Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

August Horch – zapomniany pionier automobilizmu

Dziś o trochę zapomnianym pionierze automobilizmu - Auguście Horchu. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie - Horch był świetnym inżynierem, konstruował bardzo dobre samochody, ale kto o nim dziś pamięta? Historia nie jest taka smutna jak historia Lutzmanna i nie ma nic z soap opery jak u Opli, ale też nie jest bardzo radosna.

August Horch Źródło: via Wikipedia

August Horch Źródło: via Wikipedia

August Horch urodził się w roku 1868, czyli dziewięć lat po Lutzmannie. Jego ojciec był kowalem, więc mały August nauczył się kowalstwa w kuźni ojca. Już w wieku lat trzynastu zbudował swój pierwszy pojazd - był to trzykołowy rower, taki z dużym kołem z przodu, zwany po  polsku bicyklem. Niestety nie znalazłem jak ten rower wyglądał, nie wiem nawet czy dwa koła były z przodu, czy z tyłu.

Nazwa bicykl nie pasuje oczywiście do roweru trójkołowego, a w ogóle bez sensu jest, że odnosi się ona tylko do jednego rozwiązania roweru, ale co zrobić? Jeszcze gorzej jest ze słowem rower pochodzącym od nazwy konkretnej firmy, ale tak samo - co zrobić, przyjęło się i już. Niemcy mają słowa Fahrrad ("koło do jeżdżenia" czyli rower ogólnie), Hochrad (rower wysoki) i Niederrad (rower niski, znaczy taki normalny), w polskim tego brakuje.

Ale wróćmy do Horcha. Horch studiował inżynierię w Saksonii, konstruował silniki okrętowe w Rostocku i Lipsku, a potem był kierownikiem produkcji u Benza w Mannheimie. To zdaje się on zrekonstruował Nummer 1 stojący dziś w Deutsches Museum Verkehrszentrum (informacja niepewna, znaczy o rekonstrukcji, bo samochód stoi tam na pewno, sam ostatnio widziałem).

W roku 1899 Horch założył w Köln swoją pierwszą firmę, był to warsztat zajmujący się naprawą samochodów Benza.  Już w 1901 zbudował swój pierwszy własny samochód. No ale w swoim warsztacie nie miał miejsca (nie mówiąc o kasie) na uruchomienie produkcji. Poszukiwania inwestora i właściwego miejsca na fabrykę trochę potrwały, aż w 1904 Horch osiadł w Zwickau i założył tam August Horch & Cie. Motorwagenwerke AG. Znaczy założył on, ale pieniądze były inwestorów.

Pierwszy większy sukces przyszedł w 1906, kiedy to samochód Horcha (Horch 18/20)wygrał dość prestiżowy wyścig samochodowy Herkomer-Konkurrenz, 1700 kilometrów w dużym stopniu przez Alpy. W wyścigu brały udział normalne, seryjne samochody a wygrywał ten najbardziej niezawodny.

Horch 10-12 PS

Horch 10-12 PS

Produkcja szła nieźle, ale Horch wszedł w konflikt z radą nadzorczą swojej firmy. Poszło o to, że Horch zamiast wykorzystać sukces do zwiększenia sprzedaży i puszczenia nowych modeli na rynek, zajął się konstruowaniem nowego samochodu sportowego z całkowitą nowością - silnikiem sześciocylindrowym. No i konflikt tak się zaognił, że Horch odszedł z firmy noszącej jego nazwisko. Jego udział w kapitale zakładowym był znikomy i Horch nie miał tam nic do powiedzenia - więc założył nieopodal August Horch Automobilwerke GmbH (również za pieniądze zaprzyjaźnionych inwestorów). Na to poprzednia jego firma wytoczyła mu proces w sprawie praw do nazwy, po dłuższych perypetiach Horch utracił prawo do używania swojego nazwiska w nazwie swojej firmy i do nazywania nim swoich produktów. Sytuacja cokolwiek głupia, czyż nie?

Konflikt między założycielem firmy a inwestorami, często na tle zaangażowania w sporty motorowe, był dość typowy w tym czasie, przypomnijmy sobie Wartburga. A swoją drogą firma Horch nie przynosiła wstydu Augustowi Horchowi, ale o tym w następnej notce.

