Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Warto zobaczyć: Musée Nissim de Camondo, Paryż

Notka mi się mocno przeleżała, większość jej napisałem prawie 5 lat temu (sic!), zdjęcia i ceny są z 2016. Ale chciałem się podzielić.

Muzeum Nissim de Camondo jest nie za bardzo znane, trafiliśmy tam tylko dlatego, że żona obejrzała w telewizji film dokumentalny o malarce Élisabeth Vigée-Lebrun i chciała zobaczyć jakieś jej obrazy na żywo. Nie chcieliśmy iść jeszcze raz do Luwru, ale znaleźliśmy że w Camondo są dwa.

Obraz Élisabeth Vigée-Lebrun

Obraz Élisabeth Vigée-Lebrun

Wybraliśmy się więc. No i muzeum było bardzo interesujące, ale zupełnie inne niż się spodziewałem.

Muzeum Nissim de Camondo

Muzeum Nissim de Camondo

Najpierw historia, jak to zwykle w tych sferach smutna. Rodzina Camondo pochodziła z hiszpańskich Żydów. W 1492 w Hiszpanii zarządzono, że miejscowi Żydzi muszą się przekonwertować na katolicyzm, albo wyemigrować. Rodzina wyemigrowała więc do Wenecji. Tam mieszkali do 1798, a potem przenieśli się do Istambułu i zajęli się bankowością. Szło im naprawdę dobrze i już w 1802 założyli własny bank. Wkrótce zrobili się obrzydliwie bogaci i obsługiwali bankowo nawet Imperium Osmańskie jako partner preferowany. W 1869 przenieśli się z pieniędzmi i biznesem do Paryża. Tam też szło im świetnie. W 1873 kupili oni sobie pałacyk położony w bardzo drogiej lokacji w Paryżu. I w tym miejscu mieści się dziś muzeum, ale to wcale nie koniec tej historii. W 1910 Moïse de Camondo, jedyny potomek rodziny odziedziczył wszystko. Był tak obrzydliwie bogaty, że już wcale nie musiał zajmować się biznesem, tylko mógł wydawać pieniądze prawie bez ograniczeń. Zaczął od zburzenia pałacyku i kazał zbudować sobie nowoczesny dom, ten który teraz możemy zwiedzać. Dom miał przede wszystkim mieścić jego starannie wybraną kolekcję sztuki, a oprócz tego odbywać w nim się miały imprezy.

Moïse de Camondo miał dwoje dzieci: syna Nissima de Camondo i córkę Béatrice de Camondo. Z żoną się rozwiódł dość szybko, bo jego małżeństwo było raczej z umowy handlowej, niż z miłości. Potem wybuchła WWI i Nissim poszedł do wojska. Zaczynał od piechoty, a  potem poszedł do lotnictwa. No i nie dożył końca wojny - w 1917 zginął w walce powietrznej. Ojciec, Moïse, już się z tego nie podniósł. Praktycznie nie wychodził ze swojego wspaniałego domu i nie przyjmował gości. W jego supernowoczesnej kuchni kucharze przygotowywali mu posiłki, które zjadał w kącie najmniejszego pomieszczenia w domu. Siedział stale w jednym tylko pokoju. Przed śmiercią zapisał swój dom ze wszystkimi zgromadzonymi dziełami sztuki państwu francuskiemu, a po jego śmierci, w 1935 zrobiono tam muzeum imienia jego syna.

To jeszcze nie koniec smutnych historii - była jeszcze jego córka. Córka miała też córkę i syna. Była baaardzo bogata, dobrze ustawiona i skonwertowana na katolicyzm, więc po zajęciu Francji przez Niemców myślała, że jej żydowskie pochodzenie to przy tym drobiazg. Nawet nie przeniosła się do strefy Vichy, co jej radzono. Niestety myliła się. Wraz z dziećmi zginęła w 1944 w Oświęcimiu.

No ale jak już wiadomo z notki o Oplach, wielkie pieniądze szczęścia nie dają. Nic nowego, zajmijmy się więc muzeum. To muzeum pokazuje życie codzienne obrzydliwego bogacza sprzed stu lat. Interesujące jest, co się od tego czasu zmieniło - co jest nadal zastrzeżone dla bogaczy, a co stało się dostępne dla klas niższych.

Pierwsza obserwacja nie jest specjalnie zaskakująca - wielkie powierzchnie w dobrej lokalizacji to nadal coś tylko dla bogaczy. Dalej jest ciekawiej:

Łazienka bogacza jest wielka, nieźle wyposażona nawet według współczesnych standardów (chociaż coś w rodzaju umywalki do mycia stóp nie występuje współcześnie, przynajmniej w łazience w domu), ale dziś zaskakuje surowym wystrojem. Wszystko białe z niebieskimi akcentami, raczej mat. Grzejnik robiący za wieszak na ręczniki całkiem jak współczesny nam. W sumie dziś nawet plebs może mieć lepszą łazienkę (a gorszą głównie pod względem powierzchni).

Muzeum Nissim de Camondo - łazienka

Muzeum Nissim de Camondo - łazienka

Bogacz miał w domu windę. Nie zamierzam porównywać jej z windą w bloku, ale widziałem już domy klasy średniej, w których winda była, i było to w Polsce

Muzeum Nissim de Camondo - winda

Muzeum Nissim de Camondo - winda

Kuchnia bogacza była w standardach profesjonalnych i mogła obsłużyc sporą imprezę, na moje (amatorskie) oko dałoby się w niej pracować również dziś. Oczywiście bogacz nie gotował sam, więc porównanie z kuchnią w mieszkaniu lub domku nie ma sensu.

Muzeum Nissim de Camondo - kuchnia

Muzeum Nissim de Camondo - kuchnia

Wystrój pokojów nie jest osiągalny dla współczesnego, nie obrzydliwie bogatego człowieka, a nawet daleko nie wszyscy dzisiejsi obrzydliwie bogaci potrafiliby dobrać przedmioty tak pasujące stylistycznie. No ale Moïse de Camondo nie zajmował się praktycznie niczym innym, niż tylko szukaniem pasujących przedmiotów do swojego domu.

Biblioteka może i ładnie zrobiona, ale w niej głównie pisma i książki (i katalogi aukcji) na temat obrazów i innych przedmiotów do jego domu.

Muzeum Nissim de Camondo - biblioteka

Muzeum Nissim de Camondo - biblioteka

Uważam, że pan Camondo zmarnował sobie życie  na rzeczy może i ładne i cenne, ale w szerszym kontekście puste i bezwartościowe. Wartościowa okazała się tylko rodzina, ale dopiero po tym jak i to spieprzył.

Ale muzeum jest interesujące i warto zobaczyć.

Adres:

Musée Nissim de Camondo

63 Rue de Monceau, 75008 Paris

Otwarte:

  • od środy do niedzieli, 10-17:30
  • W poniedziałki i wtorki zamknięte

Wstęp:

  • Dorośli 9 EUR
  • Osoby poniżej 26 lat za darmo

Audioguide w cenie biletu

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

Skomentuj

Warto zobaczyć: Muzeum historii medycyny, Charite Berlin

Mnóstwo miejsc które warto zobaczyć czeka na opisanie, a ja ciągle mam zbyt wiele zajęć żeby do tego dojść. Ale to, co widziałem ostatnio było tak mocne, że muszę się podzielić.

W ostatnich tygodniach niemiecka telewizja publiczna pokazała premierowo nowy, sześcioodcinkowy serial o lekarzach z berlińskiego szpitala Charite. Nazwa ta chyba nie jest większości czytelników z Polski znana, ale główni bohaterowie z pewnością tak. Są to słynny patolog Rudolf Virchof, i trzej laureaci Nagrody Nobla: Robert Koch, Paul Ehrlich i Emil von Behring. Serial całkiem nie najgorszy, oczywiście nie jest to rzecz naukowa, tylko popularna historyjka na faktach i tle, ale da się oglądać a i istotne fakty się zgadzają. Tu trailer:

A poczytując w sieci informacje uzupełniające znalazłem, że w szpitalu Charite jest muzeum. Wracając z kraju zajechaliśmy więc. No i okazało się że muzeum jest po prostu zajebiste. Zaplanowałem że zejdzie na nie godzinka, a po wyjściu okazało się, że minęły ponad trzy - to chyba najlepsza rekomendacja. Tak naprawdę to za dużo wrażeń na jeden raz, należałoby pójść tam parę razy. Jedyny problem jest taki, że absolutnie nie pozwalają tam robić zdjęć i notka będzie opatrzona tylko dwoma zdjęciami budynków z zewnątrz.

Charite, Berlin

Charite, Berlin

Muzeum mieści się w budynku, w którym wykładał Virchof, i w którym miał on swoją kolekcję preparatów. Sala w której wykładał zachowała się w stanie ruiny - w końcu wojny budynek został częściowo zniszczony, potem odbudowano nad salą strop (tyle że z betonu), ale w sali zostało tylko to, co było z cegły.

