Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Żegnaj NRD (30): Fotografia, część 1

Jak już wspominałem, w sprzęcie fotograficznym NRD-owcy byli całkiem nieźli. W Polsce połączenie NRD i fotografia kojarzy się jednak przede wszystkim z filmami ORWO.

Filmy ORWO

Filmy ORWO

Filmy czarno-białe produkowano chyba we wszystkich krajach bloku - w końcu co to za sztuka. Gorzej było z filmami kolorowymi. NRD-owcom po wojnie przypadła dawna fabryka AGFA w Wolfen, gdzie produkowano właśnie filmy kolorowe. I kolorowe filmy ORWO oparte były właśnie o przedwojenną technologię AGFY. Na początku produkowano je nawet pod nazwą AGFA, ale potem w arbitrażu z RFN odstąpiono od tej nazwy i wybrano nową. Był to skrót od ORiginal WOlfen (Oryginał Wolfen). Oni oddali markę AGFA po dobroci, bo uważali że ich filmy są takie świetne, że nie muszą się podpierać znaną nazwą.

ORWO kojarzone jest z marnym kolorem. Trzeba zdecydowanie powiedzieć: Jain, jain i jeszcze raz jain. (Jain to połączenie ja i nein - tak i nie). Faktycznie slajdy oddawane do wywołania w sklepie fotograficznym - czyli wożone do laboratorium fabrycznego w Wolfen - zawsze miały marny kolor i większe lub mniejsze zażółcenie. Zastanawiające było, dlaczego różne, a nie zawsze takie same? Prowadziłem więc zapiski notując numery serii używanych filmów żeby znaleźć lepsze serie i kupić ich na zapas, ale to nic nie dawało, wszystkie serie były marne i w różnym stopniu zażółcone, nawet z tej samej serii, żadnej regularności. A razu pewnego kuzynka z Warszawy pokazała mi swoje slajdy zrobione na ORWO - a kolor był na nich taki że szczęka spadła mi na podłogę i potoczyła się pod kanapę. Nic nie gorszy od zachodnich filmów. Tajemnicę wyjaśnił mi dopiero kilka lat później jeden znajomy, bawiący się w wywoływanie tych filmów w domu. On twierdził, że jeżeli zestaw odczynników użyło się tylko do tylu filmów, ile było w przepisie to kolor był doskonały. Wywołanie w nich dwukrotnie większej ilości filmów dawało kolor całkiem przyzwoity. Zażółcenia powstawały jeżeli odczynniki były używane wielokrotnie dłużej, niż przewidywał przepis. Natomiast sama technologia nie była taka zła, świat przeszedł na nowocześniejszy proces nie ze względu na jakość koloru tylko na cenę wywołania i komplikację procesu.

Slajdy ORWO miały jednak swój obszar zastosowań na którym były bezkonkurencyjne - na żadnym innym materiale tak dobrze nie wychodziły zachody słońca.

No i jeszcze był jeden problem - klasyczne filmy AGFY według oryginalnego procesu wyciągały w latach 30-tych czułość tylko około 13 DIN (16 ISO/ASA), pamiętam że ojciec robił pierwsze slajdy w 1969 roku i najbardziej czuły film diapozytywowy ORWO miał wtedy 18 DIN (50 ISO/ASA), potem udało im się podkręcić to do 21 DIN (100 ISO/ASA). Ale nic więcej. A to trochę mało.

Z ciekawostek: ORWO produkowało też filmy czarno-białe czułe w zakresie bliskiej podczerwieni. Można było kupić je w normalnym sklepie fotograficznym, ale trzeba było o tym wiedzieć - filmu takiego nie było nigdy na półce bo musiały one być przechowywane w lodówce. Wiele NRD-owskich obiektywów było przystosowane do tych filmów i miało na skali odległości zaznaczony punkt do ustawiania ostrości dla filmu czułego w podczerwieni. Na zdjęciu poniżej to ten czerwony punkt pod cyfrą 4, na prawo od czerwonej, pionowej kreski.

Infrarotpunkt na obiektywie 28mm do aparatu Praktica serii B (NRD)

Infrarotpunkt na obiektywie 28mm do aparatu Praktica serii B (NRD)

Oprócz AGFY Wolfen na terenie NRD znalazła się też firma Zeiss Icon z Drezna, ceniony przed wojną producent aparatów fotograficznych. Po wojnie utworzono z niej (i paru innych zakładów) VEB Pentacon. Nazwa zwracała uwagę na fakt, że tam opracowano pryzmat pentagonalny o takim kształcie. Zakłady te produkowały sporo całkiem przyzwoitych modeli aparatów. Nie będę robił tu zarysu historycznego, ograniczę się, jak zwykle, do okresu schyłkowego NRD - czyli tego co sam widziałem.

Jednym z bardziej znanych ich modeli była średnioformatowa lustrzanka Pentacon six TL. Pomysł był dość ciekawy, inne lustrzanki w tym formacie mają raczej kształt skrzynki, a ta wygląda prawie jak małoobrazkowa. Jak na ten format to była relatywnie tania, a przy tym było do niej sporo wyposażenia dodatkowego i duży wybór obiektywów. Konstrukcja była jednak dość stara (jeszcze z lat 60-tych) i całkowicie mechaniczna. Aparat ten był powszechnie używany przez profesjonalistów, których nie było stać na sprzęt zachodni. Ja nie miałem z nim nic do czynienia, więc nie będę się dalej mądrzył. Zainteresowani mogą poczytać dalej TUTAJ.

Pentacon six TL

Pentacon six TL Źródło: Wikipedia Autor: Thuringius

Lustrzanki małoobrazkowe były produkowane pod nazwą Praktica (Znowu nie będzie rysu historycznego). W czasie gdy tam byłem była dostępna trzecia generacja aparatów Praktica (inni znowu liczą ją jako czwartą) z obiektywami na gwint M42. Aparaty te były może i nie najgorsze, ale niezbyt nowoczesne. Elektroniki było w nich niewiele, w zasadzie tyle co i w Zenitach (no, z nielicznymi wyjątkami - jak serie EE2 i EE3 z automatyką czasu).

Praktica LLC

Praktica LLC Źródło: Wikipedia Autor: Alfred

Trzecią istotną dla fotografii firmą, która znalazła się na terenie NRD była firma Carl Zeiss z Jeny. Tu historia była bardziej skomplikowana - Jena była przez krótki czas zajęta przez Amerykanów którzy wycofując się, siłą zabrali wielu fachowców i cały zarząd zakładu do swojej strefy okupacyjnej. Sytuację komplikował jeszcze fakt, że oprócz zakładów w Jenie imię Carla Zeissa nosiła jeszcze fundacja (Carl Zeiss Stiftung) założona jeszcze w XIX w. przez przyjaciela i współpracownika Zeissa - Ersta Abbe. Fundacja ta była właścicielem firmy Carl Zeiss, a znajdowała się na terenie RFN. Stąd spór o prawa do nazwy Carl Zeiss. Fundacja zapewniła sobie do niej wyłączne prawa, jednak nie mogła ich wyegzekwować na terenie RWPG. Sprzęt eksportowany na Zachód (a było tego dużo) nie mógł więc nosić nazwy Carl Zeiss i pisano nim różne rzeczy, na przykład aus Jena (z Jeny). Spór zakończyło dopiero zjednoczenie Niemiec i połączenie obu firm.

W NRD firma VEB Carl Zeiss Jena została rozbudowana do dużego kombinatu (czyli według dzisiejszej terminologii koncernu) zajmującego się mechaniką precyzyjną, optyką i mikroelektroniką. Kombinat ten zajmował się również produkcją obiektywów do aparatów produkowanych przez VEB Pentacon.

NRD-owskie aparaty dobrze się sprzedawały również w krajach zachodnich. A najlepiej sprzedawały się ich aparaty ostatniej generacji - Praktica serii B. Ponieważ taki aparat z mnóstwem wyposażenia dodatkowego mam w piwnicy do dziś, to będzie o tej serii następny odcinek.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

6 komentarzy

Żegnaj NRD (29): Góry i doły studiowania

Studiowanie to nie tylko wykłady i ćwiczenia, są jeszcze praktyki. A było tego trochę. Od razu powiem że w chronologii mogłem trochę pokręcić, inne fakty pamiętam jakoś lepiej.

Na koniec pierwszego roku mieliśmy chyba 4 tygodnie praktyki robotniczej. Coś takiego było również w Polsce, nie wiem jednak czy istnieje do dziś. W praktyce robotniczej chodzi o to, żeby student poznał pracę w normalnym zakładzie przemysłowym na stanowisku robotniczym.

My mieliśmy praktykę w miejscowości Weida, w fabryce VEB Wetron Weida. Fabryka produkowała automatykę przemysłową, głównie różne regulatory, a w ramach produkcji artykułów konsumpcyjnych regulatory temperatury do akwarium. Zajmowaliśmy się tam wtykaniem elementów w płytki drukowane które potem szły do lutowania na fali, oraz montażem i lutowaniem elementów które nie mogły być polutowane na fali - na przykład transformatorów i złącz. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego oni wszystko robią całkiem ręcznie! To wtykanie elementów w płytki robili bez żadnego wspomagania, mimo że na sali stały maszyny podstawiające pod rękę element do włożenia i podświetlające jednocześnie przy pomocy światłowodów otwory, w które element trzeba było włożyć. Znaleźliśmy nawet maszyny skonfigurowane dokładnie do płytek które montowaliśmy, nikt nie umiał przekonywająco wytłumaczyć dlaczego ich nie używają. Na sali stał też klimatyzator którego nikomu nie przychodziło do głowy włączyć, nawet w duży upał. Klimatyzator był sprawny - jakiś kierownik przyszedł kiedyś i go po prostu włączył zadając jednocześnie właśnie to pytanie: Dlaczego go nie używają?

Weida była małym (10.000) bardzo prowincjonalnym miasteczkiem bez perspektyw. Tam wszystko było stare i zaniedbane, jedynym budynkiem przy którym coś robiono był zamek, remontowany przez polskie PKZ-ety.

PKZ to Pracownie Konserwacji Zabytków - przedsiębiorstwo państwowe powołane, jak sama nazwa wskazuje, do fachowej i kompleksowej konserwacji zabytków. Była to jedna z polskich specjalności nie tylko w ramach RWPG - PKZ-ety miały bardzo dobrą renomę i prowadziły prace również wielu krajach zachodnich odnawiając wiele cennych obiektów, nierzadko zaliczanych do Listy Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. PKZ nadal jest bardzo dobrą marką - w początku tego roku byłem na przykład w Ludwigsburgu(polecam!) i tam przewodnik też bardzo chwalił ich pracę.

Zamek w Weidzie

Zamek w Weidzie Źródło: Wikipedia Autor: Zacke82

W Weidzie nawet woda lecąca z kranu nie nadawała się do picia, również po przegotowaniu - herbata zrobiona na niej odpychała samym wyglądem. Ludzie pracujący w zakładzie byli smętni i zrezygnowani. Kierownik wydziału wypytywał mnie, jak to jest w Polsce z wyjazdami na Zachód i skarżył się, że im urzędnicy mówią po prostu "Nie" nie podając żadnego uzasadnienia. Był rok 1985 i nic jeszcze nie wskazywało że coś się może zmienić.

