Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Warto zobaczyć: U-461 w Peenemünde

Muzeum w Peenemünde obrosło przez lata masą innych atrakcji, ale większość z nich to jakieś oddziały tego samego co w innych miastach, albo nic szczególnego. Ale jedna z tych atrakcji jest rzeczywiście niepowtarzalna - blisko muzeum rakiet jest zakotwiczony radziecki okręt podwodny projektu 651, w terminologii NATO zwanego Juliett. Okręt nosi nazwę U-461, ale w trakcie służby (1965-1991) nazywał się K-24, a potem B-124.

U-461 w Peenemünde

U-461 w Peenemünde

Okręty podwodne tego typu były napędzane klasycznie (znaczy diesel-elektryka) i były wyposażone w cztery wyrzutnie rakiet o zasięgu rzędu 500 km do zwalczania celów naziemnych i nawodnych. Okręty tego typu produkowano w latach 60-tych, zresztą podobno głównie dlatego że okręty atomowe produkowały tylko dwie stocznie i trzeba było dorobić trochę klasycznych o tym samym zakresie zadań. Tego typu miało być 72 sztuki, ale skończyło sie na 16. Równolegle produkowane okręty atomowe projektu 659 (typ Echo według oznaczeń NATO) nie były znowu tak wiele większe (długość 111m vs. 85, wyporność 4920 ton vs. 4180).

U-461 w Peenemünde

U-461 w Peenemünde

Rakiety mogły być wystrzeliwane tylko w wynurzeniu, wyrzutnia jest podniesiona i można ją sobie obejrzeć.

U-461 w Peenemünde

U-461 w Peenemünde

 

U-461 w Peenemünde

U-461 w Peenemünde

Przeczytałem ciekawostkę na ten temat: Po podniesieniu wyrzutni trzeba było podłączyć rakietę do pokładowej sieci 24V. Przy tej operacji zdarzało się, że od impulsu na zasilaniu sterowania silnik rakiety się włączył. Stąd do tego zadania wyznaczano wyłącznie marynarzy kawalerów. Obejrzenie okrętu od środka (a zwłaszcza jego porównanie z niemieckim typem 205 ze Speyer) budzi podziw dla odwagi pływających na nim marynarzy (chociaż co oni mieli w tym względzie do gadania). No to nie jest jakość urządzenia, w którym chciałbym się zanurzyć na głębokość 300 metrów.

U-461 w Peenemünde

U-461 w Peenemünde

 

U-461 w Peenemünde - toaleta

U-461 w Peenemünde - toaleta

Czytałem gdzieś, że jest to największy na świecie okręt podwodny dostępny do zwiedzania. Był jeszcze drugi tego typu (K-77) jako okręt-muzeum gdzieś w USA, ale im zatonął przy nabrzeżu podczas burzy (wcześniej robił za bar gdzieś w Finlandii, zrobili mu tam w kadłubie dziurę, chyba do wentylacji, i nie pomyśleli żeby się dało ją szczelnie zamykać). Po ponad roku leżenia na dnie, w ramach ćwiczeń płetwonurków marynarki wyciągnięto go na powierzchnię, ale remont byłby za drogi. Więc w Peenemünde jedyna szansa na świecie.

U-461 w Peenemünde - przedni przedział torpedowy

U-461 w Peenemünde - przedni przedział torpedowy

PS: Jak donosi czytelnik Witek Serhej, w Hamburgu mają do zwiedzania U-434, czyli radziecki okręt podwodny projektu 641B (według NATO: Tango). Ten jest nowszy (1976), też diesel-elektryk, trochę dłuższy (92m), ale o trochę mniejszej wyporności (3600 ton). I bez rakiet, tylko z torpedami. Wpisuję go na mapkę nie sprawdzonych osobiście.

 

Adres:

Maritime Museum Peenemünde
Haupthafen
17449 Peenemünde, Niemcy

Muzeum czynne: W sezonie od 9 do 20, poza sezonem krócej, proszę sprawdzić na ich stronie

Wstęp: Dorośli 6 EUR, dzieci 3 EUR, fotografowanie 1 EUR

 [mappress mapid="55"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

5 komentarzy

Warto zobaczyć: Muzeum historyczno-techniczne w Peenemünde

Dziś o muzeum w miejscowości, która każdemu się kojarzy. Peenemünde.

Prawda jest taka, że od wojny nie za wiele tam zostało. Teren został gruntownie zbombardowany w 1943, potem odbudowano tylko elektrownię. Ale ta elektrownia nie była mała - 30MW, jedna z największych wtedy w Rzeszy. Większość produkowanej przez nią energii szła na produkcję ciekłego tlenu w pobliskiej tlenowni (dziś w ruinie, niedostępna do zwiedzania). Zresztą to właśnie ta elektrownia  zwróciła uwagę aliantów - taka duża na kawałku piaszczystej, słabo zaludnionej wyspy? Po bombardowaniu produkcję rakiet przeniesiono pod ziemię w środku Niemiec (hasło "Mittelbau-Dora"), tutaj tylko robiono kontrolę jakości. Nie w ruinie są jeszcze tylko kwatery inżynierów.

Peenemünde - budynek elektrowni

Peenemünde - budynek elektrowni

Ale elektrownia po odbudowie pracowała do 1990. Dziś mieści się tam ekspozycja muzeum. A muzeum jest oczywiście poświęcone rakietom A4 (V2).

Peenemünde - rakieta A4 (V2)

Peenemünde - rakieta A4 (V2)

Ekspozycja jest bardzo dobra. Z jednej strony przedstawiony jest aspekt techniczny przedsięwzięcia - konstrukcja rakiet, projekty dalszego ich rozwoju, osiągnięcia zespołu.

Peenemünde - silnik rakiety A4 (V2)

Peenemünde - silnik rakiety A4 (V2)

 

Peenemünde - sterowanie rakiety A4 (V2)

Peenemünde - sterowanie rakiety A4 (V2)

Ale muzeum nie na darmo nazywa się "historyczno-technicznym". Bardzo wiele miejsca poświęcone jest drugiej stronie medalu - cierpieniom więźniów produkujących rakiety, bardzo dwuznacznej (eufemistycznie mówiąc) postawie poszczególnych konstruktorów, bezsensie tych rakiet jako broni (więcej ludzi zginęło przy ich produkcji niż od ich zastosowania), staraniom mocarstw zwycięskich żeby jak najwięcej z wyników programu przejąć dla siebie. I o tym, jaką przeszłość ciągną za sobą programy kosmiczne zarówno Amerykanów jak i Rosjan.

Na zewnątrz budynku, oprócz kilku rakiet A4 (V2) zrobionych po wojnie z pozostałych części, stoi trochę innego sprzętu głownie poradzieckiego. Kilka samolotów i śmigłowców, trochę różnych rakiet.

Peenemünde - samoloty

Peenemünde - samoloty

W hali elektrowni można też obejrzeć piec i kawałki turbin.