Zwiedzanie zaczyna się od wystawy okresowej, teraz jest to wystawa poświęcona kryminalistyce. Bardzo interesująca, wszystkie aspekty szukania, zabezpieczania i analizy śladów przestępstw są dokładnie pokazane i omówione. Może to być szczególnie wartościowe dla miłośników kryminałów.

Wystawa stała zaczyna się od historii kolekcjonowania preparatów patologicznych, wywiedziona ona jest z gabinetów osobliwości, którymi chwalili się wszyscy szanujący się (i odpowiednio bogaci) szlachcice. Wywód prowadzi oczywiście do kolekcji Vichofa, która jest trzonem najciekawszej części ekspozycji.

Virchow był jednym z najbardziej znanych patologów tamtych czasów, jego mottem było "Kein Tag ohne Preparat" (z grubsza "Dzień bez preparatu to dzień stracony"). Nagromadził on mnóstwo zadziwiających preparatów, nierzadko naprawdę szokujących. UWAGA: Rzecz nie jest dla delikatesów! Na przykład płód, na oko 7-8 miesięczny z jednym okiem pośrodku czoła - regularny cyklop - musi zrobić wrażenie na nieprzygotowanym fachowo obserwatorze, nawet dość odpornym. Wyraźnie odradzają (odradzają - nie mylić z "zakazują") chodzenie tam z dziećmi poniżej 16 lat. Oczywiście wszystko jest do decyzji rodziców, widziałem tam chłopaka na oko 12 letniego, radził sobie bez problemu (ale może ma rodziców chirurgów, albo sporo grał w Brutal Doom).

Oprócz tego jest tam jeszcze ciekawa kolekcja narzędzi i przyrządów medycznych z różnych okresów, sporo o historii szpitala oraz szpitalnictwa w ogólności. Na okrasę jest jeszcze trochę tablic związanych z serialem. Ale od razu wyjaśnienie co do serialu: Nie był on kręcony "on location" w Berlinie, a głównie w Pradze, bo tam wnętrza zachowały się w stanie bliskim tego sprzed około stu lat.

Charite, Berlin

Charite, Berlin

Po obejrzeniu kolekcji Virchofa naszły mnie przemyślenia (nie żeby specjalnie nowe). Syn poznał ostatnio we Frankfurcie jednego studenta pierwszego roku biologii, który jest zwolennikiem Inteligentnego Projektu. Mam nadzieję że nie dotrwa on końca studiów jako fan ID, znaczy albo go nauczą faktów, albo wywalą. Ale uważam że każdy wyznawca "Genialnego, Inteligentnego Projektanta" powinien pooglądać sobie taką kolekcję. Przecież gdyby ktoś w przemyśle zaprojektował produkt czy proces robiący tak poważne problemy i z tak wysoką stopą błędów, to szybko wyleciałby z roboty. Naprawdę ktoś chce wierzyć w geniusz takiego fuszera? I to będąc przedstawicielem gatunku, u którego jedną z najczęstszych przyczyn śmierci jest przytkanie takiej jednej rurki? Jeżeli już naprawdę upierać się przy osobowym stwórcy, to o wiele łatwiej i niesprzeczniej jest wyobrazić sobie "Wielkiego Zegarmistrza" konstruującego mechanizm (ewolucyjny) i puszczającego go w ruch. Bo wtedy co złego, to nie On, to wygenerował biegnący proces, a nie "Projektant". Oczywiście nie rozwiązuje to ostatecznie problemu niedostatecznej fachowości "Zegarmistrza" tworzącego zawodny mechanizm, tylko odsuwa go z centrum uwagi - ale to inny temat.

Szpital leży w dawnej części wschodniej, bardzo blisko niegdysiejszego muru. Z parkowaniem w okolicy jest ciężko, polecam parkhaus, zwłaszcza że trudno ocenić ile czasu będzie potrzebne na zwiedzanie (z pewnością bardzo zależy to od własnej odporności i zainteresowania tematem).

 Adres:

Berliner Medizinhistorisches Museum

Charitépl. 1, 10117 Berlin - tak jest podane w sieci, ale to adres bramy głównej szpitala, który spory jest. Muzeum mieści się w drugim końcu terenu, wewnętrzne ulice mają swoje nazwy i adres wewnętrzny to Virchofweg 18

Otwarte:

  • Wtorek, czwartek, piątek, niedziela - 10-17
  • Środa i sobota 10-19
  • W poniedziałki nieczynne

Wstęp:

  • Bilet normalny 9 EUR
  • Bilet ulgowy 4 EUR

[mappress mapid="108"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

5 komentarzy

Hannah Arendt i banalność wszystkiego

Notka przeleżała mi się już dobry miesiąc, głównie przez nieustanną walkę z programistycznymi twitami i związany z nią wyjazd do Meksyku. Na szczęście bieżąca kampania zbliża się do końca. Ale pojawiło się coś, czym muszę się podzielić. Był to pokazany przez arte film "Hannah Arendt". Nazwisko to oczywiście znałem, miałem też obowiązkowe skojarzenie z banalnością zła, ale jakoś tak się złożyło że "Eichmanna w Jerozolimie" dotąd nie czytałem. Film był niezły, jak na film o kimś kto głównie siedzi i pisze albo wygłasza wykłady akademickie to trzymał w niezłym napięciu. I finałowa scena polemiki na wykładzie zachęciła mnie do sięgnięcia po książkę. Zwłaszcza że w filmie wszyscy bohaterowie dzieło komplementowali, nawet jeżeli fragmenty im się bardzo nie podobały.

No i książka rozczarowuje. Znaczy relacja z procesu Eichmanna jest interesująca (chociaż przygnębiająca), dowiedziałem się z niej sporo nowych rzeczy o karierze Eichmanna, jego aresztowaniu i procesie, mechanizmach Zagłady, różnicach między antysemityzmem w różnych krajach, itd., niestety relacja jest dość chaotyczna. Narracja leci jednym ciągiem bez żadnej strukturyzacji tekstu, rozdziały wynikają chyba tylko z pierwotnego podziału tekstu na odcinki drukowane w gazecie. No ale pewnie jako inżynier mam tu zbyt wysokie wymagania. Gorzej, że z książki niewiele mogłem się dowiedzieć na temat poddtytułowej tezy o "banalności zła". Słowo "banal*" występuje w całej książce zaledwie trzy razy i to w dużych odstępach. Brak jest jakiejś syntezy, chociaż takiej jak pojawiła się w filmie. Film jest zazwyczaj gorszy od książki, więc sądziłem że finałowa scena wykładu to tylko okrojony wybór fragmentów z tekstu, tymczasem było to właśnie to, czego w tekście brakowało. W dodatku zasadniczą treścią sceny były wyjątki z polemiki z krytycznym listem, nie należącej do pierwotnego tekstu, a tylko dodanej w późniejszych wydaniach jako postscriptum.

Jako przyczynek do "banalności zła" film jest znacznie lepszy niż książka. Na przykład książka tylko wspomina o tym (dwa razy), że Eichmanna na procesie pytano czy zabiłby swojego ojca gdyby Führer kazał, film zawiera oryginalne nagranie filmowe z procesu i pokazuje cały dialog, bardzo mocny zresztą. A akurat ten dialog bardzo dobrze ilustruje tezę autorki, naprawdę nie rozumiem dlaczego w książce nie został przytoczony. W praktyce to podtytuł "Rzecz o banalności zła" jest bardziej efektowną reklamą, niż oddaje treść książki. To znaczy książka jest też o tym, ale uzasadnienie tezy jest tylko "do samodzielnego montażu" - trzeba samemu znaleźć w książce odpowiednie argumenty i zsyntetyzować własnoręcznie. Niecierpliwym polecam jednak film. A pozostałym i książkę, i film, raczej zaczynając od filmu.

Teraz może coś o samej tezie. Autorka przed procesem Eichmanna była przekonana że zło zawsze jest "radykalne", a proces przekonał ją, że może być "banalne". Banalność miała postać niezbyt rozgarniętego i zapatrzonego w siebie nieudacznika Eichmanna, człowieka zupełnie przeciętnego i nudnego, który zza biurka zorganizował logistycznie zabicie milionów ludzi, nie potrafiąc przy tym odróżniać dobra od zła. Ja jakoś nie jestem przekonany, żeby zjawisko było takie nowe - przecież już w Rzymie cezarów jacyś przeciętni i nudni urzędnicy zza ówczesnych odpowiedników biurek organizowali zaopatrzenie legionów idących wyrzynać zbuntowaną ludność tu czy tam. I nie trzeba zaraz nikogo wymordowywać, normalne korpo też opiera się na takich ludziach, którzy zrobią wszystko co im się każe, bez zastanawiania się nad etyką. Patrz aktualny skandal dieslowski Volkswagena - przecież tam z całą pewnością nikt nie zrobił nic z uświadomionej złośliwości, czy innych niskich pobudek. Wszyscy robili to, co uznawali za dobre, każdy w swoim kawałku, najwyżej leciutko naciągając zasady, bo zawsze znalazły się jakieś usprawiedliwiające okoliczności. Przecież ja też robię w takim korpo i bywam na przykład na zebraniach z udziałem szefa całej fabryki. I to jest taki sam chłopek-roztropek jak ten uwieczniony na materiałach filmowych z procesu Eichmann. Praktycznie każdy rodzaj działalności ludzkiej wymaga współdziałania w większym zespole, skutki decyzji podejmowanych na wielu stanowiskach pojawiają się często o wiele później i zupełnie gdzie indziej. Odpowiedzialność się rozmywa, łatwo jest powiedzieć sobie jakieś "ja tylko..."  I tak będzie zawsze.