Potem, chyba był to pierwszy semestr drugiego roku, wszyscy chłopacy (NRD-owcy oczywiście) pojechali na parę tygodni na przeszkolenie wojskowe. Zostały dziewczyny, ausländrzy i jeden Niemiec z naszej grupy który był inwalidą - zepsuł sobie prawą rękę eksperymentując z pirotechniką.

Skoro jesteśmy przy tym: W porównaniu z Polską w NRD zwracała uwagę spora ilość inwalidów. Wtedy sądziliśmy że w NRD jest ich więcej niż w Polsce, ale raczej chodziło o to, że  w Polsce byli oni praktycznie uwięzieni w domach i rzadziej pojawiali się na ulicach.

Pamięć kasetowa

Pamięć kasetowa Źródło: www.robotrontechnik.de

W trakcie przeszkolenia wojskowego NRD-owców my mieliśmy praktykę na uczelni - ja miałem napisać program pod CP/M do manipulacji danymi z pamięci kasetowej (znaczy nagranymi na kasecie magnetofonowej) w C, inni też dostali jakieś zadania mniej więcej z branży, a Nikaraguanka o której wspominałem (między innymi w odcinku o Stasi) ponieważ niewiele umiała to miała zawieszać tabliczki ostrzegawcze na komputerach ze zdjętymi częściami obudów. Po moim programie spodziewano się czegoś w rodzaju powszechnie na uczelni używanego podobnego programu do danych na dyskietce - napisał go parę lat wcześniej jeden ze studentów, było to całkiem niezłe, ale wszystko CLI. Ja miałem już od dłuższego czasu Commodorka i moje standardy były inne. Te ich komputery miały semigrafikę, więc napisałem zgrabny program z okienkami i sensownym sterowaniem, ale w sumie nic szczególnego. Ale według ich standardów było to niesamowite osiągnięcie, wszystkim pracownikom kierunku szczęki poopadały, zaliczyli mi to jako już następny etap, Großer Beleg i rozmawiali ze mną o indywidualnym toku nauczania.

Ja nie byłem aż tak chętny do przyspieszania - ponieważ obciążenie na studiach było niskie miałem sporo czasu na rozwój indywidualny, a zawsze byłem samoukiem. W zasadzie to na zajęciach nie dowiadywałem się niczego nowego z branży informatycznej. Za to robiłem różne rzeczy w centrum obliczeniowym i na moim Commodorku i czytałem literaturę fachową przywiezioną z Polski.

W Polsce w latach 70-tych i 80-tych wydawano sporo dobrych, tłumaczonych książek informatycznych znanych autorów, na przykład w serii Biblioteka Inżynierii Oprogramowania. Mam tego do dziś dobry metr bieżący, wiele klasycznych pozycji wartościowych nadal. Potem, w końcu lat 80-tych i początku 90-tych rynek zdominowały podręczniki do kradzionych programów. A już zupełnie klinicznym przypadkiem był krajowy autor, niejaki Jan Bielecki, który sprzedawał jedną i tą samą książkę o C++ pod wieloma tytułami: "Borland C++", "Microsoft C++", "Turbo C++" itd., zdaje się że jeszcze dodawał numery wersji. (Zamiast "Hello world" pisał zawsze "Hello, I'm Jan B.")

Książki z serii Biblioteka Inżynierii Oprogramowania, PRL

Książki z serii Biblioteka Inżynierii Oprogramowania, PRL

Natomiast na uczelni z aktualną literaturą fachową było ciężko. Czasopisma zachodnie były dostępne w czytelni, ale gdy na pierwszym roku zamówiłem w bibliotece książkę pt. "Using the Unix system" to już pod koniec czwartego roku dostałem zawiadomienie, że mogę ją wypożyczyć.

W przyspieszaniu studiów nie miałem żadnego interesu - był komunizm, prywatna przedsiębiorczość prawie nie istniała, a tymczasem znowu zaczęli brać do wojska po studiach zagranicznych. Więc do czego się miałem spieszyć?

Następną praktyką był Großer Beleg (ma to jakiś polski odpowiednik?). Było to chyba w drugim semestrze trzeciego roku, mieliśmy do zrobienia już taki dość przyzwoity projekt. Ja miałem napisać zestaw procedur bibliotecznych do robienia okienek w trybie tekstowym (znowu C, tym razem Unix ale nie na K-1630 tylko na czymś opartym na klonie procesora Z-8000). Napisałem, nic trudnego, ale ponieważ byliśmy na uczelni to jeszcze kazali mi zrobić coś bardziej teoretycznego - opis formalny tego co napisałem. Sięgnąłem do swojej biblioteczki, wyciągnąłem parę świeższych pozycji i zrobiłem opis denotacyjny w notacji lambda. Oddałem opiekunowi (w Polsce to się chyba nazywa promotor?) on wyznaczył termin kiedy o tym porozmawiamy. Przyszedłem w umówionym terminie i zobaczyłem mój tekst otwarty na stronie drugiej. Promotor poprosił żebyśmy się spotkali za parę dni, bo gdy na parę minut przed spotkaniem zamierzał tekst przeczytać to padł na pierwszym wzorze (tego oczywiście nie powiedział). Za parę dni miałem już innego promotora, ale i on konsultował mój tekst z kimś kto się lepiej znał. No i na koniec zaliczyli mi Großer Beleg już za następny etap - praktykę inżynierską.

Praktyka inżynierska trwała przez cały pierwszy semestr czwartego roku, większość studentów jechała do jakiejś firmy (państwowej oczywiście, prywatnych nie było) i robiła tam jakiś projekt. Najlepszych, w tym i mnie,  uczelnia zostawiała sobie żeby robili coś na miejscu. W sumie tylko dlatego mogłem pozwolić sobie na późniejszy powrót z RFN - nie miałem regularnych zajęć, nie musiałem stawić się w zakładzie pracy, więc spóźnienie nie robiło istotnej różnicy. Miałem jakieśtam zadanie, już nawet nie pamiętam jakie. A dlaczego nie pamiętam?

Bo po powrocie z RFN dostałem strasznego doła. Jak patrzyłem na ten przestarzały miejscowy sprzęt, na te bezsensowne, nieistotne i nikomu niepotrzebne tematy, na ogólne badziewie i brak perspektyw dookoła to ręce mi natychmiast opadały. Przez cały ten semestr nie zrobiłem dokładnie nic, rzadko tylko jakąkolwiek pracę symulując. Cała uczelnia nie wytrzymywała porównania z dziadowską firmą leniwego Rumuna - po co miałem chociażby kiwnąć palcem dla wsparcia tego chłamu. Deprecha jak się patrzy - co nie? Trudno się dziwić, że NRD-owcy na codzień porównujący NRD z pokazywanym w zachodniej telewizji RFN też byli w permanentnej depresji.

Po tym zawalonym semestrze praktyki inżynierskiej miałem oczywiście trochę problemów - dziekan odbył ze mną rozmowę dyscyplinującą, ale ponieważ tak formalnie praktykę inżynierską zaliczyłem wcześniej to uznano że jestem w czasie i wszystko rozeszło się po kościach. Jak to się czasem w życiu układa.

A co robiłem przez ten cały semestr? Sprzedałem Commodorka, zorganizowałem monitor, co piątek jechałem do Erfurtu albo Suhl kupić trochę lepszego jedzenia na cały tydzień. I dużo chodziłem na piesze wycieczki. Ach sprzedałem też Zenita i kupiłem sobie NRD-owski aparat fotograficzny.

Więc to dobra okazja, żeby w następnym odcinku napisać o sprzęcie fotograficznym produkcji NRD. Odcinki o tym będą dwa, żeby Blox nie miał pretensji o długość.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo, Edukacja

Skomentuj

Żegnaj NRD (28): Powrót. Dół

RFN dla przybysza ze Wschodu było wspaniałe, ale czas było powoli wracać. Nie wszyscy tak uważali - jeden z polskich studentów z czwartego roku też był wtedy w RFN, w Monachium, i zdecydował się zostać. Rezygnując z ostatniego semestru, czyli dyplomu. Dziś ma firmę w USA.

Obywatele krajów socjalistycznych nie mieli dużego problemu z przeniesieniem się na Zachód. Jak już mieli w kieszeni paszport i znaleźli się w kraju zachodnim mogli po prostu zgłosić się w odpowiedniej instytucji (nawet nie wiem jakiej, ta opcja przed ukończeniem studiów mnie nie interesowała) i już. Otrzymywali oni pomoc finansową na start, lekcje języka, kursy zawodowe itp. Musieli tylko zadeklarować że są w swoim kraju prześladowani przez reżim komunistyczny. (NRD-owcy nic nie musieli deklarować, oni byli z definicji obywatelami RFN). Polacy intensywnie korzystali z tej możliwości - zorganizowane wycieczki na Zachód rzadko wracały w pełnym składzie do kraju. O ile dla NRD-owców decyzja o wyjeździe była ostateczna i nieodwracalna (będzie o tym odcinek), to Polacy po otrzymaniu obywatelstwa mogli przyjeżdżać do Polski, widywać się z rodziną itp.

Wróćmy jednak do tego, na jakich zasadach w ogóle tam pracowaliśmy. Było to oczywiście na czarno. M. interpretował przepisy tak, że wolno jest tak sobie pracować, zabronione jest tylko za to płacić. Stąd wersja w razie czego była, że my tu tylko tak się bawimy, bo nam do studiów potrzebne. Miałem ja jeszcze jeden problem - moja wiza była wystawiona tylko na miesiąc, po naradzie stwierdziliśmy że lepiej nie iść do urzędu przedłużyć, bo jak się nie zgodzą będę musiał wrócić od razu. Natomiast jak będę wyjeżdżał z opóźnieniem to i tak mi nic już nie zrobią, a już na pewno nie zatrzymają.

Ustalone wynagrodzenie dla mnie zostało zakupione już wcześniej - był to komputer Tandon PCA 20, Turbo AT (Turbo czyli 8MHz w odróżnieniu od zwykłego  6MHz), 20 MB HDD, Hercules, monitor mono zielony. Kosztowała taka maszyna bodajże 6600 DM, z tym że M. z pewnością miał spore rabaty a poza tym brał na firmę i wliczał ją sobie w koszty. (TUTAJ wyguglana reklama po francusku, tylko mój miał 1 MB RAM).  Jakość tego urządzenia przyprawiała mnie o opad szczęki jeszcze przez wiele lat - klawiatura jego była najlepsza, jaką w życiu widziałem, pracowałem na niej przez ponad 10 lat. Płytka drukowana płyty głównej była pod względem średnicy otworków i szerokości ścieżek technologicznie daleko do przodu w stosunku do innych widywanych przeze mnie urządzeń. Itd. itd.

Tandon PCA 20 z roku 1987

Tandon PCA 20 z roku 1987

Z wielkim żalem poodklejałem wszystkie znaczki firmowe i tabliczkę znamionową - bo komputery AT były na liście COCOM.