Peenemünde - piec elektrowni

Peenemünde - piec elektrowni

W Peenemünde byłem kilka lat temu, widzę po zdjęciach w sieci że ekspozycja od tego czasu się powiększyła. Zwłaszcza o Fieseler Fi-103 (V1) i zmontowane kawałki katapulty do ich wyrzucania (wcześniej części katapulty leżały sobie w ciemnym kącie hali elektrowni).

Peenemünde - katapulta rakiety Fieseler Fi-103 (V1)

Peenemünde - katapulta rakiety Fieseler Fi-103 (V1)

Jeszcze ciekawostka: Konstruktorzy zespołu byli wielkimi fanami filmu Fritza Langa "Frau im Mond". Przypomina o tym logo namalowane na stojącej przy wejściu na teren muzeum rakiecie. Nie zwróciłem wtedy na to uwagi, więc zdjęcie to słaby wycinek z ze zdjęcia całej rakiety.

Peenemünde - "Frau im Mond" na rakiecie A4 (V2)

To muzeum jest świetne i daje do myślenia. Szczerze polecam.

Adres:

Historisch-Technisches Museum Peenemünde GmbH
Im Kraftwerk
17449 Peenemünde

 Muzeum czynne

  • kwiecień-wrzesień od 10 do 18
  • Listopad-marzec od 10 do 16
  • od listopada do marca w poniedziałki nieczynne

Wstęp:

Dorośli 8 EUR, dzieci 5 EUR

[mappress mapid="54"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

3 komentarze

Warto zobaczyć: Muzeum samochodów i techniki w Sinsheim

Jak się powiedziało Speyer, to trzeba powiedzieć i Sinsheim.

Muzeum w Sinsheim jest większe i bogatsze od tego w Speyer, a wrażenie "mydła i powidła" jest tu o wiele słabsze. Najmocniejszymi punktami wystawy są Concorde i Tu-144 ustawione koło siebie,

Muzeum Sinsheim - Tu 144

Muzeum Sinsheim - Tu 144

ale oprócz nich jest co oglądać. Mają tu na przykład:

 Sporą kolekcję broni pancernej z Panterą na czele.

Muzeum Sinsheim

Muzeum Sinsheim

 

Muzeum Sinsheim

Muzeum Sinsheim

Dużo samochodów, zwłaszcza amerykańskich i sportowych 

Muzeum Sinsheim

Muzeum Sinsheim

 

Muzeum Sinsheim

Muzeum Sinsheim

 trochę Formuły 1

Muzeum Sinsheim

Muzeum Sinsheim

dużo różnych samolotów

Muzeum Sinsheim

Muzeum Sinsheim

I jeszcze, jeszcze...

W Sinsheimie byłem parę lat temu, tymczasem na pewno coś im przybyło. Polecam. 

Adres:

Auto & Technik MUSEUM SINSHEIM
Museumsplatz
 D-74889 Sinsheim

Muzeum czynne poniedziałek- piątek od 9 do 18, w soboty i niedziele od 9 do 19.

Wstęp: dorośli 14 EUR, dzieci 12 EUR 

[mappress mapid="53"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

Skomentuj

Warto zobaczyć: Muzeum techniki w Speyer

 Udało mi się wreszcie wybrać i uruchomić plugina do map. Niby tyle ich, ale z każdym coś nie tak. A to można zrobić tylko jednego markera, a to nie można podsunąć markera ręcznie, a to jakieś inne ograniczenia. Wybrałem MapPressa - on działa OK i w wersji darmowej brakuje mu tylko jednego - żeby można było używać różnych ikon markerów. Będę musiał to przeżyć, bo za wersję pro chcą 30 USD a i pewnie z płaceniem do USA będzie jakiś problem. Na razie nie mam ochoty aż tyle inwestować w to hobby, może za pewien czas.

W starych notkach porobiłem mapki, na których pozaznaczałem miejsca, o których jest mowa. Jedyny problem jest taki, że zdjęcia Niemiec Google zrobił dość dawno i niektórych obiektów wcale na nich nie widać. To był pierwszy etap mojej nowej koncepcji. A wymyśliłem, że będę pisał o tym, co warto turystycznie zobaczyć. Przede wszystkim z punktu widzenia inżyniera i enerdologa oczywiście, ale nie tylko. Parę takich notek już miałem - na przykład o muzeum Dorniera, Junkersa, Rolls Royce Oberursel czy praktycznie cały niedawny cykl Śladami NRD. Ale widziałem o wiele więcej, mam mnóstwo zdjęć które pojawiają się tylko przy okazji, więc czemu o tym nie napisać. Ale po co mapy? Otóż zamierzam nanieść wszystkie te miejsca na wspólną mapę. Zainteresowani czytelnicy będą mogli na tej podstawie zaplanować sobie zwiedzanie. Nie będę tego robił z czystego altruizmu - zamierzam na drugą mapę nanosić wszystkie miejsca o których wiem, ale jeszcze ich nie widziałem. Mam sporo zebranych w różnych miejscach reklam i notatek, ale tak na papierze to się do niczego nie nadaje. A naniesione na mapę  daje się znacznie lepiej uwzględniać przy planowaniu wyjazdów.

Mapki są dostępne w menu - pojawiła się tam nowa pozycja "Warto zobaczyć". Zapraszam.

No i dlatego że darmowy MapPress pozwala tylko na jeden rodzaj markerów, to mapy muszą być co najmniej dwie. Zdecydowanie lepiej by było dzielić miejsca na kategorie, no ale jak się nie da, to się nie da. No chyba że ktoś zna inny darmowy plugin do map spełniający moje wymagania:

  • Dowolna ilość map
  • Dowolna ilość markerów na mapie
  • Markery mają dać się suwać po mapie myszą
  • Raz zrobiona mapa z markerami musi dać się łatwo modyfikować
  • Różne ikony markerów do wyboru
  • (miło by było) możliwość grupowania markerów po kategoriach.

No ale mogę zacząć z tym co mam. Dziś będzie o Muzeum techniki w Speyer. Jest to muzeum prywatne, do tego samego właściciela należy podobne muzeum w Sinsheimie (notka później), w którym stoją opisywane już przeze mnie Concorde i Tu-144.

W Speyer byłem dobre kilka lat temu, jeszcze zanim wystartowałem z blogiem, stąd zdjęcia są niekoniecznie dobrze sprofilowane do notki. Wizytówką muzeum jest Jumbo Jet postawiony na dwudziestometrowych słupach. Z platformy pod samolotem można zjechać na dół zjeżdżalnią - dwadzieścia metrów to dużo.

Technikmuseum Speyer - Boeing 747 Jumbo Jet

Technikmuseum Speyer - Boeing 747 Jumbo Jet

Samolot można zwiedzać, można też wyjść na jego skrzydło.

Technikmuseum Speyer - na skrzydle Jumbo Jeta

Technikmuseum Speyer - na skrzydle Jumbo Jeta

Największy twist jest taki, że samolot stoi w leciutkim przechyle i w środku ma się wrażenie lotu. Na poniższym zdjęciu barierki i drabinka w tle są oczywiście pionowe, ale mózg "poziomuje" podłogę i sufit.