Jedno tylko mnie niepokoi. Banalny i przeciętny Eichmann był idealnym zwolennikiem dowolnej dyktatury. On nigdy nikogo nie zabił, ale zabiłby swojego ojca gdyby Führer powiedział że to zdrajca i trzeba go zabić. Ja rozumiem że tacy ludzie istnieją, jest ich w populacji całkiem spory procent i trzeba z tym żyć. Tylko ostatnimi czasy znowu udaje się różnym takim ich skutecznie zmobilizować. Świat nie idzie w dobrym kierunku. Tylko co na to poradzić?

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Pomyślmy

10 komentarzy

Wakacje z terroryzmem

Znowu nie bardzo mam czas na blogowanie, więc notka z dużym opóźnieniem. I jeszcze nie skończyłem polecanek z poprzednich wakacji, a tu już minęły następne. W tym roku znowu pojechaliśmy do Francji, najpierw na tydzień do Paryża a potem na drugi do Normandii, w okolice plaż lądowania.

I w tym momencie na pewno część czytelników zada pytanie w stylu: "A nie baliście się zamachów?".  Tak zresztą pytali się nas różni ludzie, zazwyczaj z Polski. Już na długo przed wyjazdem miałem na to odpowiedź, a nawet dwie:

  • No nie przesadzajmy, to ma być jakaś straszna fala zamachów? OAS to to nie jest, a nawet RAF. Ryzyko śmierci w wypadku komunikacyjnym w drodze na urlop jest o rzędy wielkości wyższe.
  • A co to za różnica, u mnie we Frankfurcie, ogólnie w Niemczech czy we Francji? Tu też ktoś może wpaść na pomysł odpalenia bomby na Zeilu, akurat jak tam będę na zakupach.

Drugi argument zyskał nawet bezpośrednie potwierdzenie na dzień przed wyjazdem, kiedy ten gostek w Monachium zaczął strzelać do ludzi koło centrum handlowego. Praktycznie wszędzie na świecie coś podobnego może się zdarzyć, różne są najwyżej używane narzędzia i motywacje.

Teraz o prawdopodobieństwie: Jeden mój kolega (z Polski) był w Madrycie 11 marca 2004 (przypominam czytelnikom przekonanym że terroryzm w Europie zaczął się dopiero parę lat temu i od ISIS - wybuchło wtedy 10 bomb, 191 zabitych, 1858 rannych). Kolega był cały dzień na mieście, a o zamachach dowiedział się wieczorem z telewizji. Takie wydarzenia zawsze mają bardzo ograniczony zasięg i wcale nie jest tak łatwo być akurat w niewłaściwym miejscu i niewłaściwym czasie.  Jest oczywiście trochę miejsc na świecie gdzie prawdopodobieństwo podobnego zdarzenia jest znacznie wyższe i akurat tam wolałbym  nie jechać, ale one wszystkie są trochę dalej, raczej poza zasięgiem urlopowego wyjazdu samochodowego.

A potem, podczas wyjazdu, w Normandii, w jednym z muzeów zobaczyłem świetnie pasujący na argument cytat z Dwighta D. Eisenhowera:

Cytaty z Dwighta D. Eisenhowera

Cytaty z Dwighta D. Eisenhowera

Dwight D. EisenhowerIf you want total security, go to prison. There you're fed, clothed, given medical care and so on. The only thing lacking is freedom.

Dwight D. EisenhowerJeżeli chcesz totalnego bezpieczeństwa, idź do więzienia. Tam cię nakarmią, ubiorą, dadzą opiekę medyczną itd. Jedyne czego będzie brakowało to wolność.

Poguglałem za źródłem i zdaje się że nie jest to stuprocentowo dokładny cytat tylko parafraza, ale sens oryginału jest ten sam. Myśl została wygłoszona prawdopodobnie (tylko prawdopodobnie, bo nie doguglałem się do całego tekstu, ale za to do wielu dyskusji na temat prawdziwości cytatu) w przemówieniu w roku 1949. Ale nawet gdyby cytat był zmyślony, sama myśl jest dobra.

Myśl jest co prawda niezupełnie precyzyjnie sformułowana - ja powiedziałbym, że w więzieniu będzie brakowało wolności "do", ale za to będzie totalna wolność "od".

Jest taki autostereotyp Polaków, że kochają oni wolność ponad wszystko i o wiele bardziej niż inne nacje. Kiedyś też w to wierzyłem, ale z roku na rok coraz bardziej przekonuję się że to bzdura. Duża część Polaków (zwłaszcza o sympatiach prawicowo-populistycznych) już w tym więzieniu mentalnie jest i nawołuje do jeszcze szczelniejszego zamknięcia go. Dla nich każdy "ciapaty" to śmiertelne zagrożenie, każda inność to terror. Unia, pedał, AIDS, gender, wszyscy czyhają tylko na biednego Polaka, trzeba się od nich uwolnić przez szczelne zamknięcie. Dokładnie tak, jak stwierdził Eisenhower. I jeszcze oddają klucze do tego więzienia pozbawionym hamulców socjopatom.

No ale wróćmy do wakacyjnych wojaży. W zeszłym roku nie zdążyliśmy zobaczyć w Paryżu tego i owego i pojechaliśmy na tydzień jeszcze raz. Tym razem zupełnie inaczej niż poprzednio - mieszkaliśmy na przedmieściach i do miasta jeździliśmy samochodem (wychodziło taniej niż komunikacją miejską, nawet po przy ich drogich parkhausach). Mieszkaliśmy w domku na terenie małej posiadłości z XVIII- wiecznym pałacykiem. Po zobaczeniu tego na własne oczy aż poszukałem w sieci kim są nasi gospodarze (nie widzieliśmy ich, byli na wyjeździe, rozmawialiśmy z panią tylko przez telefon i kontaktowaliśmy się ze służbą). Okazało się, że posiadłość należy do miejscowego polityka, posła do francuskiego  parlamentu (z centroprawicowej UMP) z tego akurat okręgu.

Posiadłość

Posiadłość

Miejsce bardzo przyjemne, cena nieprzesadna, jak ktoś chce pomieszkać to proszę o kontakt. Lokum znalazłem na HomeAway (uwaga: wersje serwisu dla różnych krajów mają różne nazwy, na przykład niemiecka to FeWo-Direkt) - to normalne pośrednictwo legalnego wynajmu (w wynajmowanym przez nas domku leżały kopie wszystkich niezbędnych dokumentów do wglądu, żona parlamentarzysty musi być poza wszelkim podejrzeniem), a nie odpowiednik Ubera służący do kombinowania na podatkach, jak Wimdu czy AirBnB.

Drugi tydzień spędziliśmy w Normandii, mieszkaliśmy w budynku z widokiem na morze, położonym między plażami Utah a Omaha. Ta okolica ma chyba największą koncentrację muzeów wojskowo-historycznych na świecie, praktycznie co wioska to dwa-trzy muzea, a wiele z nich bardzo ciekawe. Wszędzie można kupić różne wygrzebane albo zachomikowane pamiątki po wojnie, w rodzaju łusek, odłamków, hełmów, wojskowej zastawy stołowej ze swastykami, amerykańskich opatrunków osobistych itp.

Pamiątki

Pamiątki

Syn kupił sobie łuskę od półcalowego naboju opisaną jako powojenna, ale za to za tylko 4 euro. Za takie same tylko w gorszym stanie, opisane jako oryginalne, z inwazji, chcieli 10 euro. (Dygresja: Tu przypomina mi się jeden kawałek z Dicka z rozważaniami czym różni się stary przedmiot który miała w ręku jakaś sławna postać, od takiego samego, którego nikt znany w ręku nie miał. Albo stary przedmiot od jego współczesnej kopii). A w innym miejscu kupiliśmy parę niemieckich łusek karabinowych z kawałkami taśmy, taniocha, jedno euro. Mają tam takich rzeczy mnóstwo. Jak trochę poszukać na plaży, można samemu znaleźć samemu pordzewiałe kawałki metalu, syn zebrał tego parę kilo, ale naprawdę bardzo pordzewiałych. Jedyne co udało nam się jak dotąd zidentyfikować to kawałki drutu kolczastego, inne spróbujemy jeszcze poodrdzewiać (bo bardzo grubo pordzewiałe i trochę poobrastane morskimi żyjątkami), trudno powiedzieć co to, pewnie po prostu odłamki, ale może wyjdzie coś ciekawego. Nie trzeba było żadnego wykrywacza do metalu - na plaży Utah było jedno takie miejsce, całkiem blisko głównego wejścia na plażę, koło muzeum i pomników. Kontrolnie można zabrać ze sobą magnes, bardzo pomaga w odróżnianiu grudek stalowych od niestalowych. (Uzupełnienie: jak na razie jeden kawałek odrdzewił się ładnie, z niekształtnego, rdzawego kamyka wyszedł podłużny odłamek pancernej stali).  Muzea postaram się jeszcze popolecać, a teraz kilka nieuporządkowanych, drobniejszych obserwacji:

  • W Paryżu i okolicach widać było wyraźnie mniej turystów niż w zeszłym roku. Sporo ludzi ma więzienie w głowie. No ale za to wszędzie mniejszy tłok, a w sklepikach z braku klientów intensywnie namawiają do zakupów i proponują rabaty.
  • Kiedy przyjechaliśmy do naszej kwatery pod Paryżem, koło oczka wodnego w parczku przy pałacyku właścicieli stała sobie sójka. Trochę uszkodzona - nie miała ogona. Załatwiliśmy formalności, wnieśliśmy bagaże, poszliśmy zobaczyć czy sójka jeszcze jest - była, tyle że leżała już martwa w wodzie. Hm. Life is brutal.
  • We Francji też mają segregację śmieci, ale nie tak daleko posuniętą jak w Niemczech. Mieli tam tylko trzy pojemniki: jeden na szkło (w dowolnym kolorze), jeden na papiery i plastiki (ale tylko duże, żeby się dały ręcznie rozsortować) no i normalny, na resztę. Jeszcze długa droga przed nimi, żeby chociaż dogonić Niemcy.
  • Wszędzie każą pokazywać zawartość toreb, w każdym centrum handlowym (nawet małym, Carrefour + parę sklepików), w każdym muzeum... Ja tam uważam to za przesadę, ale pewnie ludzi uspokaja.
  • Przedmieścia Paryża, gniazdo problemów społecznych i patologii, znane z notorycznego palenia samochodów, niespecjalnie różnią się od niektórych dzielnic Frankfurtu, a od niektórych dzielnic w Polsce głównie nie tak jednolitym kolorem skóry mieszkańców. Nie żeby to mnie zaskoczyło, ale chciałem to napisać jako doświadczone osobiście.
  • W Normandii pamięć o inwazji widoczna jest na każdym kroku i daje sporo do myślenia na temat wartości wolności i demokracji i ceny jaką trzeba zapłacić jak się te wartości zapuści.
  • Wszystkie te wielkie umocnienia Wału Atlantyckiego zbudowanie wielkim wysiłkiem i kosztem, i tak okazały się psu na budę jak przyszło co do czego. Już pisałem, że strategia podbojów rzymskich była bez porównania lepsza od hitlerowskich. Limes wytrzymał paręset lat, Imperium też, Wał Atlantycki i Rzesza tylko parę.
  • Te łodzie desantowe używane masowo przy inwazji, myślałem że były metalowe, a one były jednak z drewna.
LCVP

LCVP

  • Jacy ci Francuzi byli przewidujący - zachomikowali sobie straszliwe ilości pamiątek po inwazji. Na przykład amerykańskie opatrunki osobiste. W każdym sklepiku po kilkanaście paczek, na pewno część już się sprzedała, a jeszcze musi być spory zapas. Przecież to są takie ilości, że ludzie musieli masowo trzymać po stodołach całe skrzynie tego, i tak przez ponad 70 lat! Teraz chcą po 10 euro od sztuki.
  • Oni tam hodują ostrygi na stołach. Przy odpływie można do nich dojechać nawet traktorem.
Farma ostryg

Farma ostryg

  • W jednym miejscu miały być foki, i rzeczywiście były, tyle że tak daleko że na maksymalnym zoomie (30x) z trudnością daje się je na zdjęciu zidentyfikować.
Foki

Foki

Mam nadzieję, że uda mi się dojść do napisania paru notek, bo jest o czym.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

5 komentarzy

Marzenie o olimpiadzie

Obejrzałem wczoraj na arte ciekawy program - film dokumentalny "Der Traum von Olympia" ("Marzenie o olimpiadzie") - i muszę się podzielić.

Film opowiada historię olimpiady 1936 w Berlinie z punktu widzenia dwóch osób:

  • Wolfganga Fürstnera - jednego z głównych jej organizatorów, oficera Wehrmachtu odpowiedzialnego za organizację i działanie wioski olimpijskiej
  • Gretel Bergmann - lekkoatletki niemieckiej pochodzenia żydowskiego

Obu tych historii nie znałem, obie są bardzo znamienne i interesujące.

Najpierw o formie: Film zrobiony jest jako fabularyzowany dokument, zdjęcia dokumentalne opatrzone są pierwszoosobowym komentarzem obu bohaterów, w scenach aktorskich bohaterowie często zwracają się wprost do kamery z ich monologami wewnętrznymi. Ogólnie konwencja całkiem ciekawa. Klamra fabularna została wzięta z "Bulwaru Zachodzącego Słońca" - zaczyna się to od pierwszoosobowego monologu martwego ciała w jeziorze, kończy na scenie śmierci.

Teraz o faktach. Wolfgang Fürstner był zaangażowanym i wierzącym w narodowy socjalizm oficerem Wehrmachtu, na tyle sprawnym organizatorem, że powierzono mu organizację wioski olimpijskiej. Wymyślił on wiele z różnych chwytów, dzięki którym olimpiada 1936 w Berlinie stała się wielkim sukcesem propagandowym, Wtedy właśnie zaczęło się wykorzystywanie sportu do propagowania ideologii, zwłaszcza totalitarnych i do dziś na każdej olimpiadzie (zwłaszcza w kraju z jakąś dyktaturą, ale nie tylko) wiele rzeczy robi się dokładnie tak samo.

Fürstner przeprowadził swoje koncepcje żeby wszystko wyglądało maksymalnie pokojowo wbrew swojemu oponentowi - Wernerowi von Gilsa, który chciał żeby porządku na olimpiadzie pilnowało umundurowane wojsko dowodzone przez niego. Natomiast Fürstner zaangażował do tego zadania umundurowanych na biało synów oficerów armii i bardzo pilnował, żeby w wiosce olimpijskiej nie pojawiały się swastyki. Fürstner bardzo się starał, wierząc że będzie to wstęp do jego wielkiej kariery w Rzeszy. Ale już w trakcie organizacji olimpiady uchwalono "Ustawy Norymberskie" i zaczęto grzebać w życiorysach. I w sposób całkowicie niespodziewany znaleziono Fürstnerowi dziadka w Wehrmachcie że jego dziadek był przechrzczonym Żydem. Wbrew pozorom skłoniło to Fürstnera do jeszcze większych starań, bo wierzył on że jak wszystko pójdzie perfekcyjnie to nieprawomyślne pochodzenie zostanie mu zapomniane.

Ale tak nie było. Krótko przed otwarciem olimpiady zdegradowano Fürstnera do zastępcy komendanta wioski olimpijskiej (komendantem został jego konkurent Werner von Gilsa) pod pozorem że jak był dzień otwarty w wiosce to zwiedzający coś popsuli. Fürstner zrobił dobrą minę do złej gry i perfekcyjnie przeprowadził wszystko do końca z uśmiechem na ustach. Trzy dni po zakończeniu olimpiady został jeszcze odznaczony Niemieckim Olimpijskim Medalem Honorowym pierwszej klasy, a po imprezie na cześć uhonorowanych się zastrzelił.

Teraz druga linia narracji: Gretel Bergmann miała wielkie szanse na medal w skoku wzwyż, ale mieszkała w Anglii i miała wystartować w jej barwach. Wezwano ją więc do Niemiec (grożąc represjami dla rodziny jeżeli nie przyjedzie) i posłano na treningi z innymi sportowcami niemieckimi. Tyle że w ostatnim momencie odmówiono jej prawa do startu. I na koniec Niemcy zdobyły w skoku wzwyż medal srebrny.

Obie te historie zadedykowałbym ludziom znającym się na czymkolwiek, starającym się zrobić karierę w jakiejkolwiek dyktaturze, nawet raczej łagodnej (jak na razie), w stylu PiSowskim. Dyktatura to bardzo marny ustrój - może i na początku radzi sobie lepiej i sprawniej niż rozlazła demokracja, ale na dłuższą metę nie może być lepsza. Jeżeli nawet najlepszy fachowiec może w każdym momencie popaść w niełaskę, i to również z przyczyn całkowicie niezależnych od niego, to jeżeli tylko można, lepiej dla fachowca byłoby wybrać jakiś inny system. A i sam system dobrowolnie rezygnuje z zaangażowanych w niego fachowców pod byle pozorem - tak nie można wygrać, niektórzy ludzie są naprawdę niezastąpieni.

Los bohaterów jest też charakterystyczny: Fürstner zabił się już 1936, von Gilsa popełnił samobójstwo w 1945 po wpadnięciu w niewolę radziecką, a Gretel Bergmann która przeniosła się do USA, zdobyła tam kilka tytułów w różnych dyscyplinach sportu i żyje do dziś (ma 102 lata). Dyktatura nie jest zdrowa.

Na arte będą jeszcze dwa powtórzenia tego filmu, jedno za godzinę (niedziela 17.07. o 15:25), jedno w piątek 05.08. o 9:25, ale z pewnością można będzie go jeszcze nie raz zobaczyć.