COCOM zajmował się pilnowaniem, żeby technologia nadająca się do wykorzystania militarnego nie dostawała się w ręce Rosjan. Na liście sprzętu którego nie można było wywozić do bloku wschodniego znajdowały się między innymi procesory 16-bitowe o większej wydajności, również wbudowane w urządzenia. Stąd nie można było eksportować na wschód nie tylko komputerów AT, ale również wielu modeli drukarek laserowych. Sprzęt znaleziony przez celników na granicy zostałby skonfiskowany.

Z M. udaliśmy się do sklepu kupić walizkę odpowiedniego formatu do transportu tej maszyny. M. był niesamowicie leniwy - zaparkował w parkhausie Karstadu na Zeilu, jak chciałem pójść do Kaufhofu (może 300 metrów) powiedział "To pojedziemy." (I tak byłoby bez sensu, Kaufhof nie ma parkhausu, ten Karstadu jest najbliższy).

Nakupiłem sobie trochę ciuchów, dyskietki na sprzedaż w NRD i inne rzeczy (już nie pamiętam dokładnie jakie), bilet na pociąg i wkrótce nadszedł dzień wyjazdu. Miałem swój plecak, walizę z komputerem (a obudowa jego była bardzo solidna i swoje ważyła) i torbę z rzeczami które zamierzałem zostawić w przechowalni w Berlinie, żeby ich nie ciągać dwa razy przez granicę (dyskietki też, hehehe). Z komputerem plan był taki, że wwiozę go legalnie do Polski z odprawą celną, a potem wywiozę na odprawę warunkową do NRD. Niestety brakło mi już rąk żeby zabrać monitor. M. obiecał że mi go przyśle pocztą, ale potem mu się nie chciało. Monitor stał podobno w magazynku przez parę następnych lat.

M. zawiózł mnie na dworzec, o mało się nie spóźniając (jak to on). Na granicy pogranicznicy RFN-owscy zauważyli, że wiza już mi upłynęła, ale się za bardzo nie czepiali. Najważniejsze że wyjeżdżałem. Chcieli tylko żeby podać gdzie przez ten czas mieszkałem - podałem adres mojego dalekiego krewnego z Frankfurtu, którego wtedy właśnie po raz pierwszy odwiedziłem i zobaczyłem. Bagażu nawet nie kazali pokazać.

Pamiętając o kontrolach Stasi w przechowalniach bagażu na ważniejszych dworcach, torbę z towarem oddałem do przechowania na nieistotnej stacji S-Bahnu w Berlinie. A potem na Lichtenberg i do Szczecina. Jeszcze tylko na stacji Szczecin Gumieńce (tam gdzie kontrola celna i paszportowa)  musiałem wysiąść i odprawić celnie mój komputer. Cła na komputery wtedy nie było, ale wolałem zrobić papier. Celnicy nie mieli pojęcia co to w ogóle jest ("Pan nam mówi że to komputer, ale skąd my możemy wiedzieć co to naprawdę jest?").

Odprawa celna komputera, PRL, 1987

Odprawa celna komputera, PRL, 1987

No i znowu cały ten cyrk: oddać paszport turystyczny, wziąć dowód, do Warszawy, oddać dowód, wziąć paszport służbowy, do Szczecina, do Ilmenau. Po drodze odprawiłem warunkowo komputer (czyli miałem na niego papier) i odebrałem torbę z przechowalni. Nienaruszoną.

Na uczelni musiałem się trochę tłumaczyć - powinienem był pojawić się tam już ze trzy tygodnie wcześniej. Bez świadków powiedziałem opiekunowi naszej grupy seminaryjnej, że pracowałem w czasie wakacji w RFN, a on na to: "Tak, my wiemy.". Cholera, nie rozgłaszałem tego, mówiłem tylko paru zaufanym osobom, ale oni (a raczej Oni) fotografowali wszystkie paszporty osób wyjeżdżających i robili z tego użytek. Kiedy zaproponowałem, że opowiem co ciekawego z branży widziałem i pokażę zdjęcia, nie było entuzjazmu. Raczej nie chcieli oglądać jak są zapóźnieni i wkurzać się, że taki Polak mógł sobie pojechać, a oni nie mogą.

No i mnie dopadło. Już po przyjeździe z Węgier można było dostać niezłego doła. Dół po powrocie z RFN był jak Rów Mariański.

Ale warto było. Nie chodzi tu nawet o ten przywieziony komputer czy inne towary. Warto byłoby nawet gdybym nie przywiózł ze sobą nic. Pozbycie się kompleksów było bezcenne.

Dalej o dołach w następnym odcinku.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

Skomentuj

Żegnaj NRD (27): Nie samą pracą człowiek żyje, nawet na Zachodzie

M. wynajął dla nas poddasze domku w Maintalu o 200 metrów od jego domu. Znaczy normalne mieszkanie, dwa pokoje, łazienka, bez kuchni, ale i tak jeść chodziliśmy do M. Nasz dzień wyglądał tak, że wstawaliśmy około ósmej i szliśmy na śniadanie do M. Na śniadanie jedliśmy co chcieliśmy z lodówki, takich smakołyków w Polsce czy NRD nie było wcale. Chrupiące bułeczki (w Polsce chrupiące bułeczki były szeroko dyskutowanym symbolem wyższości kapitalizmu nad socjalizmem), super wędliny, ser Castello Blau i inne - dziś to samo można kupić w każdym supermarkecie w Polsce, ale wtedy wydawało się to nam prawdziwym luksusem. W Polsce szynkę to się jadło przede wszystkim na święta - tam (jak i dziś) na codzień.

Tymczasem M. leżał sobie na kanapie w szlafroku i rozmawiał przez telefon z rodziną w Rumunii. Dzień w dzień, przez godzinę-dwie. Nie było wtedy jeszcze tanich providerów, on tracił na te rozmowy majątek. Śniadania nie jadł, pił tylko parę super mocnych kaw (coś jak espresso, ale miał takie specjalne maszynki, na trzy łyżeczki kawy wchodził większy naparstek wody, potem fusy były chyba odwirowywane). Zanim się zebrał żeby pojechać z nami do firmy mijała dziesiąta a czasem i jedenasta. W. mówił, że jak nas nie było to M. rzadko był w firmie przed pierwszą. M. w firmie też nic nie jadł tylko kontynuował z kawa jak siekiera i papierosami, zapijając to jakimś mleczkiem na bóle żołądka. Pierwszy pokarm stały przyjmował gdy jechaliśmy o trzeciej-czwartej razem na obiad (a i to nie zawsze, bywało że jadł tylko kolację w domu). Na obiad jechaliśmy do Hessen Center, albo jedliśmy w jakichś imbissach na tym terenie przemysłowym gdzie była firma. Dziś - standard, wtedy dla nas - nowość. I jeszcze żeby nie te ceny w markach zachodnich. Na kolację jechaliśmy znowu do M., jego żona przygotowywała obfite posiłki znowu z takimi smakołykami jakich często dotąd w życiu nie widzieliśmy. A na deser winogrona albo lody, takich winogron nigdy wcześniej nie jadłem. Obżerałem się tak, że przez te dwa miesiące gdy tam byliśmy przytyłem dobre parę kilo.

M. z żoną nie mieli dzieci, dlatego traktowali nas jako ich zastępstwo. Żona M. karmiła nas najlepszym jedzeniem, M. dawał nam spore kieszonkowe (przez te dwa miesiące dostałem dobre tysiąc dwieście marek samego kieszonkowego) i zabierał nas na wycieczki. Zabrał nas na przykład na Strassenfest do Wiesbaden i kupił, jako atrakcję, chleb ze smalcem. Powiedzieliśmy mu, że jak chce nam coś kupować to lepiej coś, czego nie znamy, bo chleb ze smalcem to my możemy mieć na codzień w domu.

Zabierał nas też na kolacje z klientami do restauracji, byliśmy na przykład we francuskiej restauracji w Alt Sachsenhausen, tam dopiero zrozumiałem po co jest sos do mięsa.

Akurat we Frankfurcie były targi IAA, zabrał nas tam też. Porównanie pokazywanych tam samochodów z socjalistyczną motoryzacją było miażdżące. Dla mieszkańca bloku socjalistycznego pokazywanie tam samochody leżały w granicach między nieosiągalnym marzeniem a zupełną fantastyką. Fantastyką był na przykład concept-car Subaru (Subaru F-624 Estremo), bez lusterek zewnętrznych - zamiast nich były kamery i monitorki. Wstyd było mi robić zdjęcia moim Zenitem, trzymałem palec tak, żeby zasłaniał napis nad obiektywem.

Subaru F-624 Estremo na targach IAA 1987

Subaru F-624 Estremo na targach IAA 1987

Daihatsu TA-X80 

Daihatsu TA-X80 na targach IAA 1987

Daihatsu TA-X80 na targach IAA 1987

Peugeot Proxima

Peugeot Proxima na targach IAA 1987

Peugeot Proxima na targach IAA 1987

M. poleciał zaraz na stoisko Jaguara, bo takiego miał zamiar sobie kupić. Kupił go sobie wkrótce po naszym wyjeździe. Podobno pierwszego dnia po zakupie przyszedł do firmy mocno wkurzony skarżąc się, że przy ruszaniu ze świateł wyprzedził go Mercedes. W. ułagodził go mówiąc, że w Jaguarze nie chodzi o to żeby wszystkich wyprzedzać i że Jaguar to taki Rolls-Royce dla ludzi którzy chcą prowadzić sami. Pomogło.

Jaguar na targach IAA 1987

Jaguar na targach IAA 1987

W trakcie naszego pobytu M. z żoną pojechali też na kilka dni do Nicei, na jacht, zostawiając nas na gospodarstwie. Zjedliśmy co ciekawsze potrawy z zamrażalnika, na przykład ślimaki w maśle ziołowym. Obejrzeliśmy też co ciekawsze filmy na video, najciekawsze dla nas były oczywiście Bondy, dostępne po drugiej stronie tylko czasem w zachodniej telewizji na czarno-biało (bo kolorowy telewizor z PALem w akademikach nie występował). Filmy nagrane były z telewizji na kasetach VHS. miały dźwięk po angielsku i napisy po szwedzku.

Chodziliśmy też do kina, byliśmy na przykład na aktualnym wtedy Bondzie - Living daylights. Bond nie był dobrze widziany po naszej stronie granicy systemów, stąd bardzo mnie dziwiły sceny wyglądające na kręcone w Czechosłowacji (przynajmniej samochody na ulicy mieli socjalistyczne a potem rozwalali prawdziwe Żiguli). Jak jednak czytam na IMDB na liście lokacji Czechosłowacji nie ma.

Tam też zobaczyłem Blade Runnera. W kinie. (Widzieliście Blade Runnera?).

Dostaliśmy też, tak po  prostu, niektóre z gadgetów M. Ja dostałem na przykład jego statyw do aparatu i wielką lampę błyskową.

Żona M. chciała się odchudzić. Ponieważ ojciec A. z przyczyn zdrowotnych przeszedł skuteczną, kilkudniową dietę polegającą na tym, że o konkretnych porach trzeba było zjeść lub wypić coś konkretnego, pani M. poprosiła o dokładny przepis. A. zadzwonił do domu i spisał wszystko po kolei. Pani M. rozpoczęła dietę, ale oczywiście zamiast byle jabłka zjadła pomarańczę, ponieważ nie lubiła herbaty zastępowała ją kawą, w końcu prawie nic co jadła i piła nie zgadzało się z przepisem. "Eee, to nie działa" oznajmiła na koniec.