Technikmuseum Speyer - wnętrze samolotu Boeing 747 Jumbo Jet

Technikmuseum Speyer - wnętrze samolotu Boeing 747 Jumbo Jet

 Samoloty tam lubią - z dużych mają jeszcze An-22 (ładownia robi wrażenie) i sporo mniejszych.

Technikmuseum Speyer - Ładownia samolotu An-22

Technikmuseum Speyer - Ładownia samolotu An-22

Z innych większych rzeczy mają tam okręt podwodny typu 205. Nie jest może za duży, ale można zobaczyć.

Technikmuseum Speyer - okręt podwodny typu 205

Technikmuseum Speyer - okręt podwodny typu 205

 Poza tym muzeum ma trochę mydło i powidło - różne samochody, samoloty, lokomotywy, Transrapida, organy parowe, łódź należącą do zespołu Kelly Family, kopie  Lunar Rovera i Sputnika 1...

Technikmusem Speyer - replika Sputnika 1

Technikmusem Speyer - replika Sputnika 1

W ostatnich latach podobno bardzo rozbudowali dział kosmiczny - przybył im wielki hit - prom kosmiczny Buran. Muszę latem pojechać tym jeszcze raz i go zobaczyć. Zdjęcie z innej beczki - Messerschmitt Me-109

Technikmuseum Speyer - Messerschmitt Me-109

Technikmuseum Speyer - Messerschmitt Me-109

Z tego muzeum pochodzi też zdjęcie Kleines Kettenkraftrad Typ HK 101 z notki o NSU.

 

Brak linii przewodniej to generalna przypadłość takich muzeów. Mimo wszystko polecam. Jeszcze adres:

TECHNIK MUSEUM SPEYER
Am Technik Museum 1
D-67346 Speyer

Muzeum otwarte od poniedziałku do piątku 9-18, w soboty i niedziele 9-19

Wstęp: dorośli 14 EUR,  dzieci w wieku 5-13 lat 12 EUR.

[mappress mapid="51"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

12 komentarzy

Prąd na ulicach: A może by tak z wiatrem?

 W komentarzach pod poprzednią notką Poziomka zapytała:

Poziomka

Nie, no jak wiatrak? Na aucie?

Otóż jest też coś takiego. Oto samochód wiatrowy firmy Evonik - Wind Explorer 

Evonik - Wind Explorer

Evonik - Wind Explorer

Jest to bardzo lekki (200 kg) dwuosobowy samochód elektryczny. W tych 200 kg mieści się akumulator na 8 kWh (90 kg) i - uwaga - turbina wiatrowa z bambusowym, składanym masztem wysokości 6 metrów, wiatrakiem o średnicy wirnika 2,7 metra i generatorem o mocy 1 kW (razem 20 kg),

Na zdjęciu widać złożone elementy masztu. 

Evonik - Wind Explorer

Evonik - Wind Explorer

Samochód wyciąga 80 km/h, optymalne zużycie prądu przy 45-60 km/h.  Zużycie energii - 2 kWh / 100 km.

Wind Explorer

Wind Explorer z wiatrakiem Żródło: www.wind-explorer.com

 To jeszcze nie wszystko. Do wspomagania silnika samochód ma coś w rodzaju latawca na lince. 

Wind Explorer

Wind Explorer z latawcem Żródło: www.wind-explorer.com

Oczywiście jest raczej ciekawostka niż przyszłość motoryzacji. No ale zespół złożony z konstruktora pojazdu Stefana Simmerera i Dirka Gion (z zespołu programu Kopfball) jako kierowcy przejechał tym samochodem 5000 kilometrów przez Australię tylko na energii z wiatru, bez ładowania akumulatorów ze źródeł zewnętrznych. Akcję pokazano w Kopfballu trochę oszukując - jako partnera Dirka pokazano Adriana z Kopfballu (nie ma o nim w notce o Kopfballu, bo przyszedł do programu później). 

Evonik - Wind Explorer

Evonik - Wind Explorer

Oczywiście wspomaganie latawcem w Europie nie jest możliwe (sznurek by zaraz zaczepił o jakieś drzewo czy słup), stąd pewnie wybór Australii. Przebiegi dzienne wychodziły im między 300 a 430 kilometrów.

No i co, nie ma wiatraka na aucie? I nie jest on lepszy od fotowoltaiki?

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy:

Kategorie:Prąd, prąd, prąd na ulicach

6 komentarzy

Prąd na ulicach: A czemu nie na słońce?

 Wracam do tematu pojazdów elektrycznych. Impulsem była dyskusja, jaką stoczyłem na jednym forum z gościem, który twierdził że tanie w eksploatacji samochody elektryczne to nie problem techniczny, tylko polityczny. Bo wszystko potrzebne już jest, a tylko źli politycy kryją lobby od ropy. Wystarczy wziąć mały, tani (TANI?!)  samochód elektryczny, obłożyć go ogniwami fotowoltaicznymi i przez 8 godzin stania pod firmą on się darmowo podładuje. Przy tym twierdził, że z wykształcenia jest fizykiem i inżynierem elektronikiem, ale robi jako pisarz i antykwariusz.

Gość w swoich wywodach (również na swoim blogu, którego nie zalinkuję żeby głupot nie propagować) unikał jakichkolwiek liczb, więc popieram jego decyzję o nie pracowaniu jako inżynier. Ale zastanówmy się może, dlaczego to nie ma sensu.

Jak już wielokrotnie wyjaśniałem, efektywny samochód elektryczny nie może być zbyt ciężki. I ten gość też to zauważył - on myślał o małym, dwuosobowym samochodzie do dojeżdżania do pracy. No i wymyślił właśnie obłożenie tego samochodu ogniwami fotowoltaicznymi. U niego to nie problem, technologia ma być zbliżona do malowania. Takie lekkie SF. No dobra, niech mu będzie. No i teraz jak ten samochód stoi przez 8 godzin pod firmą, to ma się trochę za darmo podładować. Tak! To u niego jest za darmo! Kto mu dał dyplom? (Jeżeli, oczywiście, naprawdę ktoś mu dał).

To może policzmy. Najpierw ile moglibyśmy z tego dostać prądu.

Według danych dla Niemiec, z jednego metra kwadratowego dobrze ustawionego panelu (zwrócony na południe, pochylony pod właściwym kątem, nie zacieniony ani trochę) można by dostać rocznie średnio 1000 kWh.  Ale to wartość czysto teoretyczna - to jest energia przychodząca z góry. Poszukałem w sieci ile dają realnie istniejące instalacje, i jest to zaledwie rzędu 100 kWh/m2 panelu. 

A takie instalacje montuje się coraz częściej nie tylko na dachach, ale na sporych powierzchniach w terenie. Na zdjęciu: Fotowoltaiczna elektrownia słoneczna koło A4 w rejonie Erfurtu.  