I jeszcze dodam, że wioska olimpijska jeszcze istnieje i można ją zwiedzać. Kiedyś się wybiorę (ale będzie to raczej dopiero koło najbliższej Wielkanocy)

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Pomyślmy, Telewizja

4 komentarze

Żegnaj NRD: Carl Zeiss i meandry XX-wiecznej polityki

W poprzedniej notce gość, Andrzej Jamiołkowski, zadał kilka ciekawych pytań dotyczących firmy Carl Zeiss Jena:

Jakim cudem taka firma do końca NRD istniała, czemu dziś ta firma już przyrządów dla chemików nie oferuje i co to za firma ZEISS, która była [ chyba ] wówczas obecna na rynku zachodnim i czemu budowę przyrządów zapoczątkowanych w NRD dziś kontynuuje inna firma – AnalitykJena już nie mająca Zeiss w nazwie.

Pytania te podzieliłbym na dwie grupy:

  1. Jak skomplikowana była historia firmy założonej przez Carla Zeissa?
  2. Jak w NRD mogła istnieć firma na poziomie?

Na pytanie drugie odpowiem w kolejnej notce - bo to znowu dłuższy temat. Dziś zacznę od pytania pierwszego. Cokolwiek o firmie Carl Zeiss Jena już pisałem w kontekście aparatów fotograficznych, teraz dokładniej.

Ogólnie cała ta historia jest mocno NRD-owska, trochę podobna do historii marek Horch, BMW/EMW czy Agfa/ORWO..

Firmę założył w Jenie w roku 1846 oczywiście Carl Zeiss - mechanik pochodzący z Weimaru. Firma produkowała urządzenia mechaniczno-optyczne, głównie mikroskopy. Zeiss miał jednak poważny problem: Mikroskopy były robione na zamówienie, każdy był inny, a Zeiss nie potrafił przewidzieć konstrukcji optycznej każdego egzemplarza przed jego zrobieniem. Musiał za każdym razem eksperymentalnie zestawiać soczewki aż do uzyskania pożądanego efektu. Brakowało mu teorii takich układów. Dlatego w roku 1866 rozpoczął współpracę z Ernstem Abbe - profesorem fizyki na uniwersytecie w Jenie. Po kilku latach pracy profesorowi Abbe udało się opracować teorię mikroskopu optycznego i to był początek sukcesu firmy Zeissa.

Później Zeiss wspólnie z chemikiem Otto Schottem (nie ma wpisu w Wiki po polsku) rozwiązali następny problem - uruchomili oni w Jenie produkcję specjalnego szkła na soczewki. Schott to szkło borosilikatowe (zwane do dziś szkłem jenajskim - Jenaer Glas) wynalazł. Produkowała je jego firma Jenaer Glaswerk Schott, istniejąca do dziś jako Schott AG. W roku 1875 Zeiss zaoferował Ernstowi Abbe udziały w jego firmie.  Carl Zeiss zmarł w roku 1888, a firmę przejął jego syn Roderich. Natomiast Abbe utworzył fundację Carl-Zeiss-Stiftung, do której przekazał swoje udziały, później swoje części przekazali fundacji również Otto Schott i Roderich Zeiss. Fundacja stała się tak właścicielem całego koncernu, złożonego z zakładów Zeissa i Schotta. Abbe wybrał formę fundacji, bo jako jeden z celów statutowych chciał zapisać działalność społeczną. (Uwaga: polska wiki w haśle Ernst Abbe twierdzi, że w 1888 Abbe został wyłącznym właścicielem zakładu Zeissa, ale to bzdura, ktoś nic nie zrozumiał)

Przedwojenne logo Carl Zeiss Jena

Przedwojenne logo Carl Zeiss Jena

Firma rozwijała się świetnie, a potem przyszły wojny światowe, które jeszcze bardziej napędziły koniunkturę na sprzęt optyczny. Do Hitlera zarząd firmy był nastawiony chłodno - doszło do poważnych konfliktów z nowa władzą na tym tle, ale potem zostali spacyfikowani (na szybko nie znalazłem szczegółów). No i na koniec byli mocno umoczeni - pracowało u nich mnóstwo robotników przymusowych, produkcja była prawie wyłącznie zbrojeniowa. Z drugiej strony firmie o takim profilu trudno oprzeć się naciskowi dyktatury, co najwyżej można robić tak jak Bahlsen,

W końcu wojny Turyngię zajęli Amerykanie i oczywiście zaraz zabrali zarząd, fachowców i sporo dokumentacji technicznej do Heidenheimu w Würtembergii. A po wymianie stref okupacyjnych Rosjanie zarekwirowali zakład i wywieźli niemal 100% wyposażenia w ramach reparacji wojennych. Równolegle w Oberkochen koło Heidenheimu wywieziony zarząd i fachowcy założyli nowy zakład, nazwany "Opton". Początkowo przedsięwzięcie to było wspierane i finansowane przez Carl-Zeiss-Stiftung z Jeny - podziału Niemiec nikt na początku nie przewidywał. Potem przekształcono resztki zakładu w Jenie w państwowy VEB Carl Zeiss Jena. Forma prawna Carl-Zeiss-Stiftung nie zmieniła się, ale zakres działalności fundacji przykrojono do działalności społecznej. Wtedy firma Opton zaproponowała przeniesienie siedziby Carl-Zeiss-Stiftung do Heidenheimu, co zrealizowano w roku 1949. Ale nie całkiem, bo fundacja w Jenie nie zaprzestała działalności. Za to Opton przemianował się na Carl Zeiss (1951). I tak wszystkie części koncernu (fundacja, Carl Zeiss i Schott) zaczęły mieć dwie wersje - wschodnią i zachodnią. Na początku to nawet działało - Jena udostępniała dokumentację techniczną i fachowców części zachodniej, w zamian te firmy udostępniały Jenie dokumentację swoich nowych projektów.

 

Logo VEB Carl Zeiss Jena

Logo VEB Carl Zeiss Jena

Logo Zeiss - Niemcy zachodnie

Logo Zeiss - Niemcy zachodnie

 

Problemy zaczęły się w roku 1953, kiedy to kierownictwo NRD zakazało bezpośrednich kontraktów między firmami NRD-owskimi a zachodnimi. Kontakty były dozwolone tylko za pośrednictwem przedsiębiorstwa Elektronik VE AHB - był to Außenhandelsbetrieb, odpowiednik polskich central handlu zagranicznego. Centrala ta używała na rynkach zagranicznych marki "Carl Zeiss", co nie spodobało się fundacji z Zachodu. Fundacja akceptowała używanie tej marki przez siostrzaną firmę ze Wschodu, ale tu w grę weszła firma trzecia. Fundacja zażądała wyłączności na markę Carl Zeiss, na co NRD-owcy stwierdzili, że to przecież oni mają prawdziwego Carla Zeissa - a nie jakieś nowo założone popłuczyny - i to oni powinni mieć wyłączność. Sprawa trafiła do sądu i wywołała całą lawinę procesów w różnych krajach. No i sądy w różnych krajach rozstrzygały raczej politycznie - zachodnie przyznawały rację stronie zachodniej, wschodnie wschodniej. Wszystkie te procesy kosztowały kupę szmalu, w końcu, w roku 1971 zawarto kompromis: Obie firmy miały prawo używać nazwy "Carl Zeiss" w swojej strefie - Jena w bloku wschodnim,. Oberkochen na Zachodzie. Produkty z NRD produkowane na Zachód miały mieć markę "Jenoptik" (inne źródła mówią że miało być "aus Jena", a "Jenoptik" było wcześniej, nie potrafię ocenić które mają rację), a zachodnie na wschód "Opton". W 1980 Schott z Jeny zrezygnował z "Schott" w nazwie, a zachodni z "Jenaer". I tak się to dokręciło do zjednoczenia.

Porozumienie to było o tyle ciekawe, że w innych wypadkach NRD-owcy raczej odpuszczali sobie i rezygnowali ze spornej marki. BMW bez wielkiego problemu zmieniono na EMW, z Horcha zrezygnowano bez większego gadania (a sytuacja była przecież prawie identyczna jak w przypadku Zeissa), Agfę zmieniono na ORWO wręcz z entuzjazmem. A tu trzymano się nazwy zębami i pazurami.

W NRD firma VEB Carl Zeiss Jena była technologicznie przodująca jak na blok wschodni i robiła bardzo przyzwoite rzeczy, na przykład kamery do radzieckiego programu kosmicznego albo znane na świecie projektory do planetariów (rzecz bardzo niszowa, ale ciekawa i z bajerami). Firma z Jeny rozrosła się wręcz do koncernu - podporządkowano jej wiele zakładów w branży zaawansowanej technologii.  Nawet układy scalone pamięci DRAM 1 Mbit - szczytowe osiągnięcie NRD w tej branży - zrobiono w zakładach VEB Carl Zeiss Jena.