Dlaczego o tym piszę? Miało przecież być o NRD. Piszę, bo chcę pokazać jak było w tym czasie gdzie indziej. Stąd też wziął się odcinek o wycieczce na Węgry. Dziś to, co opisuję nie robi większego wrażenia, tak wygląda dzień powszedni wielu ludzi w Polsce. No może ten Jaguar i jacht w Nicei to rzadko, ale nie są niemożliwe. Ale wtedy wszystko to było dla nas jak z innej planety. Już nawet nie chodzi o jachty - porównajmy kartki na mięso z tymi frykasami, czekanie kilkanaście lat na samochód z targami IAA i stare filmy w kinie z aktualną produkcją.

Ale wszystko się kiedyś kończy. O powrocie do bloku wschodniego w następnym odcinku.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , , , , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

6 komentarzy

Żegnaj NRD (26): Na Zachodzie oczywiście bez zmian

Wysiadłem z pociągu na dworcu we Frankfurcie, znalazłem automat telefoniczny i zadzwoniłem do firmy. A. tam już był, umówiliśmy się, że z właścicielem przyjadą po mnie. Usiadłem w umówionym miejscu, z widokiem na postój taksówek i czekałem Trochę im zajęło, jakieś półtorej godziny. Przez ten czas zobaczyłem chyba więcej Mercedesów niż przez całe moje dotychczasowe życie - taksówki, w 96% Mercedesy (z nudów liczyłem)  podjeżdżały co kilka-kilkanaście sekund przez cały czas. W końcu zajechał również srebrny Mercedes, S-klasy, z właścicielem - nazwijmy go M. - i A. i pojechaliśmy do firmy.

Właściciel firmy był Rumunem, 45 lat, doktorem informatyki z Uniwersytetu w Bukareszcie, kilka lat wcześniej sprzedanym do RFN.

Jednym z istotnych źródeł dewiz dla Rumunii Ceauşescu był handel ludźmi. U niego sprawa była postawiona jasno: Chcesz wyjechać na stałe na Zachód? - Płać w twardej walucie. M. kosztowała ta przyjemność 60.000 DM, pieniądze wyłożył rząd RFN, nie z dobrego serca ale jako pożyczkę do spłaty.

M. mówił dość dobrze po angielsku ale bardzo słabo po niemiecku. Nieźle po niemiecku mówiła jego żona. M. po przyjeździe chciał zatrudnić się w Siemensie, żona napisała mu CV, które tak się w kadrach Siemensa spodobało, że odpowiedzialny pracownik nie doczytał go do końca który brzmiał: "Nur gebrochen Deutsch" (Tylko łamany niemiecki). Na rozmowę kwalifikacyjną M. poszedł z żoną jako tłumaczką, kadrowcowi było głupio. M. zrobił dobre wrażenie, ale go ze względu na język nie przyjęli (dziś nie byłoby problemu, ludzi z angielskim bez niemieckiego jest tam mnóstwo, nawet narady często robią tam po angielsku). Pozostało mu więc założyć własną firmę.

Firma M. nie była duża - zajmowała kilka pomieszczeń w niedużym biurowcu w przemysłowej części dzielnicy Fechenheim. W firmie pracowali w tym momencie M. (jako szef i główny fachowiec), jego żona (jako sekretarka i księgowa) i Polak W., który wyjechał w 1980 (jako człowiek od pracowania). No i nas dwóch, Polaków studiujących w NRD. Wcześniej pracowali tam też polscy absolwenci Ilmenau, stąd A. miał ten adres. Bywali tam też Rumuni, Rosjanie a Niemca to ta firma nie widziała, chyba że jako klienta.

Nieduży biurowiec w przemysłowej części dzielnicy Fechenheim

Nieduży biurowiec w przemysłowej części dzielnicy Fechenheim

Firma zajmowała się głównie terminalami do komputerów mainframe, przede wszystkim marki Sperry. Oprócz instalacji i konfiguracji robili również różne kawałki transmisyjne dla dopasowania wszelkiego sprzętu do siebie nawzajem - standaryzacja była jeszcze w powijakach. Klientów firma miała w całej Europie (Zachodniej oczywiście), na przykład linie lotnicze Iberia z Hiszpanii. Ja miałem wymyślić protokół transmisyjny do jakichśtam celów terminalowych (tak szczerze to nie pamiętam już szczegółów) i zimplementować go w assemblerze, A. robił oprogramowanie do karty z jakimiś specjalizowanymi układami do transmisji w standardzie X.25, też w assemblerze. Karta to był jakiś prototyp, układy były z serii przedprodukcyjnych, jeszcze z błędami.

Firma miała taki sprzęt, że na uczelni takiego nie widzieli. Wszystkie komputery były AT, same markowe (w 1987 klony dopiero zaczynały się pojawiać), głównie nieistniejącej już firmy Tandon (parę ciekawych rzeczy wymyślili, a nawet nie mają wpisu w Wikipedii, w żadnym języku). Wszystkie komputery były połączone siecią, na ARCnecie, z serwerem Novell NetWare w wersji chyba 2.0 czy coś koło tego. Na uczelni sieci nie było nawet w 1989. Na półkach walało się legalne a nieużywane (bo kupione tylko na próbę) oprogramowanie w rodzaju Xenixa czy Windowsów 1.0 z SDK.

Novell Netware V2.0, rok 1987

Novell Netware V2.0, rok 1987

Wtedy nawet zwykłe obudowy od pecetów mogły być interesujące. Jeden z komputerów, Tandon PCA, wielka obudowa desktop, był tak skonstruowany, że część obudowy, tam gdzie karty, była zdejmowana, można było wymieniać je bez rozkręcania obudowy a nawet odstawiania monitora. Inny komputer, zorientowany na zastosowania biurowe Nixdorf (firma później przejęta przez Siemensa), miał wewnątrz obudowy plastikowe korytko z wszystkimi rodzajami potrzebnych śrubek oraz śrubokrętem. Gdzie są teraz takie rozwiązania? (Wiem, wiem, za drogie, pytanie retoryczne).

M. nie był zbyt porządnym szefem. Wszystkie telefony miały dołączone dodatkowe słuchaweczki, M. nigdy sam nie odbierał telefonu tylko przez tą słuchaweczkę słuchał kto dzwoni i na migi pokazywał czy jest w firmie, czy gdzieś wyszedł i go nie ma. W. opowiadał, że kiedyś pracował w firmie Rosjanin który odmówił odbierania telefonów motywując to tym, że religia zabrania mu kłamać. A. opowiadał, że rok wcześniej M. miał jakiś deadline, najpierw pracował intensywnie, ale gdy powoli było widać że nie zdąży po prostu zadzwonił do żony że jadą na tydzień do Nicei. I pojechali zostawiając pracowników na pastwę rozwścieczonego klienta. Żona M. była do takich akcji przyzwyczajona, tylko za pierwszym razem po podobnym telefonie gdy powiedziała że najpierw musi do fryzjera, kosmetyczki, spakować się itd., czyli najwcześniej jutro to M. stwierdził że "Eee, to nie jedziemy". Od tego czasu ustalili, że telefon ma być nie mniej niż sześć godzin przed odlotem. Mimo takich numerów klienci nie odchodzili, prawdopodobnie dlatego że M. miał know-how którego inni nie mieli. W sumie w tych czasach jakakolwiek wiedza komputerowa była dla przeciętnego człowieka wiedzą tajemną, wiedza nawet zdolnych amatorów prawie nie miała punktów stycznych z wiedzą profesjonalistów. Dziś każdy amator ma w domu sprzęt nie odbiegający wiele (przynajmniej funkcjonalnie) od sprzętu do zastosowań profesjonalnych i używa tych samych lub pokrewnych systemów operacyjnych, wtedy od domowego Sinclaira czy Commodora do mainframe z terminalem a nawet AT z Xenixem i siecią były lata świetlne.

M. kosił niezłą kasę. Miał pół okazałego domu w Maintalu, tego Mercedesa   (W126) którym po mnie przyjechał,

Mercedes W126, Frankfurt, 1987

Mercedes W126, Frankfurt, 1987

 żonie która dopiero co rozwaliła swoją Fiestę kupił (wbrew jej protestom, bo jeździła bardzo słabo) nowiutkiego, czerwonego,

Mercedes 190 E (W201), Frankfurt, 1987

Mercedes 190 E (W201), Frankfurt, 1987

miał w Nicei własny jacht, na który jeździł ledwie na tydzień albo dwa w roku, wypływał kawałek z portu, kotwiczył i się na nim opalał. Był nieprawdopodobnym gadżeciarzem. Pokazywał nam prospekty GPS-u jaki sobie na ten jacht kupił - był to jeden z pierwszych GPS-ów dla żeglarzy, kosztował kupę szmalu, a M. nie oddalał się od portu dalej niż na kilka kilometrów. W domu miał drogą wieże Hi-Fi, gdy ją oglądałem zauważyłem, że tuner nie był dotąd włączony ani razu. W ogóle M. miał mnóstwo drogich gadżetów, których nie użył ani razu albo najwyżej parę razy.

 Firma nie robiła dobrego wrażenia. Wszystkie stoliki przy których można by wypić np. kawę były zasłane grubą warstwą czasopism komputerowych,

Biuro firmy we Frankfurcie, 1987

Biuro firmy we Frankfurcie, 1987

 w nie najgorzej wyposażonym warsztaciku (lutownice miał oczywiście profesjonalne, Wellera) wszędzie piętrzyły się powyciągane z szafek szuflady, których nikomu nie chciało się włożyć na miejsce.

Bałagan w warsztacie, Frankfurt, 1987

Bałagan w warsztacie, Frankfurt, 1987

Z wielkiej skrzynki pocztowej M. wyciągał tylko listy z wierzchu, pozostawiając w środku reklamy, czasopisma itp., gdy ją kiedyś opróżniliśmy do końca (kilkanaście kilogramów makulatury) znaleźliśmy zagubione od pół roku listy od klientów. Kiedyś miałem już dosyć tego bałaganu i z A. poukładaliśmy czasopisma na półkach, powkładaliśmy szuflady z warsztatu na miejsce itd., zaraz zrobiło się przyjemniej, w warsztacie dało się coś zrobić a żona M. była cała szczęśliwa.

 Ponieważ pomieszczenia firmy były, jak to zwykle bywa, adaptowane, toaleta nie była osobnym pomieszczeniem tylko znajdowała się w sporym magazynku z materiałami biurowymi itp. Zdziwiło mnie w niej to, że deska sedesowa była podłączona przewodem do gniazdka 220V. Przy próbie skorzystania deska zaczynała hałasować, okazało się że zawiera wentylator i filtr powietrza, wentylator odsysał powietrze spod deski. Nigdy wcześniej ani później czegoś podobnego nie widziałem.