Elektrownia słoneczna przy A4 koło Erfurtu

Elektrownia słoneczna przy A4 koło Erfurtu

Największa taka instalacja w Niemczech (Solarkraftwerk Neuhardenberg) ma moc szczytową ok. 20 MW, i daje rocznie ok. 20 GWh energii zajmując w terenie  400.000 m2. Dla niezorientowanego to imponujące liczby, ale policzmy trochę:

  • Metr kwadratowy terenu takiej instalacji daje zaledwie 50 kWh/rok
  • Założywszy że mamy metodę na całkowicie bezstratne magazynowanie dowolnej ilości energii, to żeby zaspokoić zapotrzebowanie Niemiec na prąd (rzędu 550 TWh/rok) z takich elektrowni, musielibyśmy ich nabudować jakieś 27.500 sztuk, i zajęłyby one około 11.000 km2, czyli pod 3% powierzchni kraju albo połowę Hesji.
  • Cena kilowatogodziny dla odbiorcy prywatnego w Niemczech wynosi około 25 centów. Z tego, po odliczeniu podatków, odpisów, opłat przesyłowych itp, dla producenta energii idzie ok. 8,5 centa. Czyli ten metr kwadratowy terenu przynosi rocznie 4,25 EUR przychodu. No po prostu majątek. Ale najpierw wkładamy w ten sam metr kwadratowy jakieś setki euro, i kiedy to się zwróci? Odpowiedź jest prosta - NIGDY!

Skoro nigdy się nie zwróci, to dlaczego to się robi? Bo rzecz jest dofinansowywana z kieszeni podatnika i odbiorcy prądu. To dłuższy temat, nie będę w niego wchodził.

A teraz wróćmy do samochodów. Instalacja fotowoltaiczna nie opłaca się na skalę przemysłową, ale może by się opłacała w małej skali? Na przykład do "darmowego" doładowywania samochodu?

Tazzari Zero

Tazzari Zero

Jako samochód weźmy takiego Tazzari Zero - to jest mniej więcej taki rozmiar jaki ten gość chyba sobie wyobraża. Jeżeli pokryjemy go ogniwami, to nie będzie ich za wiele (mały samochód - mała powierzchnia do wykorzystania) i żadne z nich nie będzie ustawione idealnie. Jeżeli nie mieszkamy i nie pracujemy na bezdrzewnej pustyni, to nie zapewnimy samochodowi zawsze parkowania w miejscu ani przez chwilę nie zacienionym. No i jeszcze się on częściowo pobrudzi, zmniejszając efektywność. Szacowałbym optymistycznie, że szczytowo dostalibyśmy z tych ogniw nie więcej niż z metra kwadratowego panelu stacjonarnego, a średnio kilkukrotnie mniej. No ale jak już jesteśmy przy fantastyce z malowaniem ogniw, to wyfantazjujmy im jeszcze trochę wyższą sprawność. Powiedzmy, że z tego samochodu dostaniemy rocznie 200 kWh (ale pojechałem, ma się tą wyobraźnię, co?).

A teraz jeżeli te 200 kWh pobralibyśmy z gniazdka, to w cenach niemieckich zapłacilibyśmy za nie całe 50 EUR.  W Polsce jeszcze mniej. Tyle więc mielibyśmy po stronie przychodów. Załóżmy teraz że takim samochodem jeździmy przez 10 lat. Baaardzo optymistyczne założenie - producenci hybrydów dają na akumulator tylko 8 lat gwarancji. A w ogóle elektryk po dziesięciu latach prawdopodobnie będzie archaicznym zabytkiem. No ale niech będzie: Przez 10 lat oszczędzimy aż 500 EUR. Czy jesteście pod wrażeniem?

Bo ja nie. 500 EUR to kosztuje dopłata do lakieru perłowego w zbliżonej wielkości samochodzie - Toyocie IQ. Gdzie za 500 EUR cały samochód w ogniwach? Nawet malowanych? Myślę że kosztowałoby to najmniej 10 razy tyle. To znowu nie zwróci się NIGDY!

Jeszcze tak informacyjnie: Takie 200 kWh to po odjęciu strat na akumulatorze dałoby 160 kWh do wykorzystania, co umożliwiłoby przejechanie jakichś 1600 km. Niby sporo, ale na rok, czyli średnio jakieś 4 km dziennie. Ale przypominam, że wartość ta jest mocno zawyżona.

  

 A teraz porozmawiajmy o aspekcie, o jakim pan "fizyk" / "inżynier elektronik" nawet nie pomyślał. Zróbmy taki eksperyment profesora Gedankena: Wyobraźmy sobie, że na laminatowe nadwozie tego pojazdu nanosimy jakąś technologią w rodzaju natryskiwania ogniwa fotowoltaiczne. Pokrywamy je jakąś warstwą ochronną. I teraz wsiadamy do samochodu, jest lato, jedziemy w stronę plaży i na parkingu, w południe, w pełnym słońcu przycieramy błotnikiem o stalowy, niemalowany, ocynkowany słupek. Słupek zdziera warstwę ochronną i kolejne warstwy ogniwa (bo że warstwy być muszą, to chyba nie ulega wątpliwości). No i oczywiście robi się zwarcie w pracującym na maksa ogniwie którego podłożem jest jakieś tworzywo sztuczne. Pytanie: Co zrobić, żeby akcja nie skończyła się średnio romantycznym ogniskiem, być może nawet z wkładką mięsną?

Czyli: Fotowoltaika energetyczna ma w naszych okolicach mało sensu. Wiatrak mimo wszystko jest lepszy. A już fotowoltaika zabudowana na samochodzie nie ma sensu dokładnie żadnego.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy:

Kategorie:Prąd, prąd, prąd na ulicach

11 komentarzy

Jak to się robi w Niemczech: Bahlsen kontra Ciasteczkowy Potwór i narodowi socjaliści

Logo Bahlsen

Logo Bahlsen Źródło: Wikipedia

Parę dni temu usłyszałem w radiu mniej lub bardziej zabawną informację dotyczącą firmy Bahlsen, i przypomniała mi ona że miałem napisać o tej firmie notkę.

Firma Bahlsen znana jest ze swoich herbatników, głównie z marki Leibniz-Butterkekse. Ale najpierw aktualna historia.

Główną siedzibę firmy Bahlsen w Hannoverze zdobi rzeźba przedstawiająca ludzi niosących sztandarowy produkt firmy. Rzeźba powstała w roku 1910, a sam keks jest pozłacany i waży podobno około 20 kg.

