo z UMC, większość to MMC i LMC - opinia o elitarności pochodzi zdaje się sprzed 20+ lat. A zadań domowych mają ledwie co, o wiele mniej niż w podstawówce. Ale to "wina" podstawówki - tam gdzie chodził syn było naprawdę ostro, dzieci z innych szkół uważają że zadań domowych jest dużo. Co w sumie nie świadczy dobrze o całym szkolnictwie niemieckim. Nie bardzo już pamiętam, co było za moich czasów w klasie piątej i jakie było obciążenie, ale wydaje mi się że jednak u nas było większe.

Akurat teraz, jak co roku, w gimnazjach odbywają się dni otwarte, żeby dzieci ze szkół podstawowych (i ich rodzice oczywiście też) mogli sobie szkołę obejrzeć z bliska i wybrać. Nikt przy wejściu legitymował nie będzie, jeżeli ktoś z czytelników z terenu Niemiec jest zainteresowany to może po prostu pójść i sobie szkołę zwiedzić.

Nie znam danych dotyczących finansowania szkolnictwa, ale patrząc tak "od dołu" to gimnazja muszą być finansowane znacznie lepiej niż szkoły podstawowe. W szkole podstawowej trzeba było co i raz płacić za jakieś podręczniki (tylko raz zasponsorował wszystkie land), dawać po dwie dychy do kasy klasowej albo płacić za jakieś wycieczki, w gimnazjum jak dotąd trzeba było kupić jedną książkę, a z wpłaconych na początku roku szkolnego dwudziestu euro została jeszcze blisko połowa. I to mimo że klasa częściej się gdzieś wybiera.

W cyklu o edukacji w Niemczech planuję jeszcze dwie notki, jedną o Hortach, czyli po naszemu świetlicach, a drugą o komitetach rodzicielskich.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

15 komentarzy