 Ze spraw zawodowych zobaczyłem i nauczyłem się tam bardzo wiele. Oprócz tego kawałka programu w assemblerze instalowałem na przykład Unixa dystrybuowanego na taśmie streamerowej na maszynie firmy NCR. Maszyna była na pewno mocniejsza niż ten K-1630 na którym pracowałem w centrum obliczeniowym, miała na owe czasy duży dysk twardy - całe 60MB (jak to dziś żałośnie brzmi), a była wielkości dzisiejszego PC-ta w wysokiej obudowie serwerowej.

Server NCR, 1987

Server NCR, 1987

 Skonstruowałem kawałek sprzętu odcinającego trochę zbyt długie łącze RS-232 przy wyłączeniu komputera do którego było podłączone - to dla jakiegoś profesora z uniwersytetu we Frankfurcie, bo mieli tam jakąś sieć na RS-ach z którą były problemy. Zrobiłem parę kawałków w C pod Unixa do sterowania transmisją szeregową, i jeszcze parę innych drobiazgów. Wszystko to nie było robione w specjalnie sformalizowany sposób, ale metodologia prowadzenia projektów wtedy dopiero raczkowała. Ale od tego czasu teletransmisja i protokoły należą do moich ulubionych zagadnień.

 Pewnego dnia M. przywiózł z firmy Tandon nowość światową - jeszcze niedostępną na rynku - komputer Tandon Pac z wymiennymi dyskami twardymi. Komputer był umieszczony w jednej z pierwszych na świecie obudów od razu zaprojektowanych jako wieża, i miał dwa miejsca do wetknięcia specjalnie skonstruowanych 30MB hot-plugable dysków twardych. Rzecz była na owe czasy sensacyjna, jednak dziś już zapomniana.

Tandon Pac z roku 1987

Tandon Pac z roku 1987

 W porównaniu w NRD-owską uczelnią to ta w sumie dość dziadowska firma to był pierwszy front rozwoju technologicznego.

 

W następnym odcinku: Nie samą pracą człowiek żyje, nawet na Zachodzie.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

Skomentuj

Żegnaj NRD (25): Dalej na Zachód, znowu przez Wschód

Pisałem już o aspirancie A., który na wakacjach 1986 pracował w firmie w RFN, we Frankfurcie nad Menem. Miał on zamiar pojechać tam jeszcze raz w następnym roku, a właściciel firmy był chętny do przyjęcia jeszcze jednego pracownika na wakacje. A. zaproponował to mi, bo wiedział że sobie tam poradzę. Ja, oczywiście byłem bardzo chętny - wtedy każdy by się zgodził na wyjazd nawet do pracy fizycznej, a co dopiero jako programista.

Tak więc zostało postanowione, że jedziemy. Ale wtedy nie było tak prosto jak teraz. Opisałem już trudności z wyjazdem nawet do kraju bloku, wyjazd na Zachód to była zupełnie inna klasa problemu. I tak po pierwsze, to kraj zachodni wymagał posiadania zaproszenia. Chodziło o to, żeby ktoś miejscowy przyjął odpowiedzialność, zwłaszcza finansową, za tego biedaka który przyjedzie. Z zaproszeniem można było złożyć w konsulacie wniosek o wizę (na szczęście wtedy mieliśmy konsulat niemiecki w Szczecinie) oraz wniosek o paszport. Zaprosił mnie mój krewny który wyjechał do RFN około 1980, mieszkał gdzieś w Zagłębiu Ruhry. Będąc w kraju złożyłem wniosek o wizę wkrótce dostałem wiadomość, że będzie. I dopiero wtedy zaczęły się prawdziwe schody.

Samo dostanie paszportu na wyjazd na Zachód dla Polaka nie było specjalnym problemem. NRD-owcy mogli sobie taką próbę od razu darować, chyba że lubili rosyjską ruletkę i chcieli od razu wyjechać na stałe (będzie o tym odcinek). Polacy mogli wyjeżdżać prawie że ot tak sobie, no chyba że kogoś SB chciała skłonić do współpracy albo poszykanować. Ale to było rzadkie, osobiście się z nikim tak szykanowanym nie zetknąłem. Moje problemy były natury technicznej:

  • Do złożenia wniosku paszportowego niezbędne było pojawienie się z dowodem osobistym w właściwym terytorialnie Urzędzie Paszportowym.
  • Właściwy terytorialnie Urząd Paszportowy był w Szczecinie.
  • Mój dowód był w Warszawie, w Biurze Współpracy z Zagranicą Politechniki Warszawskiej.

Czyli gdybym miał zrobić taką akcję zgodnie z regułami to musiałbym:

  • Pojechać z Ilmenau do Szczecina (450 km).
  • Ze Szczecina pojechać do Warszawy (550 km), oddać paszport służbowy i wziąć dowód.
  • Z Warszawy pojechać do Szczecina (550 km), złożyć wniosek paszportowy.
  • Ze Szczecina pojechać do Warszawy (550 km), zdać dowód, pobrać paszport służbowy.
  • Z Warszawy pojechać do Szczecina (550 km).
  • Ze Szczecina pojechać do Ilmenau (450 km).

Najprostszy skrót - pojechanie bezpośrednio z Ilmenau do Warszawy lub odwrotnie, wiele nie wnosił. No tragedia po prostu. Więc w Szczecinie wybrałem się do kierownika Urzędu Paszportowego i ustaliłem z nim, że mogę sobie to trochę skrócić: Po pobraniu dowodu mogę pójść do dowolnego Urzędu Paszportowego w Warszawie, oni mi potwierdzą dane na wniosku paszportowym, potem znowu wezmę mój paszport służbowy, wrócę do Szczecina i tam złożę ten wcześniej potwierdzony wniosek. Dwa przejazdy, 1100 kilometrów i półtorej doby do przodu.

Więc tak zrobiłem. Prawie wypaliło. Znaczy wniosek mi w Warszawie po krótkiej dyskusji potwierdzili, problem powstał w niespodziewanym miejscu, mianowicie pani na Politechnice nie dała mi paszportu. Powiedziała że już są wakacje i mi paszport nie przysługuje bo będę jeździł na niego prywatnie. Teoretycznie miała rację, według przepisów powinniśmy zdawać paszporty na wakacje, ale ta odległość... A w praktyce to nie miała racji, bo wakacje to były w Polsce a my jeszcze mieliśmy trzy czy cztery tygodnie zajęć. Ale się uparła i już. Musiałem iść do Ministerstwa Edukacji, pisać podanie o wydanie paszportu i zobowiązać się do dostarczenia zaświadczenia z uczelni, że zajęcia jeszcze są. Ale zdążyłem (ledwie) jeszcze tego samego dnia i znowu miałem paszport służbowy w ręku.

Po tych paru tygodniach czas nadszedł. Pojechałem do Szczecina, potem znowu do Warszawy po dowód, do Szczecina po paszport turystyczny (co to za pomysł, żeby stolica była tak daleko na wschodzie!), do konsulatu po wizę. Rodzice wymienili mi na książeczkę walutową przysługujące na wyjazd na zachód 21 marek RFN po kursie oficjalnym (czyli niesamowicie korzystnym, to była dobra strona systemu z przymusową wymianą walut) i dodali stówę kupioną na czarnym rynku. Akurat do Fuldy jechał samochodem kolega ojca z pracy. Kolega ten pracował wcześniej na Polserwisowskim kontrakcie właśnie tam, w Fuldzie, jako konstruktor. Więc zostało ustalone, że mnie do tej Fuldy zabierze, tam wsiądę w pociąg i nim pojadę te pozostałe niecałe 100 km do Frankfurtu.

Polservice był firmą zajmującą się eksportem polskiej, wykwalifikowanej siły roboczej za granicę, głównie do krajów zachodnich. Pośredniczyli oni w zawarciu kontraktu i załatwiali formalności paszportowe, wizowe itp., pobierając za to spory procent zarobionych przez pracownika pieniędzy w twardej walucie.

Pojechaliśmy Fiatem 125p kolegi ojca, nawiasem mówiąc ten Fiat był kupiony w RFN właśnie na tym jego kontrakcie.

Polskie Fiaty 125p były sprzedawane na Zachodzie, jednak bez dużych sukcesów. Sprzedawały się przede wszystkim dzięki swojej niskiej cenie, kupowali je głównie ludzie na kontraktach terminowych - na przykład żołnierze amerykańscy odbywający służbę w Europie. Po prostu nie było im żal zostawić taki samochód wracając do siebie do kraju. Kupowali je również Polacy pracujący na Zachodzie - były to trudno dostępne w Polsce wersje eksportowe dostępne od ręki, a w Polsce na nowego Fiata w gorszej wersji trzeba było czekać co najmniej kilka lat. Do tego potem, w Polsce, nie było problemu z serwisowaniem.

Droga prowadziła A11, Berliner Ringiem, A9 i A4, zupełnie jak do Ilmenau. Tyle że koło Erfurtu nie zjechaliśmy na Arnstadt ale pojechaliśmy dalej prosto, w stronę granicy. To było duże przeżycie, taki wyjazd na drugą stronę (nach drüben, jak mówili w NRD). Przed ostatnim zjazdem przed granicą, na Eisenach, pojawiły się wielkie tablice "Ostatni zjazd!", "Zastanów się, czy naprawdę tego chcesz!", "Po raz ostatni ostrzegamy!" (Żeby nie było wątpliwości, bo wiele rzeczy które tu piszę może dziś wydawać się niewiarygodne - tutaj ironizuję, tablice były sformułowane śmiertelnie poważnie. Przy tym "śmiertelnie" należy brać dosłownie, z nimi żartów nie było). Dalej na autostradzie stał pojedynczy policjant który sprawdził nasze paszporty. Nie, to nie była jeszcze granica. To było - używając terminologii z zakresu szeregowania zadań - testowanie na dopuszczenie do testowania do przekroczenia granicy. Po następnych paru kilometrach zobaczyliśmy budynki przejścia granicznego po stronie NRD. Nowiutkie, zbudowane ledwie dwa lata wcześniej. Część tych zabudowań istnieje do dziś (chociaż trudno powiedzieć jak długo jeszcze, w tej chwili prowadzone są tam intensywne prace budowlane) jako Rasthof Eisenach. Autostrada biegła prosto omijając te budynki, ale była zastawiona solidnymi zaporami. Wszystkie samochody musiały zjechać estakadą na bok i podjechać pod budynek przejścia granicznego (Na zdjęciu poniżej część z lewej to wyjazd, z prawej wjazd. Estakada i wiaty części wyjazdowej już nie istnieją). Z kilku pasów do odprawy otwarty był tylko jeden, a i tak kolejki nie było. Funkcjonariusz graniczny sprawdził dokładnie paszporty, podyskutował trochę, że za szybko jesteśmy (ale nie na tyle szybko żeby nam wlepić mandat), zajrzał przy pomocy luster na kółkach pod samochód, niewykluczone że samochód został dyskretnie prześwietlony (podobno mieli do tego instalacje, nie wiem czy akurat tam też). I puścił. Aż mi trudno było w to uwierzyć.