Rzeźba "Brezelmänner" na budynku firmy Bahlsen

Rzeźba "Brezelmänner" na budynku firmy Bahlsen Źródło: Wikipedia Autor: Axel_Hindemith

No i ten keks został niedawno ukradziony, a ostatnio pojawiło się pismo od złodzieja z żądaniami okupu. Tekst pisma - według najlepszych wzorów ze słabych kryminałów - został złożony z liter wyciętych z gazet i dołączone jest do niego zdjęcie przedstawiające człowieka przebranego w strój Ciasteczkowego Potwora z Ulicy Sezamkowej nadgryzającego złote ciasteczko. W piśmie ktoś żąda wpłacenia 1000 EUR na konto pewnego schroniska dla zwierząt i zaopatrzenia w ciasteczka pewnego szpitala dla dzieci. Jeżeli żądania porywacza nie zostaną spełnione keks trafi do kosza na śmieci w którym mieszka Oskar.

Ciasteczkowy potwór szantażuje Bahlsena

Ciasteczkowy Potwór szantażuje Bahlsena Żródło: Berliner Morgenpost

Historyjka jak z marnego filmu klasy C. Ale historia firmy Bahlsen zawiera momenty nadające się do dobrego filmu klasy A.

Firmę założył w Hannoverze Hermann Bahlsen, w roku 1889. Pomysł i przepis na swoje ciasteczka Bahlsen przywiózł z Anglii, i nazwał je również po angielsku - Butter-Cakes. Była to luka rynkowa, bo z ciasteczek w typie herbatników na rynku niemieckim dostępne były wtedy tylko zwykłe suchary albo nietrwałe ciasteczka sprzedawane luzem. Małych, trwałych ciasteczek nie można było kupić nawet w cukierni. Zainteresowany klient miał do wyboru upiec sobie coś samemu, albo kupić obłędnie drogie (ze względu na zaporowe cła) ciasteczka importowane z Francji albo Anglii. Herbatniki Bahlsena sprzedawały się dobrze, ale pomysł z nazwą okazał się jednak średni, bo znajomość angielskiego wśród Niemców była słaba i wszyscy wymawiali tę nazwę nie jako "kejks" tylko "kakes", co budziło nieodparte skojarzenia z kupą (niem.: Kake).

Bahlsen musiał zmienić nazwę produktu - wymyślił więc słowo Keks, po niemiecku wymawiane trochę podobnie do tego  angielskiego Cakes. Słowo przyjęło się jako rzeczownik pospolity nie tylko w Niemczech (pojawiło się w słowniku Dudena w roku 1912) - w Polsce też pewien rodzaj ciasta (chociaż zupełnie inny) nazywany jest keksem. Marka Leibniz pochodzi od tego Leibniza, bo on był przecież z Hannoveru. Imię to nie było całkiem od czapy - Leibniz zajmował się nie tylko filozofią i rachunkiem różniczkowo-całkowym, ale między innymi również problematyką zaopatrzenia wojska w żywność. I wyszło mu że suchary są do tego lepsze od chleba, bo trwalsze.

Ciasteczka Bahlsena odniosły sukces przede wszystkim dzięki długiemu okresowi przydatności do spożycia - Bahlsen wymyślił sprzedaż w zapobiegających zawilgoceniu i kruszeniu się zawartości opakowaniach kartonowych, opatentował swój pomysł i dostał za niego parę międzynarodowych nagród. Charakterystyczny dla jego ciasteczek kształt z 52 ząbkami na obwodzie i 15 zagłębieniami (one są po to, żeby przy pieczeniu nie robiły się pęcherze, bez tych zagłębień ciasteczko po upieczeniu nie byłoby płaskie) powstał w początku XX wieku.

Trwałość herbatników była podkreślona znakiem towarowym powstałym w roku 1903. Znak przedstawiał egipski hieroglif oznaczający "wiecznotrwały" i jego uproszczoną transkrypcję fonetyczną "TET".

Znak towarowy TET Bahlsena

Znak towarowy TET Bahlsena Źródło: Wikipedia Autor: Nifoto

W roku 1905 Bahlsen jako pierwszy w Europie zastosował w swojej fabryce produkcję taśmową. Podpatrzył ją będąc na Wystawie Światowej w Chicago w 1893, zwiedzając zautomatyzowaną rzeźnię pracująca taśmowo już od 1870 (to dla czytelników przekonanych że produkcję taśmową wynalazł Henry Ford).

Pierwsza w Europie taśma produkcyjna w zakładach Bahlsena w Hannoverze

Pierwsza w Europie taśma produkcyjna w zakładach Bahlsena w Hannoverze Źródło: www.bahlsen.com

Hermann Bahlsen był - jak wielu niemieckich przedsiębiorców tamtych czasów - zaangażowanym społecznie socjalistą. Dbał on o swoich pracowników - uruchomił dla nich na przykład zakładową kasę chorych, zatrudniał lekarzy zakładowych itp. Planował też budowę dzielnicy mieszkaniowej dla swoich robotników, mającą nazywać się "TET-Stadt". Dzielnica miała być położona obok fabryki, oprócz mieszkań miała być w niej  też zieleń i instytucje kulturalne, a wszystko miało być w miksie stylu egipskiego z secesyjnym. Plany zarzucono w 1919, bo po wojnie nie było na to środków.

TET-Stadt (model)

TET-Stadt (model) Źródło: www.bahlsen.com

 Po śmieci Hermanna Bahlsena w 1919 dzieło prowadzenia firmy kontynuowali jego trzej synowie. Wprowadzali oni, podobnie jak ojciec, wiele innowacyjnych produktów i metod produkcji i dystrybucji oraz równie innowacyjnych sposobów reklamy. I zdecydowanie nie lubili się z faszystami.

Po pewnym czasie wybuchła WWII i tu następuje część zasługująca na film klasy A. Otóż w 1940 roku faszystowskie władze przywiozły firmie pracowników przymusowych - kobiety z Polski, Ukrainy i podobnych okolic. Tak jak i innym firmom produkującym dla wojska, którym przecież część pracowników wzięto do woja i posłano na front - a firma produkowała suchary i herbatniki dla żołnierzy. Ale Bahlsenowie, inaczej niż zarządy większości innych firm (oraz na przykład kościoły - i katolicki, i ewangelicki) stwierdzili, że nie rozumieją dlaczego mieliby te pracownice traktować inaczej niż resztę załogi. Opłacali więc je dokładnie tak samo i zapewniali im dokładnie takie same warunki pracy i przywileje socjalne.

Takie podejście budzi szacunek, ale to jeszcze nie koniec. Ta historia ma morał który brzmi: Opłaca się być porządnym człowiekiem. Mianowicie po upadku III Rzeszy Hannover zajęły wojska alianckie. No i żołnierze, jak to żołnierze plądrowali sobie różne obiekty. Ale gdy doszli do firmy Bahlsenów, pracownice przymusowe stanęły przed bramą i żołnierzy nie wpuściły, mówiąc że to ich firma i plądrowanie tylko po ich trupie. Zakłady zostały w 60% zniszczone przez bombardowania, ale nic nie zostało zrabowane ani rozkradzione.

Po wojnie nie było już  w historii firmy Bahlsen podobnie spektakularnych momentów. Bahlsen zaczął produkować chipsy ziemniaczane, wszedł w orzeszki ziemne, wchłonął trochę innych firm, podzielił się na część "słodką" i "słoną" i prosperuje całkiem dobrze.