Projektor w planetarium w Jenie, produkt firmy Carl Zeiss Jena

Projektor w planetarium w Jenie, produkt firmy Carl Zeiss Jena Autor: Karsten3000, Żródło: Wikipedia niemiecka

 

Logo Zeiss po zjednoczeniu

Logo Zeiss po zjednoczeniu

Po zjednoczeniu zachodni Carl-Zeiss-Stiftung przejął zakłady ze Wschodu. Ale wkrótce przeszedł poważny kryzys, co spowodowało falę zwolnień i wydzielenie produkcji w wielu specjalnościach do samodzielnych firm. I to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego produkcję sprzętu analitycznego robi dziś firma bez Zeissa w nazwie - to właśnie taka firma pochodna.

W następnej notce odpowiedź na pytanie drugie: "Jakim cudem taka przyzwoita firma istniała w NRD".

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

Skomentuj

Gość na blogu: Andrzej Jamiołkowski o przyrządach laboratoryjnych z NRD

Rzadko mam na blogu gości, ostatnia notka gościnna pojawiła się już prawie trzy lata temu. Autorem jej (a nawet dwóch) był Andrzej Jamiołkowski i obie były o żeglarstwie i NRD. Dziś ten sam gość i znów o NRD, ale tym razem nie o hobby, tylko o pracy. Zapraszam.

Gość zadaje pytania o firmę Carl Zeiss Jena i NRD w ogólności - planowałem odpowiedzieć na nie pod tekstem, ale i bez tego notka jest długa. Odpowiem więc w następnej notce.

I jeszcze napiszę, że i ja miałem kontakt z jednym z opisywanych urządzeń - chyba był to SPEKOL 2. Nie pamiętam dokładnie, bo było to jakieś 35 lat temu, kiedy jako licealista chodziłem na Politechnikę na zajęcia Młodzieżowego Towarzystwa Naukowego.


Optyczna analiza instrumentalna w Polsce – zasługa NRD

Jestem chemikiem, studia skończyłem w roku 1970 (UMK Toruń) i rozpocząłem pracę w laboratorium analizującym wodę i ścieki, potem zająłem się analizą powietrza i gazów odlotowych z kominów. Wówczas laboratoriów chemicznych było bardzo wiele, istniały w stacjach San-Epid, ochronie środowiska, stacjach chemiczno-rolniczych, zakładach wodociągów i kanalizacji czy zakładach przemysłowych, przede wszystkim produkcji spożywczej. Dzisiaj wymogi posiadania przez laboratoria akredytacji spowodowały, że laboratoriów jest dużo mniej, kupno odczynników zostało obecnie - z obawy przed niekontrolowaną produkcją narkotyków i/lub materiałów wybuchowych - bardzo sformalizowane, wówczas przedsiębiorstwa kupowały odczynniki bez większych kłopotów.

W owym czasie królowały w analizie śladów przede wszystkim klasyczne metody chemicznej z analizami wagowymi i objętościowymi na czele. Ale te metody miały swoje ograniczenia: nie pozwalały w ogóle wykonać pewnych oznaczeń i/lub analizy trwały długo. W II połowie lat 60 XX w zaczęły się pojawiać i wchodzić do stosowania w laboratoriach ruchowych coraz więcej metod analizy instrumentalnej. Najpopularniejszym sposobem były analizy polegające na wywołaniu w analizowanym roztworze barwy proporcjonalnej do zawartości szukanej substancji i następnie porównywanie tej barwy z wzorcami, często przygotowanymi z zupełnie innych farbek. Było to mało dokładne, ale kolorymetria torowała sobie drogę coraz śmielej. Należało te analizy udokładnić i sposobem na to było badanie absorpcji światła – nie białego – ale monochromatycznego, co pozwalało uzyskać wyższe absorbancje – czyli oznaczać szukaną substancję w próbkach, w niższym w nich stężeniu. Polskie kolorymetry były w owym czasie (koniec lat 60 XX w) bardzo prymitywne, z wykorzystaniem jako monochromatorów kolorowych szybek (bardzo niedokładna monochromatyzacja) i źródłem sygnału w postaci fotoogniwa, bez jakiejkolwiek elektroniki do wzmacniania i obróbki tego sygnału. I tu pomoc przyszła z NRD: pojawił się wówczas kultowy przez dłuższy czas spektrofotometr SPEKOL (produkcja w NRD od 1963 r.) najpierw oznaczony numerem 1, potem 10. Był to przyrząd sygnowany jako Carl Zeiss Jena z jedną wiązką światła widzialnego generowanego z odpowiedniej żarówki, światło to było monochromatyzowane siatką dyfrakcyjną i podawane na szklaną kiuwetę z kolorowym roztworem. Za nią znajdowało się w pierwszych egzemplarzach fotoogniwo selenowe, generujące prąd. Dla kiuwety z roztworem bezbarwnym ustawiało się potencjometrem wskazania woltomierza wskazówkowego na 100 % transmisji, a następnie w kiuwecie umieszczało się barwny roztwór z analizowanym składnikiem i znów mierzyło transmitację (albo absorbancję), galwanometr miał dwie skale. Część światła zmonochromatyzowanego ulegała pochłonięciu w barwnym roztworze, pochłonięcie to było proporcjonalne (prawo Lamberta-Beera) do stężenia czynnika wywołującego barwę. Przyrządy były proste w obsłudze, w miarę powtarzalne, można było do nich dokupić części zamienne. Z czasem urządzenia rosły, pojawiły się w nich fotokomórki zamiast fotoogniw, dodano wzmacniacze, pozwalające wzmocnić sygnał, w koszyczkach na kiuwety pojawiła się możliwość ustawienia kiuwet o większej niż 1 cm grubości warstwy barwnej cieczy. Firma też oferowała przystawki do przyrządu podstawowego do oznaczeń mętności i kilku innych parametrów, rzadziej stosowane.

SPEKOL 2

SPEKOL 2

Stary SPEKOL rozbudowany

Stary SPEKOL rozbudowany

Spekol z czasem rósł mężniał i potężniał, w latach 80 pojawił się przyrząd nadal sygnowany jako producent Carl Zeiss Jena nazywający się Spekol 11, w nim źródłem światła była już lampa halogenowa, a do detekcji używano dwóch różnych fotoogniw, lepiej dopasowanych do odpowiednich długości fali światła widzialnego. Zamiast miernika analogowego – pojawił się wyświetlacz cyfrowy pokazujący absorbancję i/lub transmitancję. Z takimi nowinkami wjechaliśmy w nową erę. Potem były dostępne jeszcze inne spektrofotometry, mające w nazwie spekol ale to już nie były te, które setki chemiczek i chemików w Polsce wprowadziły w latach 70 XX w w świat analiz spektrofotometrycznych. Oczywiście, opisywane wyżej przyrządy nie miały żadnej możliwości obróbki sygnału, każdy sobie sam musiał ten przyrząd wywzorcować, krzywą (daj Boże – prostą) kalibracyjną wykreślić na papierze milimetrowym i z niej potem mozolnie odczytywać jakiej absorbancji odpowiada jakie stężenie oznaczanej substancji albo wyliczać to stężenie z równania prostej. Ale to i tak był kolosalny postęp w stosunku do innych kolorymetrów bądź sztucznych skal wzorców. Firma nazywana Carl Zeiss Jena dostarczała też lepsze spektrofotometry do zastosowań naukowych, również na zakres UV-VIS, ale żaden z nich nie był tak popularny i dostępny jak SPEKOLe, w kolejnych ich odsłonach, w laboratoriach ruchowych.

SPEKOL 11 z objaśnieniami

SPEKOL 11 z objaśnieniami

Nie wszystkie oznaczenia w chemii da się wykonać przeprowadzając oznaczaną substancję do związku barwnego, np. nie można w ten sposób sobie poradzić z oznaczeniami zawartości jonów sodu, potasu i wapnia w roztworach – np. wyciągach glebowych i/lub płynach fizjologicznych. Jony te tworzą tylko roztwory bezbarwne. Ale na szczęście jony te – o ile są w postaci aerozolu wprowadzone do palnika gazowego – barwią ten płomień i ten fakt może być podstawą do analizy – w tym wypadku spektrometrii emisyjnej. I tu znów w dawnych czasach NRD przychodziła chemiczkom i chemikom w Polsce z pomocą – dostarczając takie fotometry firmy Carl Zeiss o nazwie Flapho. Pierwsze były przyrządami jednowiązkowymi (ale z możliwością zmiany filtrów), elementy były ustawione na ławie optycznej, wszystkie części składowe przyrządu były widoczne, do pomiaru natężenia promieniowania z płomienia służyło fotoogniwo selenowe, a miernikiem prądu był galwanometr lusterkowy. Późniejsze, z lat 80 XX w. to fotometr Flapho 4 – ten już był już przyrządem dwuwiązkowym, pozwalającymi z jednej zasysanej podciśnieniowo próbki oznaczyć w tym samym płomieniu jednego palnika – ale w oddzielnych torach pomiarowych np. jednocześnie sód i potas. Oczywiście odczyt wyników był z analogowego miernika jakim ten fotometr dysponował w każdym kanale, bez jakiejkolwiek rejestracji wyników, regulacja powietrza i gazu do palnika ręczna, zaworami, brak podajnika próbek. Tym niemniej te przyrządy pozwoliły wykonywać analizy sodu i potasu – wcześniej niewykonywalne, choć spektrometry emisyjne (niemieckiej zresztą konstrukcji) były wykorzystywane już w XIX wieku. Korzystanie z tych fotometrów było dla obserwatora z zewnątrz lekkim szamaństwem, palnik szumiał, za ścianą tłukła sprężarka powietrza do palnika, płomień interesująco zmieniał barwę w czasie podawania do niego próbek. Niektóre z tych fotometrów pracują do dziś.