Przejście graniczne Wartha

Przejście graniczne Wartha Źródło: www.grenzzaunlos.de

 

Rasthof Eisenach na miejscu przejścia granicznego Wartha

Rasthof Eisenach na miejscu przejścia granicznego Wartha

Wróciliśmy na autostradę, po paru następnych kilometrach zobaczyliśmy małą (przynajmniej w porównaniu) budkę przejścia granicznego po stronie RFN. (W tym miejscu jeszcze kilka lat temu znajdował się Rasthof Herleshausen - ten budyneczek w lewej, w głębi, ale już go nie ma.) Tam tylko krótko obejrzeli paszporty i już - byliśmy z drugiej strony.

Przejście graniczne Herleshausen

Przejście graniczne Herleshausen Źródło: www.grenzzaunlos.de

Niedługo potem, wczesnym popołudniem zostałem wysadzony przed dworcem w Fuldzie. Kupiłem bilet do Frankfurtu, na pociąg osobowy oczywiście. I tak kosztował horrendalnie, nawet dla mnie - w końcu trochę lepiej sytuowanego - bo 26 marek zachodnich. Więcej niż było tej oficjalnej wymiany. Pociąg jechał wolno i zatrzymywał się co chwilę, może to i dobrze, mogłem się spokojnie przyglądać innemu światu. Dzięki oglądaniu zachodniej telewizji nie spodziewałem się bezproblemowego i bezkonfliktowego raju. "Weihnachtsbaum in unserem Arbeitsraum interessiert uns kaum" (Choinka na naszej hali nas wali) głosił napis wymalowany sprayem na murze mijanej fabryki. Słusznie, mnie też. Wkrótce wylądowałem na dworcu we Frankfurcie.

A co było dalej, o tym w następnym odcinku.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

5 komentarzy

Żegnaj NRD (24): Polak, Węgier – dwa bratanki

Posiadanie paszportu służbowego miało swoje zalety. Żeby pojechać gdziekolwiek na zwykły paszport turystyczny trzeba było mieć zaproszenie. Na paszport służbowy można było po prostu jechać. Ale to "można" to najlepsza ilustracja mojej tezy z wcześniejszej notki o nieodróżnianiu w języku polskim können od dürfen - technicznie można było, ale nie wolno. Formalnie rzecz biorąc paszport służbowy był własnością delegującej firmy i takie pojechanie sobie na wycieczkę było wykroczeniem z tytułu nieuprawnionego rozporządzenia własnością społeczną czy czegoś w tym rodzaju. Ale kto w Polsce by się tym przejmował.

W 1987 powstał plan żeby zrobić sobie wycieczkę na Węgry, do Budapesztu. Koncepcja była taka, że pojedziemy na pierwszego maja (taki pretekst ideologiczny) na zaproszenie tamtejszych studentów polskich zrzeszonych w ZSP (organizacjom młodzieżowym poświęcę chyba osobny odcinek). Nocować mieliśmy w tamtejszych akademikach, oczywiście na lewo. I się wybraliśmy, w trzy osoby. W banku wymieniliśmy marki NRD na forinty, kupiliśmy bilety na pociąg, i pojechaliśmy. Ach, najpierw jeszcze, specjalnie na tą okazję kupiłem od kolegi aparat fotograficzny - Zenit 12XP. Może nierewelacyjny technicznie, ale bardzo solidny.

Zenit 12XP

Zenit 12XP Źródło: www.collection-appareils.fr

Była to spora wyprawa - na Węgry jest jednak daleko. Najpierw pojechaliśmy pociągiem do Drezna, tam przesiedliśmy się do pociągu relacji Rostock - Budapeszt (a może nawet Sofia? Nieważne.). Pociąg jechał i jechał, przez Czechosłowację wyglądało nawet że jako osobowy - zatrzymywał się co chwilę, stał długo a mimo to trzymał się rozkładu. Czescy WOP-iści na wjedzie nie robili problemów, natomiast później, na granicy węgierskiej Węgier wszedł do przedziału, spojrzał na nasze paszporty służbowe i zapytał ostro, po polsku: "Który raz w tym roku?". Różnych pytań się spodziewaliśmy, ale takiego to nie. Nie wiem czy uwierzył gdy powiedzieliśmy że pierwszy, ale nas wpuścił.

Pierwszy szok spotkał nas zaraz po ruszeniu z granicy - do pociągu, jadącego już od prawie doby, wsiedli ludzie i zaczęli go w czasie jazdy sprzątać! Czegoś takiego nie było nawet w NRD. Sam Budapeszt też różnił się od Polski czy NRD - nie był szary, smutny i zaniedbany tylko piękny i kolorowy. Gdyby nie socjalistyczne samochody i autobusy Ikarus można by go było pomylić z Zachodem.

Budapeszt w roku 1987

Budapeszt w roku 1987

Spaliśmy w akademiku różniącym się od tych małomiasteczkowych w Ilmenau - był to wielkomiejski, duży, kilkunastopiętrowy wieżowiec z pośpiesznymi windami. Zamiast na piechotę poruszaliśmy się świetnie działającą komunikacją miejską (studenci pożyczyli nam sieciówki), chodziliśmy do pięknych kawiarni, jedliśmy niedostępne gdzie indziej smakołyki jak lody z mielonymi kasztanami... Normalnie Zachód. Tamtejszy sklep spożywczy już wtedy praktycznie niczym nie różnił się od dzisiejszych supermarketów. Można było w nim kupić produkty zachodnich marek, być może nie oryginalne tylko licencyjne, ale zawsze.

Tamtejsi studenci polscy narzekali tylko na węgierski chleb - z domieszką mąki kukurydzianej, faktycznie niedobry. No ale raj na ziemi nie istnieje.

Na pochód pierwszomajowy oczywiście nie poszliśmy, byliśmy za to w wesołym miasteczku. Następnie wypisaliśmy sobie na papierze firmowym ZSP zaproszenie, żeby mieć podkładkę na uczelnię i na Politechnikę - w ten sposób nasz prywatny wyjazd stawał się służbowym i nie było problemu z nieuprawnionym użyciem paszportów. Potem jeszcze tylko blisko doba jazdy znowu do Ilmenau i koniec wycieczki. Powrót był dołujący. Szarość, szarość, szarość.

W następnym odcinku: Jeszcze dalej na Zachód - znowu przez Wschód.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

4 komentarze

Żegnaj NRD (23): Kuchnia NRD

W poprzednim odcinku nie było zapowiedzi następnego, nie dlatego żebym nie wiedział co będzie dalej - stale mam przygotowane 2-3 odcinki do przodu - ale dlatego że po dopisaniu zapowiedzi Blox znowu powiedział, że tekst za długi. Zasadnicza treść się zmieściła, a dzielić notki nie chciałem. No ale trudno narzekać na darmowy serwis, wybrzydzać mógłbym gdybym chciał z moich notek zrobić książkę za pieniądze.

Jak już wspominałem, stać nas było na częste stołowanie się w restauracjach. Najbliżej było do restauracji w Mensie, było tam niedrogo i smacznie, problemem był tylko ograniczony czas otwarcia i kolejka w porze gdy wszyscy jedli (czyli między dwunastą a pierwszą). Obsługa też nie była zbyt szybka, gdy kiedyś przy dwóch daniach w karcie napisali "Czas oczekiwania - 15 minut" to wszyscy zamawiali akurat te, ciesząc się że tylko tyle. Ten błąd w karcie więcej się nie powtórzył. Przeciętne danie kosztowało 3-4 marki, to było naprawdę tanio.

Inne restauracje były nieco droższe i trzeba było do nich kawałek pójść. A w niedzielę Mensa była zamknięta i trzeba było albo zrobić coś samemu z posiadanych produktów, albo pójść do miasta. Robienie samemu było jak najbardziej możliwe, mięso było w sklepach (przypominam o kartkach na mięso w Polsce), trochę problemów było z warzywami i owocami. Trudno dostępne były również niezbędne do wielu smacznych potraw pomidory i pieczarki.

Najlepszą restauracją w mieście był dawny hotel "Zum Löwen" (Tu mieszkał Goethe). Za 9-10 marek można było tam zjeść naprawdę przyzwoity obiad. Dla przeciętnego studenta było to sporo - głównym pożywieniem studentów NRD-owskich były Schinkennudeln - makaron z sosem pomidorowym i niewielkim dodatkiem mięsa, albo przyrządzony własnoręcznie albo gotowy, ze słoika - ale dla nas bez problemu. Budynek był (jak i cała ulica) ślicznie odnowiony z zewnątrz, ale w pewnym momencie restauracja została zamknięta bo dom groził zawaleniem.

Hotel Zum Löwen Ilmenau

Hotel Zum Löwen Ilmenau

Wielu ludzi było stać na restaurację, kolejka do restauracji w porze obiadu była czymś normalnym.

A co właściwie dawali w tych restauracjach do jedzenia? Sztandarowym daniem kuchni NRD-owskiej była wywodząca się z kuchni rosyjskiej zupa "Soljanka". Była to gęsta zupa ze sporą ilością mięsa i warzyw, pikantna i zakwaszona ogórkami konserwowymi. Do tego plasterek cytryny. Mmm, zjadłbym, chyba muszę znaleźć jakiś przepis.

Soljanka

Soljanka

Drugą co do popularności zupą była gulaszowa, a trzecią Kraftbrühe, czyli rodzaj rosołu wołowego z klopsikami mięsnymi.

Na drugie dawali klasyczne dania kuchni niemieckiej - sznycle, pieczenie, golonkę, jednym z niewielu nie spotykanych gdzie indziej był Sofia-Schitzel - kotlet zajmujący połowę dużego talerza (znowu przypominam o kartkach na mięso w Polsce). Drugą specjalnością (moją ulubioną) był sznycel "Strindberg" - kotlet posmarowany z obu stron musztardą i obtoczony w cieście naleśnikowym.

Warzywa, jak już wspominałem, podawano najczęściej standardowe, ze słoika, w jednym z kilku rodzajów identycznych wszędzie.

Istniała w NRD bardzo dobra sieć restauracji rybnych, najlepszą z nich była ta najdalej od morza - w Suhl. Zawsze gdy byłem w Suhl jadłem właśnie tam. Również w Suhl znajdowała się restauracja japońska - znam ją tylko z opowiadań, bo mimo że menu kosztowało 100 marek, miejsca w niej trzeba było rezerwować z rocznym wyprzedzeniem (to znowu nie hiperbola, tak było).

Gastronomia uliczna w NRD ograniczała się do budek z Bockwurstami (grubymi parówkami z wody) i Bratwurstami (rodzajem drobno mielonej kiełbasy białej z grilla). Bockwurstów nie lubiłem, ale bratwursty tak. Nawiasem mówiąc "Bockwurstami" nazywaliśmy generalnie Niemców z NRD. Natomiast praktycznie nie było znanych z Polski budek z lodami, bitą śmietaną, goframi, rurkami z kremem i innymi deserami.