Jak na razie trudno powiedzieć, czy akcja Ciasteczkowego Potwora to nie jest tylko PR-owy gag. Zobaczymy.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

11 komentarzy

W różnych miejscach widziane: Volkswagen Typ 147 Fridolin

Kolejna notka, która z powodu przenosin bloga się mocno przeleżała. Dwa zdjęcia pochodzą z wystawy na której wypalcowałem obiektyw - stąd ta rozmyta plama na środku, a dwa z magazynu Muzeum Komunikacji w Heusenstamm.

Dziś ciekawostka - rzadko spotykany mały dostawczak Volkswagena - Typ 147 nieoficjalnie zwany Fridolin.

VW Typ 147 Fridolin, 1964-1974

VW Typ 147 Fridolin, 1964-1974

Pojazd ten został skonstruowany w roku 1962 na specjalne zamówienie niemieckiej poczty. Poczta potrzebowała samochód do opróżniania skrzynek pocztowych i rozwożenia paczek, miał on być mniejszy niż normalny bus, ale mieć 2 m3 przestrzeni ładunkowej dostępnej z kabiny kierowcy, ładowność 400 kg i mieć drzwi przesuwane a nie otwierane. Przetestowano najpierw Lloyda LT600, zamówiono Goggomobila TL, kupiono ich sporo ale ich dwusuwowe silniki nie wytrzymywały częstego odpalania i krótkich odcinków.

VW Typ 147 Fridolin, 1964-1974

VW Typ 147 Fridolin

Poczta zwróciła się więc z tą sprawą do VW. Tam na specjalne zamówienie poskładano pojazd z kawałków różnych samochodów - silnik i osie wzięto z Garbusa, ramę z Karmann Ghia, reflektory z VW 1500, części nadwozia z Transportera itd. Cały samochód rzeczywiście wygląda na sklecony bez ładu i składu, proporcje ma katastrofalne, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy pomyślałem że to jakaś samoróbka.

VW Typ 147 Fridolin, 1964-1974

VW Typ 147 Fridolin, 1964-1974

Nazwa Fridolin na początku była nieoficjalna, podobno ktoś z pracowników VW zobaczywszy prototyp zawołał "Wygląda jak Fridolin!" (Fridolin to imię męskie, zdrobnienie od Friedrich czyli znaczy Fryderyczek). Nie wiadomo kim był ten Fridolin do którego nowy samochód był podobny, ale imię wbrew zamawiającemu się przyjęło.

VW Typ 147 Fridolin, 1964-1974

VW Typ 147 Fridolin, 1964-1974

Fridolin był dużym sukcesem, zrobiono ich 5200 sztuk dla poczty niemieckiej, 900 dla innych odbiorców (głównie Lufthansa)  i 1200 dla poczty szwajcarskiej (w nieco innej wersji). Do dziś przetrwało ich jednak niewiele, prawdopodobnie około 200 sztuk ma całym świecie, z czego jakieś 40 ma jeszcze w Niemczech dopuszczenie do ruchu.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Bez kategorii, Na ulicy widziane

3 komentarze

Znowu pytania techniczne

Jak wiadomo, doświadczenia nie da się zdobyć na kursie ani wyczytać w literaturze. Doświadczenie zdobywa się robiąc coś naprawdę. Migracja bloga jest dobrą okazją i z tego korzysta doświadczając mnie i przyprawiając o facepalmy.

A idzie to tak: Usiłuję zrobić coś, żeby gugiel kierował wyszukiwania na nowy adres, zamiast starego. Poczytałem u Gugla Webmastera Toolsa jak przenieść stronę na nowy adres zachowując rankingi. No i tam była garść rad które po kolei stosuję. Przełożyłem pod starym adresem linki do zdjęć na wordpressowe, potem zmieniłem linki wewnętrzne żeby prowadziły pod nowy adres. Jak na razie OK. Ale jak miałem chwilowo dość tego przekładania, wymyśliłem że dla odprężenia zrobię update do nowej wersji WordPressa, którą kokpit mi podpowiada już od kilku tygodni. Zrobiłem zgodnie z zaleceniami backup i puściłem update który zfailował ze względu na brak praw dostępu. Sprawdziłem i rzeczywiście, nie miał. No to w takim webowym interfejsie dostarczanym przez providera zmieniłem tym plikom atrybuty, na  co ten interfejs półgębkiem i niekonkretnie mruknął że coś mu nie wyszło. Ale ponieważ na ekranie prawa były takie jak chciałem, to to marudzenie zignorowałem. Puściłem znowu update, który zfailował dokładnie tak samo jak poprzednio. Spróbowałem znowu zmiany atrybutów i zauważyłem że one się nie zmieniają. No facepalm.

Ale ponieważ nie jestem początkujący a Unix był pierwszym systemem operacyjnym jaki poznałem (już prawie 30 lat temu, zaraz się rozkleję), to odpaliłem SSH żeby zmienić atrybuty z shella. Shell w kliencie SSH zapytał o login i hasło, hasła nie miałem pod ręką więc w interfejsie od providera zmieniłem hasło na nowe.

No i się zaczęło. Klient SSH przestał w ogóle łączyć się z serwerem. Zero odpowiedzi, timeout. No to ja go FTPem. A FTP tak samo - brak połączenia, timeout. Sprawdziłem czy działa blog - pusty ekran, timeout. No, myślę sobie, ładnie, pad serwera, a mówili że mają równolegle drugi w serwerowni w innym mieście.

No ale pingnąłem go i odpowiedział. Sprawdziłem czy działa poczta - chyba ten sam serwer (albo blisko) - działała. Baza danych też dała się oglądać przez phpMyAdmin z interfejsu providera. Czyli co? Apache się wysypał i i jeszcze parę innych procesów? Ale one przecież obsługują nie tylko mój blog, więc wśród administratorów musiałaby wybuchnąć panika, a tu cisza i spokój. Ogólnie zagadka.

Potem do końca dnia prowadziłem życie pozasieciowe. Następnego dnia w poczcie było kilka wiadomości od WordPressa o spamerskich komentarzach. Czyli WordPress żyje, komunikacja też. W przeglądarce na komputerze nadal timeout, ale wymyśliłem żeby sprawdzić komórką - tam wszystko OK. Tu mi zaczęło świtać. Moją aktualną hipotezą jest, że moje operacje nie miały z problemem nic wspólnego, po prostu akurat w tym momencie u mojego providera internetu przyblokowali sporą grupę adresów i mój wpadł pod ten walec. Już się poskarżyłem, a notkę piszę z pracy i tu wszystko działa.

Sądzę, że jeżeli ktoś z P.T. czytelników dobrnął do tego miejsca to musi o sieci mieć trochę pojęcia. Więc spróbuję zapytać o poradę. Czy ktoś ma podobne doświadczenia? Kto i w jakim odcinku sieci blokuje adresy?  Czy provider to właściwy adres do awanturowania się?