FLAPHO 4

FLAPHO 4

W pewnym momencie powstała konieczność oznaczania zawartości metali w różnych próbkach, w tym w próbkach środowiskowych. Technika polarografii (czeski wynalazek), która pozwalała oznaczać metale w próbkach została wycofana, posługiwała się bowiem rtęcią, której odpady zaczęły być w laboratoriach stosujących tę technikę problemem. Inną techniką, szczególnie dedykowaną do analiz stężeń metali ciężkich w roztworach okazała się atomowa spektrometria absorpcyjna. Technika ta polega na rozbiciu (fachowo: atomizacji) związków metali ciężkich w roztworze - do wolnych atomów tych metali, na ich podstawowym poziomie energetycznym.

Najstarszy fotometr płomieniowy

Najstarszy fotometr płomieniowy

Tutaj znów NRD pomogło wprowadzić polskich chemików (obojga płci) w czarowny świat takich, wówczas (koniec lat 70 XX w – początek lat 80 XX w) bardzo nowoczesnych analiz metali – np. w środowisku. Firma nazywana Carl Zeiss Jena oferowała wówczas jako podstawowy przyrząd spektrofotometr AAS , potem AAS 1 (w NRD od roku 1971, w Polsce od końca lat 70 XX w.). Do atomizacji w tych przyrządach używano szerokiego palnika acetylenowo-powietrznego, do generowania linii widmowych poszczególnych metali firma oferowała kilkanaście lamp z katodą wnękową z metali, w NRDowskim przyrządzie można było jednocześnie zainstalować 4 takie lampy, co pozwalało z jednego roztworu zasysanego do palnika oznaczyć 4 pierwiastki. Nie były to przyrządy najlepsze, bo nie miały wówczas korekty tła (absorpcji niespecyficznej) ani możliwości atomizacji w kiuwetach grafitowych ogrzewanych elektrycznie, co dawało lepsze wykrywalności i eliminowało palnik i gazy do jego zasilania. Ale i tak było to na początku lat 80 XX w zetknięcie z bardzo wówczas nowoczesną techniką analiz, a szeroki na ok. 10 cm palnik dawał osobom patrzącym z zewnątrz duże wrażenia. Ale w tych pierwszych przyrządach sterowanie gazami do palnika było ręczne, odczyt absorbancji – tylko z miernika analogowego, ustawianie natężenia prądu w lampach z katodą wnękową – też ręczne. Ale dawało się już coś tym oznaczyć i rtęci do polarografii nie trzeba było stosować. Oczywiście w końcu lat 80 pojawiły się udoskonalone przyrządy (AAS 3), już z korektą tła, a dziś – jeszcze lepsze. Ale w międzyczasie NRD zniknęło.

Spektrometr absorpcji atomowej AAS 1

Spektrometr absorpcji atomowej AAS 1

Ta sama firma oferowała również spektrofotometr do badań w zakresie podczerwieni o symbolu UR-10, wielki, rozmiarów biurka przyrząd. Techniki tej używano do ustalania budowy związków organicznych, korzystałem z widm z tego przyrządu robiąc dyplom, w laboratoriach ruchowych nie był on stosowany.

I na koniec wspomnienie – anegdota – całkiem prawdziwa. W latach 1980-1990 pracowałem dodatkowo, na pół etatu w olsztyńskiej Akademii Rolniczo Technicznej, na ówczesnym wydziale ochrony wód, gdzie zorganizowałem i prowadziłem wykład i ćwiczenia z przedmiotu analiza instrumentalna wody i ścieków. W pracowni, w której uruchomiłem wcześniej zakupione przez wydział przyrządy studenci 3 roku wykonywali 6 oznaczeń, do trzech z nich stosowano opisane tu przyrządy produkcji Carl Zeiss Jena. Razu pewnego (koniec lat 80 XX w) wchodzę do budynku wydziału, na zajęcia i natykam się w holu na ówczesną panią dziekan oprowadzającą po budynku kilku panów (później okazało się, że to byli goście wydziału z RFN). Pani dziekan (wiedziała, że potrafię coś po niemiecku powiedzieć) tonem nie znoszącym sprzeciwu poleciła mi pokazać tym gościom wydziałową pracownię analizy instrumentalnej wody i ścieków. Zaprowadziłem gości do pracowni i w kilku słowach objaśniłem jakie to przyrządy i co się na nich i jakimi technikami oznacza. Jeden z panów zadał mi dodatkowe pytanie/stwierdzenie o treści „te wszystkie przyrządy nie mają żadnej komputerowej obróbki sygnału, ani zapisywania wyników w komputerze. To państwo (kierując to stwierdzenie do mnie) celowo tak zrobili żeby studenci lepiej mogli zobaczyć jak przyrządy działają, nieprawdaż ? Nie zaprzeczyłem, choć oczywiście nie była to prawda, wówczas nam się o komputerach współpracujących z przyrządami nie śniło.

Gospodarza witryny proszę o komentarz co do firmy – wtedy, w czasach NRD nazywającej się Carl Zeiss Jena. Jakim cudem taka firma do końca NRD istniała, czemu dziś ta firma już przyrządów dla chemików nie oferuje i co to za firma ZEISS, która była [ chyba ] wówczas obecna na rynku zachodnim i czemu budowę przyrządów zapoczątkowanych w NRD dziś kontynuuje inna firma – AnalitykJena już nie mająca Zeiss w nazwie.

Ale zasługi firmy z NRD w nauczeniu rzeszy polskich chemiczek i chemików z tamtych lat korzystania z optycznych technik analizy instrumentalnej są niezaprzeczalne i pewnie dobrze, że choć do takiej nowoczesności dostęp wtedy był.

 

Andrzej Jamiołkowski

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:DeDeeRowo, Gościnne

4 komentarze

„Żaden X nie będzie biegał z karabinem, strzelał do ludzi i podkładał bomb”

Ostatnimi czasy w sieci często spotykam się z tekstami w rodzaju:

  • Wszyscy muzułmanie to terroryści.

No to jest tak piramidalny idiotyzm, że szkoda czasu na debunk. Ale są też inne głupie wypowiedzi typu:

  • Żaden X nie będzie biegał z karabinem, strzelał do ludzi i podkładał bomb

gdzie X to do wyboru:

  • Europejczyk
  • chrześcijanin
  • katolik

No i sorry, ale wypowiadający takie stwierdzenia mają bardzo poważne braki w wykształceniu ogólnym. Więc gwoli edukacji, wzorem WO, zrobię ranking od czapy poświęcony europejskim organizacjom terrorystycznym. UWAGA: Ranking jest naprawdę od czapy, nie aspiruję do jego kompletności, kolejność dość subiektywna. A przy okazji znalazłem ciekawą stronę: (niestety z Europy uwzględnia tylko Włochy) Również niestety w wielu wypadkach nie daje się znaleźć sumarycznego body countu danej organizacji.

Kryteria zaliczenia do rankingu będą takie:

  • Organizacja ma działać po WWII
  • Złożona ma być z Europejczyków (przynajmniej głównie)
  • Ma to być organizacja z jakimiś zamachami na koncie, nie klub dyskusyjny rozważający możliwości

Zaczniemy od honourable mentions, przykłady które nie mieszczą się w podanych kryteriach:

  • Na początek: Polacy nie gęsi, i swoich terrorystów mają. Co prawda trochę nieudacznych. Bracia Kowalczykowie przygotowali zamach bombowy, bomba nawet wybuchła, ale nikogo w sali nie było. Body count: 0. No i co to za organizacja - dwóch braci nie da się policzyć jako organizacja terrorystyczna. I naprawdę nie mogę zrozumieć jak można ich czcić tablicami pamiątkowymi czy domagać się ich rehabilitacji. Na szczęście im się nie udało, ale to był podręcznikowy terroryzm.
  • Jak jesteśmy przy Polakach, to AK zrobiła parę zamachów bombowych na stacje w Berlinie. Body count: 54 + 198 rannych. Nie liczy się do rankingu bo przed 1945.
  • Nie mieszczą się w rankingu również różne zamachy na kliniki aborcyjne w USA. Nie udało mi się znaleźć sumarycznego body count, ale zamachów było w sumie ponad 200. Najczęściej bombowe, ale bywało że biegali terroryści z karabinami i strzelali do ludzi. Motywacja - religia chrześcijańska. Ostatni zamach był w listopadzie 2015, zginęły 3 osoby. No ale to nie Europejczycy, nie liczymy.
  • Nie wliczę również częstych w latach 70-tych porwań samolotów. Robiły je różne organizacje, niekoniecznie europejskie, trudno zliczyć ile ludzi zabili terroryści a ile zginęło od kul szturmującej policji, więc żeby uniknąć sporów tylko honourable mention. Ale nie zapominajmy, że żadne inne akcje terrorystyczne nie spowodowały jakichś trwałych zmian w społeczeństwie - a przez te porwania wprowadzono kontrole pasażerów i bagażu przed wejściem do samolotu. Możemy to zobaczyć na filmach - na przykład w pierwszych filmach z cyklu o Gangu Olsena bohaterowie bez problemu wsiadają do samolotów z walizkami pełnymi gotówki. w ostatnich bywa że akcja toczy się wokół kontroli na lotnisku.