Pewnego razu zobaczyliśmy jednak w Lipsku przyczepę, z której dwóch facetów sprzedawało gofry z bitą śmietaną. Kolejka stała na 50 metrów. Na przyczepie wisiała przywieziona z Zachodu tabliczka głosząca: "Vor Inbetriebname des Mundwerks ist das Gehirn einzuschalten!" (Przed uruchomieniem aparatu mowy włączyć mózg!). Potraktowaliśmy ją jako żart, jednak jej głęboki sens wyszedł na jaw wkrótce po pierwszym ugryzieniu gofra. Nie były one z bitą śmietaną, o nie. Były - nie zgadniecie - z pianą z białek! Nie słodzoną! Już mieliśmy lecieć do sprzedawców uruchomić aparaty gębowe artykułując pretensje, ale zgodnie z radą na tabliczce włączyliśmy najpierw mózgi. I zauważyliśmy, że nikt bitej śmietany nie obiecywał, w opisach nie było słowa o tym, co to ma być, wrażenie że to była bita śmietana powstało wyłącznie w naszych umysłach. Wkurzające, tak się dać wkręcić, ale dowcip przedni.

"Przed uruchomieniem aparatu mowy włączyć mózg"

"Przed uruchomieniem aparatu mowy włączyć mózg" Żródło: www.buddelbini.de

Była też w Ilmenau prywatna cukiernia, należąca do pani Schindler. Wyglądała jak kawałek lepszego świata - chociaż mała, to elegancko urządzona, nawet w RFN nie miałaby się czego wstydzić. Ciastka robili naprawdę dobre, chociaż oczywiście w stylu niemieckim - większość polskich jest jednak lepsza. Zdjęcie aktualne, za NRD nie było w niej sali kawiarnianej.

Ilmenau - Konditorei Schindler

Ilmenau - Konditorei Schindler

W odcinku o kuchni nie może zabraknąć piwa. Wbrew utartym stereotypom mówiącym że w Niemczech jest dobre piwo, w NRD o dobre piwo było bardzo trudno. Większość gatunków była (podobnie jak i w Polsce) nie pasteryzowana i miała ograniczoną trwałość i zasięg terytorialny. W Ilmenau można było kupić praktycznie wyłącznie piwo z pobliskiego browaru w Schmiedefeld - Schmiedefelder Bier, zwane SchmiBi - o którym opowiadano taki dowcip (nie będzie dobrze opowiedziany, bo pamiętam głównie pointę):

Rolnik miał konia, który zachorował. Weterynarz zlecił badanie moczu konia. Rolnik z jakichś przyczyn (nie pamiętam już jakich) zamiast moczu oddał do analizy SchmiBi. Wynik badania był "Pański koń ma cukrzycę".

Ale na pewno ten sam dowcip opowiadano o każdym innym gatunku marnego piwa.

Podkładka pod piwo "Schmiedefelder Bier"

Podkładka pod piwo "Schmiedefelder Bier" Źródło: www.bierdeckelsammler.net

Nie mogłem się doguglać etykietki od SchmiBi, więc załączam zdjęcie podkładki, zwanej przez nas keksem - od dowcipu:

Żołnierz radziecki przyszedł do knajpy w NRD i zamówił piwo. Kelnerka przyniosła piwo i podkładkę, postawiła, poszła. Za chwilę żołnierz znowu zamawia piwo. Kelnerka przynosi - a tu podkładki nie ma. No cóż, położyła następną. Ale sytuacja powtórzyła się jeszcze parę razy - podkładka ciągle ginęła. Za którymś razem kelnerka się wkurzyła i nie dała podkładki. Na co żołnierz: "A keksa niet?"

Lepsze piwo przywoziłem z Erfurtu, ale ono też nie było pasteryzowane i nie można było zrobić sobie zapasu. Istniał jednak jeden gatunek dobrego, pasteryzowanego piwa z NRD - Radeberger Pilsner. Piwo to było dostępne prawie wyłącznie w lepszych restauracjach (i to lepszych niż "Zum Löwen" w Ilmenau), a w normalnym sklepie praktycznie wcale. Tylko w sklepach dla aparatczyków. Marka przetrwała zjednoczenie i istnieje do dziś, należy do koncernu Dr. Oetker.

Podkładka pod piwo "Radeberger"

Podkładka pod piwo "Radeberger" Źródło: www.bierdeckelsammler.net

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

7 komentarzy

Żegnaj NRD (Metaodcinek): Zalinkowali mnie w Wikipedii

Oglądając statystyki bloga zauważyłem wejście z Wikipedii, z hasła Deutscher Fernsehfunk. Zajrzałem i okazało się, że mój blog jest tam zalinkowany. Co więcej w tekście hasła zobaczyłem fragmenty moich notek.

Tu zrobię małego cliffhangera i wyjaśnię tymczasem, po co w ogóle to wszystko piszę. Pierwszy mój motyw jest oczywisty - już od dawna chciałem to wszystko opowiedzieć, nie tylko jako jedną czy drugą anegdotkę przy jakiejś okazji. Tkwi to we mnie już od dwudziestu lat, gdyby nie pojawiły się blogi pewnie bym spisał ledwie pamiętane resztki będąc na emeryturze, a całość wylądowałaby w jakimś ciemnym kącie systemu plików i nikt nigdy by tego nie przeczytał. No ale blogi się jednak pojawiły, po paru latach lurkowania dojrzałem do założenia sobie takiego, na pomysł opublikowania moich wspomnień o NRD jako notek blogowych wpadłem dopiero potem. I po tempie pojawiania się notek widać chyba, że już był czas - pisze mi się, ograniczam nawet publikację do jednej notki na dzień powszedni.

Drugim moim motywem jest edukacja. Patrząc z perspektywy, te czasy były tak pokręcone że sam się czasem pisząc dziwię, jak tak mogło być, jak można było w ten sposób żyć. Ale życie wtedy nie składało się wyłącznie z walki z komuną i prześladowania przez SB czy Stasi, jak chcieliby to widzieć (i taki punkt widzenia narzucić wszystkim) niektórzy publicyści czy politycy. Chciałbym żeby młodzi ludzie którzy mieli szczęście urodzić się dopiero później poznali coś więcej niż to, w dużym stopniu urojone, kombatanctwo.

Tu wracamy do wpisu z Wikipedii. Pojawił się tam taki fragment:

Wikipedia, hasło Deutscher Fernsehfunk

"...Dopiero z czasem zaczęto produkować telewizory dwu systemowe, chociaż wszyscy wiedzieli że PAL służy wyłącznie do czynów zabronionych, wszak oglądanie ARD i ZDF podlegało karze."

Tekst o czynach zabronionych można z łatwością rozpoznać jako fragment mojej notki numer 2, wytłuszczony kawałek nie pochodzi jednak ode mnie. I świadczy on o tym, że młodzi ludzie są zupełnie ogłupieni tą kombatancką propagandą. Kara, terror, precz z komuną. A to wcale tak nie było. Marek Krukowski wypowiedział kiedyś na sf-f bardzo mądrą myśl, że jedynymi ludźmi którzy w Polsce wierzyli w komunizm byli antykomuniści. Przykład? W mojej warszawskiej, dalekiej rodzinie byli ludzie, którzy w końcu lat siedemdziesiątych nie wierzyli że ich córka dostanie się na medycynę, bo oni są przeciw i nie znają żadnego sekretarza partii żeby ich córce to załatwił. Według nich partia wszechmocnie kontrolowała wszystkie dziedziny życia, ich wiarą nie zachwiało nawet to, że ich córka na studia medyczne się dostała i to bez protekcji. Dziś ludzie podobnie myślący zdominowali dyskurs publiczny opowiadając jak z nieprawdopodobną odwagą walczyli z komuną nie kasując biletów w tramwaju, albo byli strasznie prześladowani bo posłano ich na placówkę dyplomatyczną do Szwecji. (Uwaga dla młodzieży: Obie historie są autentyczne, ale nazwisk "kombatantów"  już nie pamiętam).  A prawda była taka, że w tamtych czasach człowiek miał tyle wolności, ile sam jej sobie dał. Reżim był bardzo miękki, nawet w NRD, naprawdę nie trzeba było występować na akademiach ku czci, pisać tekstów wychwalających ustrój, chodzić na pochody itp., faktycznych kar za to nie było. Podobnie było z oglądaniem zachodniej telewizji w NRD - ten zakaz nie był umocowany w jakichkolwiek przepisach, tak naprawdę funkcjonowało to na zasadzie "Jak mnie przyłapią to będą mieli na mnie haka albo wytkną na zebraniu" i mało kto się tym przejmował. Prawdziwe konsekwencje groziły najwyżej żołnierzom, policjantom i funkcjonariuszom innych służb, ale przecież tak jest wszędzie i zawsze - jak się wybiera taki zawód to ma się pewne zakazy w zestawie.

Więc bardzo proszę: Korzystajcie, linkujcie, cytujcie, po to to piszę, ale trzy razy pomyślcie i sprawdźcie zanim dodacie coś od siebie. Chętnie odpowiem też na pytania.

Tylko nie wiem: Czy powinienem dopisać w tamtej notce wyjaśnienie? Nie chciałbym żeby moje teksty zrobiły się nudne jak licealny podręcznik do historii.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy:

Kategorie:DeDeeRowo

5 komentarzy

Żegnaj NRD (22): Pod znakiem dwusuwa

NRD-owskie samochody osobowe lat 80-tych wszyscy znają: Trabant 601 i Wartburg 353. Oba w tym czasie nadawały się raczej do muzeum: dwusuwowe silniki, przestarzały wygląd, zacofanie techniczne, brak komfortu. Podobnie jak w innych krajach bloku było ich też za mało w porównaniu z potrzebami rynku, stąd systemy przedpłat, talonów itp. W Polsce było tak samo, tylko samochody trochę lepsze.

Przedpłaty to system sprzedaży dziś już prawie niespotykany. Jest to praktycznie odwrotność sprzedaży ratalnej: Przy kupnie na raty najpierw dostajemy towar, a potem spłacamy go, przy przedpłatach najpierw spłacamy a dopiero potem dostajemy. Dziś odmiana systemu przedpłat jest stosowana w niektórych systemach finansowania mieszkań lub domów, nie wiem czy występuje coś takiego w Polsce, ale w Niemczech nazywa się to Bausparen.

Na nowy samochód czekało się bardzo długo, nawet kilkanaście lat. W NRD był nawet taki dowcip, oparty o banknot 10 markowy: Tak wygląda kobieta, która właśnie wpłaciła na Trabanta... (rewers):

10 marek NRD - rewers

10 marek NRD - rewers Źródło: Wikipedia

...a tak, gdy go odbiera. (awers):

10 marek NRD - awers

10 marek NRD - awers Źródło: Wikipedia

Anegdota: Trabanty były produkowane w niewielkiej gamie kolorystycznej, większość z nich miała szarobeżowy kolor "trabantowy". Jeden z Niemców z roku pewnego dnia kupił sobie używanego Trabanta w takim właśnie kolorze. Zaraz z paroma kolegami wybrali się na przejażdżkę, zaparkowali w mieście i gdzieś poszli. Po godzince chcieli wrócić samochodem na campus. I wtedy pojawił się problem: Nikt z nich nie mógł sobie przypomnieć gdzie dokładnie zaparkowali, co gorsza dowód rejestracyjny zostawili w samochodzie a żaden z nich nie pamiętał numeru rejestracyjnego. Wszystkie Trabanty takie same, który ich? Trochę trwało zanim znaleźli.