Dalej mam jeszcze dwa inne pytania techniczne co do przenoszenia bloga z rankingami.

1. W Webmaster Toolsach jest punkt "Zmiana adresu", zrobiłem wszystko według instrukcji ale jak go kliknę to wychodzi tylko meldunek że "Gilt nur für Domains auf Stammverzeichnisebene", czego mimo przełączania na inne języki i guglania nie mogę zrozumieć. Czy mu chodzi o to, że można przenieść tylko domenę np. blox.pl, a subdomeny np. cmos.blox.pl już nie? Przecież to jakaś głupota i facepalm.

2. U gugla piszą, żeby zrobić na starych stronach error 301, ale pod Bloxem to raczej nie da rady. Czy ktoś zna jakąś metodę nadającą się dla Bloxa? Zastanawiałem nad  meta http-equiv="REFRESH" , co przy delayu 0 zdaje się jest uznawane przez gugla za równoznaczne z 301, ale też nie bardzo widzę jak to zrobić w każdej notce osobno. Poza tym mogą się w tym momencie zacząć dyskusje regulaminowe - regulamin Bloxa mówi:

5. Niedopuszczalne jest prowadzenie blogów, których zasadniczym celem jest:
               (...)
b) publikowanie treści pozycjonujących.

Czy dotyczyłoby to mojego przypadku jest dyskusyjne, ale to oni maja plonkownicę w ręku. W sumie to poszedłbym nawet na karne skasowanie bloga, ale pod warunkiem że gugiel wcześniej poprawnie zauważyłby przeniesienie.

W sumie to #corobićjakżyć?

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy:

Kategorie:Organizacyjne

7 komentarzy

Hugo Junkers i błędne skojarzenia

Wracając po świętach z kraju postanowiłem zobaczyć Bauhaus Dessau. To blisko autostrady którą zawsze jadę i wstyd że przez tyle lat jeszcze tam nie byłem. Ale że szkoda zbaczać z drogi tylko dla jednego obiektu (nie jestem takim wielkim fanem architektury żeby zwiedzać wszystkie budynki, wystarczy mi ten główny, bardziej interesują mnie "niższe sztuki, te, co się od zegarmistrzostwa wywodzą") to poszukałem w sieci innych ciekawostek z Dessau i znalazłem, że przecież w Dessau działał Hugo Junkers i jest tam muzeum jemu poświęcone. Więc dziś o Hugo Junkersie. A o Bauhausie przy innej okazji.

Hugo Junkers kojarzy się w Polsce przede wszystkim z samolotami wojskowymi - bombowcami Ju-52 (nie całkiem słusznie) i bombowcami nurkującymi Ju-87 StuKa - czyli Stukasami (całkiem niesłusznie). Starsi czytelnicy z pewnością pamiętają, że kiedyś na gazowy, przepływowy podgrzewacz wody mówiło się potocznie junkers. Tu skojarzenie z Hugo Junkersem jest 100% słuszne. Ale po kolei.

Przepływowy, gazowy podgrzewacz wody

Logo Junkersa

Na moim blogu wspominałem już o Junkersie przy okazji notki o Claude Dornierze. Junkers był jednak znacznie starszy od Dorniera (25 lat różnicy) i kiedy zaczynał swoją działalność samolotów nie było jeszcze wcale. Junkers pracował najpierw nad silnikami na gaz. Wtedy dziedzina ta dopiero raczkowała i problemem było nawet określenie jakie różne rodzaje paliw mają właściwości i wartość energetyczną. Junkers wymyślił wiec sposób pomiaru wartości opałowej paliw gazowych. Wziął on palnik w którym spalał się gaz i postawił nad nim wymiennik ciepła przez który ze stałą prędkością przepływała woda. I voila -  różnica temperatury wody między wejściem i wyjściem wymiennika dawała się bezpośrednio przeliczyć na wartość opałową paliwa. Taki kalorymetr był dobry i Junkers opatentował go.

Potem Junkers trochę pokojarzył i wyszło mu, że jego kalorymetr może mieć o wiele lepsze zastosowanie - zamiast tylko mierzyć temperaturę, można przecież podgrzewać w nim wodę. W tamtych czasach domowe podgrzewacze wody (systemu wymyślonego przez Johanna Vaillanta, swoją drogą też marki znanej do dziś) składały się ze zbiornika na wodę, która najpierw podgrzewano, a potem dopiero używano.

Wanna z termą na węgiel

Wanna z termą na węgiel

Metoda ta ma parę ograniczeń - po pierwsze podgrzewanie trochę trwa, po drugie ciepłej wody może zabraknąć, a jak nie zabraknie to niepotrzebnie zużyliśmy energię na podgrzanie tego co zostało. Podgrzewacz przepływowy systemu Junkersa podgrzewał natomiast tylko tyle wody ile było trzeba i zawsze tyle żeby wystarczyło. Junkers opatentował swój podgrzewacz (1894) i właśnie w Dessau uruchomił ich produkcję. W krótkim czasie urządzenia te stały się tak popularne, że nazwa firmy produkującej je weszła do języka potocznego. Bojlery dokładnie takie jak na zdjęciu poniżej były produkowane i powszechnie stosowane w Polsce.

Przepływowy, gazowy podgrzewacz wody

Przepływowy, gazowy podgrzewacz wody Junkersa

Drugą działką w której działał Junkers były różne rzeczy z metalu. Junkers był entuzjastą robienia wszystkiego z metalu, robił na przykład metalowe meble. Tutaj metalowy fotel (również opatentowany)

Metalowy fotel Junkersa

Metalowy fotel Junkersa

Junkers wymyślił też metalowe domy z prefabrykowanych elementów. Ściany ich były wykonane z cienkiej stali i izolowane watą szklaną. W muzeum mają jedyny z metalowych domów Junkersa który przetrwał do dziś.

Dom stalowy Junkersa

Dom stalowy Junkersa

Oglądałem go dość sceptycznie, ale trzeba przyznać że podobna koncepcja żyje do dziś w postaci mniej lub bardziej prowizorycznych budynków z kontenerów.

Tymczasowy budynek Carl-Schurz-Gymnasium

Tymczasowy budynek Carl-Schurz-Gymnasium

Nic więc dziwnego, że kiedy Junkers zabrał sie za samoloty to też musiały one być z metalu. Koncepcja jego były taka, że samolot ma mieć tylko jeden płat, bez tych wszystkich zastrzałów, linek itp zwiększających opory, i ma być z solidnego materiału, a nie z listewek i płótna. I taki samolot został zbudowany w roku 1915. Był to Junkers J 1, pierwszy całkowicie metalowy samolot na świecie. Samolot w locie poziomym był dość szybki (ze względu na niskie opory), ale prędkość wznoszenia miał beznadziejną - był pokryty blachą stalową (sic!)  i zbyt ciężki dla ówczesnych silników.

Następna próba Junkersa była tylko trochę bardziej udana - Junkers J2, w zamierzeniu myśliwiec, wyglądał na owe czasy bardzo nowocześnie (dolnopłat bez żadnych zastrzałów), ale silnik nadal był zbyt słaby.