Teraz ranking:

  • Miejsce 5: Niemiecki RAF, czyli Rote Armee Fraktion (nie mylić z Royal Air Force). Body count: 34, ranni: 200+. To niedużo, ale akcje ich były bardzo spektakularne. Specjalizowali się w porwaniach i morderstwach polityków i managerów bardzo wysokiego szczebla. Motywacja: lewicowo-anarchistyczna + finansowanie z bloku wschodniego.
  • Miejsce 4: Włoskie Czerwone Brygady (Brigate Rosse). Nie znalazłem body countu, ale był na pewno wyższy niż RAF-u. Plus za mocny PR - szczególnie akcja z porwaniem Aldo Moro spowodowała bajeczny wzrost rozpoznawalności marki. Nawet dzieci przedszkolne w komunistycznej Polsce ją znały. Motywacja: lewicowo-anarchistyczna.
  • Miejsce 3: Hiszpańska ETA (Euskadi Ta Askatasuna) Body count: 823-864 (zależnie od źródła). Motywacja: początkowo antyfaszystowska, potem lewicowo-nacjonalistyczna.
  • Miejsce 2: Europejscy chrześcijanie-katolicy z IRA. (Irlandzkiej Armii Republikańskiej). Body count 1696. (Źródło) Szczytowe osiągnięcie: 22 bomby jednego dnia w jednym mieście. Motywacja: to skomplikowane. Raczej narodowa niż religijna.
  • And the number one is: OAS (Organisation de l’Armée Secrète)! Może i większość działalności tej organizacji prowadzona była w Afryce Północnej, ale byli to stuprocentowi Europejczycy. Szczytowe osiągnięcie: 120 zamachów bombowych jednego dnia w jednym mieście. Motywacja: nacjonalistyczno-kolonialistyczna. Niestety nie udało mi się znaleźć sumarycznego body countu, ale ta organizacja miała największą skalę działania i najwięcej czynnych uczestników ze wszystkich europejskich organizacji terrorystycznych. Przy OAS-ie zamachy ISIS to małoskalowe amatorstwo.

 Więc młody czytelniku przekonany że uchodźcy przynoszą nie znany tu wcześniej terroryzm do pacyfistycznej Europy: Przeczytałeś - idź i nie bzdurz więcej.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Pomyślmy

16 komentarzy

Warto zobaczyć: Musée d’Histoire de la Médecine, Paryż

Kontynuujemy temat niszowych muzeów w Paryżu. Dziś Muzeum Historii Medycyny.

Muzeum mieści się na uniwersytecie, podobnie jak Muzeum Curie, tyle że na wydziale medycyny. Budynek wydziału zbudowano w samym początku wieku XX, ale kolekcję zaczęto zbierać już w wieku XVIII. Mają tu całkiem ciekawy zbiór przyrządów medycznych. Muzeum to tylko jedna sala, ale mimo wszystko warto zobaczyć.

Muzeum historii medycyny, Paryż

Muzeum historii medycyny, Paryż

Oczywiście nie jestem żadnym fachowcem od medycyny i nawet nie zapamiętałem większości prezentowanych przedmiotów. Ale były bardzo interesujące.

Muzeum historii medycyny, Paryż

Muzeum historii medycyny, Paryż

Oczywiście zapamiętałem głównie kurioza. Tu zabytkowy zestaw do homeopatii.

Muzeum historii medycyny, Paryż

Muzeum historii medycyny, Paryż

A tu największe kuriozum (również rozmiarowo). Niestety trochę słabo widać.

Muzeum historii medycyny, Paryż

Muzeum historii medycyny, Paryż

To jest taka duża maszyna elektrostatyczna (wielkie koło z plexi z tyłu) do terapii, alternatywnej oczywiście. Pomagało również oczywiście na wszystko i jeszcze bardziej oczywiście sesja słono kosztowała.

 

Polecam, ale tylko pasjonatom, bo bardzo niszowe.

Adres

Musée d'Histoire de la Médecine
12, rue de l'Ecole de Médecine - 75006 Paris

Otwarte:

  • między 01.09 a 15.07  od 14 do 17:30 oprócz czwartków, niedziel i świąt
  • 15.07 - 31.08 od 14 do 17:30 oprócz sobót i niedziel

Wstęp: 3,50 EUR

[mappress mapid="101"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

Skomentuj

Nie warto zobaczyć: Klasztor Mont Saint Michel

Dziś znowu o obiekcie z listy UNESCO - klasztor Mont Saint Michel.

Mont Saint Michel

Mont Saint Michel

No i potencjalnie to powinna być fantastyczne rzecz - średniowieczny zamek na skale wystającej z terenu okresowo zalewanego przez pływy, zresztą jedne z najwyższych na świecie (14 m od najniższego minimum do najwyższego maksimum). Ale w praktyce się okazuje, że prawdziwa narracja tej okolicy jest zupełnie inna niż mówią reklamy.

Zacznijmy od klasztoru. Do klasztoru dochodzimy (lub dojeżdżamy bezpłatnym autobusem) po czymś w rodzaju molo. Wysiadamy z autobusu i wchodzimy przez bramę. I nagle jesteśmy w wielkiej pułapce na turystów - ze wszystkich stron kuszą sklepy ze straszliwie przedrożonymi pamiątkami i jedzeniem. (Uwaga praktyczna: Nie korzystać z toalety koło bramy, bardzo droga, dalej można skorzystać  nawet bezpłatnie). Po drodze do zamku mijamy parę prywatnych, drogich muzeów, naganiacze naganiają, ale raczej nie warto. Sam zamek/klasztor można zobaczyć, ale to już tylko puste, gołe mury i tłok prawie jak w tramwaju, serio nie bardzo warto.

Mont Saint Michel

Mont Saint Michel

Ale wcale nie chcę przez to powiedzieć, że nie warto tam przyjechać. To co najciekawsze to wcale nie te średniowieczne mury. Całość jest smutnym pomnikiem tryumfalnej ideologii "panowania nad naturą" i dzisiejszych prób odkręcenia wcześniejszych błędów. A było to tak:

Przez wieki jedyną możliwością dotarcia do klasztoru było zasuwanie na piechotę po dnie morza w trakcie odpływu. Okno czasowe na przejście miało jakieś parę do kilku godzin (zależnie od wysokości pływu akurat), słabo widzę możliwość dojazdu konno albo wozem - nawet człowiek bez obciążenia cokolwiek zapada się na tym gruncie. W drugiej połowie wieku XIX zbudowano tam więc groblę, po której można było wygodnie dojechać pod sam klasztor, najpierw dorożką, potem samochodem. Bo co tam jakaś przyroda, jak człowiek chce wygodnie dojechać, to dojedzie i już.

Tyle że grobla zaburzyła przepływ wody i teren wokół klasztoru zaczął się wypłycać. Dziś jest tak źle, że woda dochodzi do wzgórza tylko przy wyższych przypływach (mniej niż połowie przypływów w ogóle). Gdyby nic nie zrobić, za pewien czas w ogóle zrobiłby się tam ląd zarośnięty roślinnością i całą wyjątkowość miejsca szlag by trafił. A z wyjątkowością również status "Światowego dziedzictwa ludzkości".

A do tego przecież nie można dopuścić (kasa misiu, kasa), więc od kilku lat prowadzony jest tam program restytucji pierwotnego charakteru terenu. Projekt wykorzystuje fakt, że tuż obok klasztoru do morza uchodzi rzeka. Na niej zbudowano zaporę.

Mont Saint Michel - zapora

Mont Saint Michel - zapora

Zapora normalnie jest zamknięta i zbiera się za nią woda rzeki. Jak już się jej sporo nazbiera, w trakcie odpływu zapora zostaje otwarta i szybko płynąca woda zabiera piasek w stronę morza. W następnym kroku zlikwidowano groblę i zastąpiono ją takim molo na palach (całkiem niedawno - 2014). Dzięki temu wszystkiemu jest nadzieja, że uda się znowu pogłębić zatokę i wszystko zrobi się jak dawniej

Rzecz daje inżynierowi do myślenia na temat konsekwencji różnych działań, i chociaż z tego powodu warto tam pojechać. Ale według mnie do klasztoru warto wejść głównie dla widoku z góry na nowo zbudowane instalacje hydrotechniczne.

Mont Saint Michel - widok na instalacje hydrotechniczne

Mont Saint Michel - widok na instalacje hydrotechniczne

[mappress mapid="99"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

9 komentarzy