Dlaczego właściwie w NRD tak uparcie produkowano samochody z silnikami dwusuwowymi? We wszystkich innych krajach RWPG wycofano się z tego przecież dość szybko. W NRD usprawiedliwiali się postanowieniami Układu Poczdamskiego który podobno zabraniał produkowania a nawet projektowania silników nadających się do czołgów. Wtedy nie można było tak łatwo tego sprawdzić, ale dziś, w epoce Internetu, dotarcie do tekstu źródłowego zajęło mi tylko chwilę. I nic tam takiego nie ma, jest tylko bardzo ogólnie powiedziane o konieczności uniemożliwienia produkcji na cele zbrojeniowe (III.A.3.(I)). A przecież czterosuwowy silnik do osobówki i tak się do czołgu nie nadaje.

W 1988, na targach jesiennych w Lipsku pokazano nową wersję Wartburga, z silnikiem 1.3 od VW Polo. Był to niewątpliwie postęp, ale nieduży. Na stoisku wszystkie telewizory pokazywały na okrągło "reklamę" tego nowego samochodu - ale ktoś kto ją wymyślił nie rozumiał chyba samej idei reklamy - były to kilkunastosekundowe scenki sportowe, na przykład przedstawiające judo albo kendo w tradycyjnych strojach, na przemian z widoczkiem nowego Wartburga po prostu sobie jadącego. Jedno z drugim nie wiązało się w jakikolwiek sposób. Zmiana silnika nie ucieszyła klientów za bardzo, bo jednocześnie samochód podrożał o 30%, co wielu ludziom wpłacającym od lat na samochód jeszcze bardziej odsunęło możliwość zakupu. Jako ciekawostkę podam, że z ceny najtańszej wersji wynoszącej 30.200 marek 3.650 (czyli 12%) wynosił opisywany przeze mnie wcześniej odpis.

Wartburg 1.3 Limousine, NRD, ok. 1988

Wartburg 1.3 Limousine, NRD, ok. 1988

W 1989 opracowano też wersję Trabanta z silnikiem 1.1 też od VW Polo. Ale było już za późno - prawie żadnego z tych samochodów nie sprzedano w NRD, bo NRD padło. Większość z nich poszła do Polski i na Węgry. W Polsce rozeszły się jak ciepłe bułeczki, w mojej szczecińskiej rodzinie były takie trzy, nawet rodzina z Warszawy przyjechała kupić sobie jednego. Ale nie był to dobry samochód, jedyne co w nim było dobre to silnik. Przy okazji chciałem sprostować legendy miejskie jakoby to urządzenie wyciągało 140 km/h. Silnik miał oczywiście dość mocy, ale nadwozie się do takich prędkości absolutnie nie nadawało. Ograniczono więc prędkość maksymalną tego pojazdu zmieniając odpowiednio przełożenie na czwartym biegu. Dlatego można było takim Trabantem bez problemu wyciągnąć 120, ale tak już przy stu dwudziestu kilku silnik pracował w zakresie obrotów maksymalnych i szybciej się już nie pokręcił. Sprawdzone osobiście.

IFA Trabant 1.1 Universal, NRD, 1990

IFA Trabant 1.1 Universal, NRD, 1990

Za samochód jako-tako luksusowy w NRD robiła Łada 2107. To było maksimum tego, co normalny człowiek mógł mieć (pisałem już o bardzo ograniczonej możliwości zakupu Golfa I i Mazdy 323 - to nie była opcja dla zwykłego, nawet zamożnego człowieka). Na uczelni Ładami 2107 jeździli tylko co lepiej ustawieni profesorowie, na przykład profesor Philippow z elektrotechniki. Profesor Philippow pochodził z Bułgarii i był już w dość podeszłym wieku. Wsławił się jadąc na uczelnię swoją Ładą po chodniku i rozganiając w ten sposób idących na zajęcia studentów, bo wzrok był już nie ten i mu się pomyliło.

Łada 2107

Łada 2107 Źródło: Wikipedia Autor: FSO

Z ciekawostek: Istniał projekt opracowania jednego modelu samochodu osobowego dla całego RWPG. W praktyce miała być to współpraca NRD-owsko - Czechosłowacka. I domyślacie się o co się rozbiło? Oczywiście Czesi mieli duże emo na silnik z tyłu a NRD-owcy preferowali silnik z przodu. Do tego również fabryki NRD-owskie konkurowały ze sobą. I tak przez te spory po władowaniu w projekt mnóstwa kasy rzecz zarzucono.

Co miejsca na silnik, to rację mieli jednak NRD-owcy. Pojechałem kiedyś z Ilmenau do Lipska na targi i z powrotem Skodą 100, pożyczoną mi przez Palestyńczyka Saida. Miałem mu tylko załatwić w konsulacie wizę do Polski. Said był szczęśliwy, bo pani przystemplowała w jego paszporcie pieczątkę "Bez wymiany obowiązkowej".

Obywatele krajów dewizowych przyjeżdżający do krajów bloku musieli przymusowo wymieniać określoną sumę w dolarach na każdy dzień pobytu po kursie oficjalnym (czyli złodziejskim, w rodzaju 1 DM = 1 marka NRD). Było to dla krajów bloku jedno z istotnych źródeł dewiz, a dla podróżnych z Zachodu jawna szykana.

Ale wróćmy do Skody: Na krętej drodze koło Ilmenau miałem na każdym zakręcie wrażenie (na szczęście tylko wrażenie), że zaraz wylecę z drogi, takie to paskudztwo było nadsterowne. Silnik - z przodu albo centralnie, nigdy z tyłu.

Poniżej zdjęcie jednego z prototypów (a raczej concept car) samochodu RWPG-owskiego.

Prototyp wspólnego samochodu dla wszystkich krajów RWPG - RGW-Auto  P610 M, NRD, 1973

Prototyp wspólnego samochodu dla wszystkich krajów RWPG - RGW-Auto P610 M, NRD, 1973

No ale na samochodach osobowych świat motoryzacji się nie kończy. NRD-owcy znacznie lepsi byli w jednośladach. (Od razu mówię, że nie jestem fanem motorów, więc nie traktujcie moich wynurzeń jak wyroczni). Produkowali parę serii motocykli cenionych nie tylko w NRD, ale również eksportowanych do wielu krajów świata. Na przykład serię MZ TS:

Motocykl MZ TS 150, NRD, 1973-1985

Motocykl MZ TS 150, NRD, 1973-1985

i serię MZ ETZ:

MZ ETZ 250, NRD 1981-1990, egzemplarz nieco przerobiony

MZ ETZ 250, NRD 1981-1990, egzemplarz nieco przerobiony

Ale tym co naprawdę motoryzowało NRD były motorowery "Simson", produkowane niedaleko Ilmenau, w Suhl.

Simsony były w NRD prawie tak popularne, jak skutery we Włoszech. Mogę się mylić, ale Simsony nie musiały mieć chyba nawet tablic rejestracyjnych (u nas w Ilmenau nie miały, ale w innym mieście widziałem, że tak). Wystarczyło pójść do sklepu, kupić i jeździć. Było tego pełno, wielu studentów miało takie. Jeden z kolegów przewiózł kiedyś takiego do Polski, do Berlina transportował go pociągami a potem wsiadł na niego i pozostałe do Szczecina 150 kilometrów po prostu pojechał autostradą. Nie było to jego najlepsze wspomnienie w życiu, ale się dało.

Pracujący w Glasie i Pocelanie Wietnamczycy wszystkie zarobione pieniądze poświęcali na zakup towarów, które zamierzali na koniec kontraktu przewieźć do siebie do kraju. Ale oni nie byli detalistami, jak robotnicy polscy opisani w poprzednich odcinkach. Każdy z nich miał wielką skrzynię, jakieś 2x2x4 metry, którą napychał towarem. Skrzynie stały w idealnie równych rządkach na podwórkach osiedli, na których mieszkali. Z tego co widziałem, kupowali oni masowo włóczkę, ale nie taką lepszą, jak panie z Polski, tylko najtańszą, z włókien sztucznych. Dalej: ubrania, uwielbiali zwłaszcza ciemnozielone kurtki, takie jesienno-zimowe. A najważniejszym zabieranym towarem był właśnie motorower Simson - sprzedany w Wietnamie ustawiał ich podobno finansowo na parę lat.

Simson S50N, NRD, 1975-1980

Simson S50N, NRD, 1975-1980

Model S51 produkowano do 1989 roku, ale cieszy się on nadal dużą popularnością (również dlatego, że wyciąga 60 km/h, a wszystkim innym w tej klasie wolno tylko 45).

Miały te motorowery jeden drobny problem: W pewnym momencie wymyślono zmianę w przepisach - motorowery miały przez cały dzień jeździć na światłach. I nagle się okazało, że prądnica w nich jest zbyt słaba, nie może uciągnąć tych świateł i przy jeżdżeniu cały czas na światłach akumulator się rozładowuje. Pamiętam programy w telewizji, w których zalecali wyjęcie żarówki ze światła pozycyjnego z tyłu. Wtedy wystarczało. Nie pamiętam, czy kazali wkładać tę żarówkę z powrotem przy jeździe w nocy.

NRD-owcy zrobili też skuter, nawet całkiem fajny, miał elektryczny rozrusznik i podobne bajery. Robili go do 1992 i temu też wolno jest wyciągać 60 km/h. Miał parę problemów technicznych, ale podobno wiele egzemplarzy jest nadal w użyciu.

Simson SR50, NRD, 1986-1988

Simson SR50, NRD, 1986-1988

Samochody dostawcze Barkas niezłe w momencie skonstruowania w latach 80-tych odpadły już dawno od aktualnego stanu techniki. Dwusuwowy silnik od Wartburga to już nie było to. Podobno Honeckerowi w Wandlitz dźwięk Barkasa dowożącego towar do osiedlowego sklepiku tak przeszkadzał, że specjalnie sprowadzono elektryczny samochód dostawczy z RFN.

Barkas B1000, NRD 1961-1990

Barkas B1000, NRD 1961-1990

Trudno mi powiedzieć, jak wyglądała jakość NRD-owskich ciężarówek, ale produkowano je tym pod dwoma markami: Robur (pokrewieństwo nazwy z postacią z Verne'a niewyjaśnione):

Robur LO 2002, NRD

Robur LO 2002, NRD

i IFA:

IFA W50L, NRD, 1965-1990

IFA W50L, NRD, 1965-1990

O jeszcze jednym produkcie przemysłu motoryzacyjnego NRD - mini ciężarówce Multicar - pisałem w odcinku 12.

Jak to wszystko przetrwało zjednoczenie? No raczej słabo.

Zakłady w Ludwigsfelde, produkujące ciężarówki IFA zostały przejęte przez Mercedesa i produkują samochody dostawcze.

Marka Multicar, po przekształceniach własnościowych zakładu, istnieje i nieźle się sprzedaje do dziś.

Zakłady Simson przetrwały o własnych siłach (choć nie bez problemów) do 2002. ale potem ostatecznie zbankrutowały. W sumie szkoda, wydaje mi się że właśnie oni, obok Multicara, mieli największe szanse ze wszystkich NRD-owskich firm motoryzacyjnych.

Cała reszta zbankrutowała prawie natychmiast, ewentualnie została po marce kupiona przez inne firmy, ale nawet wtedy raczej nie odniosła sukcesu.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

13 komentarzy