Więc Junkers musiał trochę odpuścić - następny jego samolot (Junkers J4 / J.I, 1917) był duralowym półtorapłatem, bez zastrzałów się nie obyło, konstrukcja była co prawda z rur stalowych ale miejscami pokrytych płótnem. Ponieważ miał to być samolot wsparcia piechoty nie robiący akrobacji, to dostępny silnik mu wystarczył. Udało się nawet wygospodarować sporo masy -  bo aż 450 kg - na opancerzenie kabiny pilotów i zbiornika paliwa - czyli były to już pierwsze elementy samolotu szturmowego. Junkersy J4 trafiły w większej ilości na front i tam wykazały swoje zalety: Metalowy samolot mógł stać sobie na wolnym powietrzu (te płócienno-drewniane trzeba było chować do hangaru, a przed lotem pracowicie je stamtąd wyciągać) i był bardzo odporny na trafienia (odnotowano przypadek skierowania takiego samolotu do remontu dopiero jak nazbierał 400 przestrzelin).

Do końca wojna Junkers skonstruował jeszcze kilka typów samolotów, między innymi J7 - pierwszy samolot pokryty blachą falistą

Szczegół konstrukcji Junkersa Ju-52

Szczegół konstrukcji Junkersa Ju-52

 i J10 (CL.I) uznawany za pierwszy "prawdziwy" samolot szturmowy, ale żadnej z tych konstrukcji nie dostarczono w znaczących ilościach na front. Trzeba tu powiedzieć, że Junkers był socjalistą i pacyfistą i do produkcji samolotów wojskowych był przymuszany przez władze.

Po wojnie, na mocy postanowień Traktatu Wersalskiego w Niemczech nie wolno było produkować samolotów. Wszyscy producenci niemieccy musieli mocno kombinować żeby nie wypaść z branży, Junkers nawiązał w tym celu współpracę ze Szwecją i Rosją (już Radziecką). Z Rosją podpisał 30-letnią umowę na produkcję jego samolotów, sporo zainwestował w fabrykę pod Moskwą ale władza radziecka już po 6 latach go wydymała i umowę rozwiązała.

Tymczasem w roku 1919 Junkers skonstruował pierwszy czysto cywilny samolot metalowy na świecie - Junkersa F13. Była to typowa dla niego konstrukcja - wolnonośny dolnopłat z metalowym szkieletem pokrytym blacha falistą. Samolotów tych zachowało się do dziś zaledwie parę, w muzeum robią właśnie jego replikę. W tej chwili mają zrobiony częściowo pokryty szkielet kadłuba.

Replika Junkersa F13

Replika Junkersa F13

Junkers uruchomił też swoją fabrykę silników lotniczych, ale to za długi temat na jedną notkę.

Najbardziej znanym samolotem Junkersa jest Ju-52. Był to również wolnonośny dolnopłat ze szkieletem kryty blachą falistą, ale znacznie większy niż F13, bo trzysilnikowy. Został on zaprojektowany jako samolot pasażerski, jednak wojsko zażądało aby w konstrukcji uwzględnić od razu wymagania wojskowe. Samolot był wygodny i bardzo niezawodny, latał nawet trasy nad Alpami. Nie było wtedy kabin ciśnieniowych, dla pasażerów były maski tlenowe podłączone do centralnej instalacji tlenowej, ciekawe jak na tej wysokości pasażerowie chodzili do toalety :lol:. Ale w 1934 pojawiły się konkurencyjne i znacznie bardziej ekonomiczne samoloty Douglasa (DC-2), i koncepcja kanciastego szkieletu krytego blachą falistą powoli stawała się cokolwiek przestarzała, a Ju-52 wyglądał w porównaniu z nimi jak wyjęty ze strychu.

Junkers Ju-52

Junkers Ju-52

Ju-52 trochę się zachowało, w Dessau też mają jednego (wymienili ze Szwedami za MiG-a 21, to był bardzo dobry biznes bo MiG-ów 21 jest w krajach postkomunistycznych jak psów). 6 sztuk Ju-52 na świecie jest jeszcze latających, jednego ma Lufthansa i widuję go od czasu do czasu przelatującego przy różnych okazjach.

Junkers Ju-52 nad Frankfurtem

Junkers Ju-52 nad Frankfurtem

Ju-52 był intensywnie stosowany wojskowo jako samolot transportowy i bombowiec. Stąd wojenne skojarzenie, jednak wbrew woli konstruktora. Podobnie wojskowo było używanych wiele samolotów pod nazwa Junkers, ale Hugo Junkers nie miał już na to wpływu. A było to tak:

Po dojściu Hitlera do władzy Junkers został wywłaszczony a jego fabryki i patenty przejęte bez odszkodowania przez państwo. Przyczynami były z pewnością nieukrywana niechęć Junkersa do nazistów i niechęć do produkcji dla wojska, ale mogło w tym być coś więcej. Mianowicie podobno sam Hermann Göring chciał się w roku 1923 zatrudnić u Junkersa jako pilot-oblatywacz, ale Junkers go nie przyjął (nie mogę znaleźć czy powiedział mu to osobiście). Niewykluczone, że odbierając Junkersowi fabryki Göring chciał się za to odegrać. W każdym razie z późniejszymi samolotami "Junkers" Hugo Junkers nie miał już nic wspólnego, nie były one nawet konstruowane według jego koncepcji. Sam Junkers lata od 1933 do jego śmierci w 1935 spędził w areszcie domowym i pod stałą obserwacją jako element niepewny.

Muzeum w Dessau ma sporą ekspozycję urządzeń gazowych Junkersa i późniejszych, również NRD-owskich. Jest tam też jego dom stalowy (jedyny egzemplarz na świecie), sporo silników lotniczych i nie tylko, trochę różnych pojazdów marki Junkers. Z samolotów Junkersa nie ma za wiele, bo o nie trudno, w zasadzie jest tylko Ju-52, reszta jako modele w gablotkach. No i replika F13 w budowie.

Ciekawy jest symulator lotu dla Ił-a 18 z epoki przedkomputerowej, na lampach - czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Obok stoją MiG-15 UTI i Jak-27R.

Symulator lotu Ił-18

Symulator lotu Ił-18

Na zewnątrz hali stoi trochę sprzętu postradzieckiego - MiG-21, MiG-23, Su-22, Mi-2, Ił-14 (pomalowany w barwy NRD-owskiej Deutsche Lufthansa) . No i zupełna ciekawostka - resztki tunelu aerodynamicznego zakładów Junkersa.

Tunel aerodynamiczny Junkersa

Tunel aerodynamiczny Junkersa

 Adres:

Technikmuseum "Hugo Junkers"
Kühnauer Straße 161a
06846 Dessau

 Muzeum czynne codziennie od 10 do 17. Wstęp: dorośli 4 EUR, dzieci 1,50.

[mappress mapid="2"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

27 komentarzy