Powstał więc problem, jak nazwać swoją firmę i swoje samochody. Horch trochę pokombinował - i wymyślił całkiem nieźle: "Horch" to forma trybu rozkazującego od czasownika horchen (słuchać, nadsłuchiwać). Horch przetłumaczył to słowo na łacinę - audire, w trybie rozkazującym wyszło audi. I od roku 1910 jego firma nazywała się Audi Automobilwerke GmbH Zwickau. Nazwa ładna, świetna na markę, ale to pewnie dlatego nazwisko Horch zostało prawie zapomniane.

W 1914 cztery samochody Audi Typ C brały udział w wyścigu w Alpach, na drogach o nachyleniu do 20%. Zespół otrzymał nagrodę zespołową - bo parę innych samochodów było szybsze, ale wszystkie Audi zespołu dojechały.

Audi Typ C "Alpensieger"

Audi Typ C "Alpensieger"

W 1915 Audi GmbH zostało przekształcone w Audi AG. Wszystko pięknie, świeży kapitał, tyle że Horch stracił w ten sposób praktycznie jakikolwiek wpływ na firmę, mimo że był w zarządzie. Więc w 1920 przeszedł z zarządu do rady nadzorczej i zajął się pracą dla różnych instytucji jako biegły do spraw motoryzacji. A oprócz tego zajmował sporo stanowisk woluntarystycznych, na przykład prowadził komisję normalizacyjną niemieckiego przemysłu

W 1923 Horch zauważył, że kierownica w samochodzie jeżdżącym po prawej powinna być jednak z lewej strony. Wcześniej była po prawej, w najlepszym razie na środku, bo tak było w powozach konnych. Tak, to dopiero 1923. Tak, to właśnie August Horch był autorem tej normy.

Podczas kryzysu lat dwudziestych Horch wpadł w problemy finansowe, jak prawie wszyscy zresztą. Próbował zarabiać prowadząc kurzą fermę (coś jak Lutzmann z wodami gazowanymi), ale zrobił na tym spore straty. Poważnie pochorowała mu się żona, musiał sprzedać swój dom - przed całkowitym bankructwem uratowało go tylko to, że w roku 1931 obie "jego" firmy - Audi AG i Horch AG - połączyły się ze sobą i jeszcze z Wandererem i DKW, tworząc Auto Union AG i w uznaniu zasług zaangażowały Horcha do rady nadzorczej. Wynagrodzenie najpierw nie było wysokie, ale żeby miał z czego opłacać pielęgnację żony podwyższono je znacznie. Ale w sumie było to stanowisko bardziej honorowe, niż merytoryczne.

Wojnę przetrwał Horch na tym stanowisku, nie zapisując się do NSDAP. Zaraz po wojnie właściwie ocenił sytuację, w początku czerwca 1945 zorganizował ewakuację 600 pracowników zakładów w Zwickau do amerykańskiej strefy okupacyjnej i sam pojechał z nimi. To była tylko część pracowników, ale nie wszyscy chcieli wyjechać.

Wybrał słusznie, bo w sektorze wschodnim oskarżono go (zaocznie) o sympatie faszystowskie i przedłużanie wojny dla zysku, ale to bzdura była. Na tyle duża bzdura, że nawet nie odebrano mu tytułu honorowego obywatela Zwickau.

W 1949 nowo utworzone w strefie zachodniej DKW w Ingolstadt powołało Horcha do rady nadzorczej. To stanowisko też był tylko honorowe - Horch miał wtedy 81 lat i dwa lata później zmarł.

Jaki morał z tej historii? Sam nie wiem. Życie udało się Horchowi wyraźnie lepiej niż Lutzmanowi - mimo różnych problemów chociaż nie zmarł w biedzie. Ale rzadko tylko mógł realizować swoje koncepcje, przez większość życia musiał tańczyć jak zagrali finansujący go inwestorzy.

Chociaż jednak wolę być po tej stronie co Horch, niż po stronie tych inwestorów. Tytularność jego funkcji pozwoliła mu przetrwać faszyzm bez ubrudzenia się (a nawet co najmniej jedna osoba pochodzenia żydowskiego zawdzięcza mu przeżycie) - jako (współ-)właściciel firmy motoryzacyjnej musiałby stanąć przed naprawdę trudnymi decyzjami. Wielka kasa takich ludzi jak Oplowie nie równoważy moim zdaniem totalnie popapranego życia prywatnego i konieczności znoszenia się z paskudnym totalitaryzmem.

Jeszcze zabawna ciekawostka: Pionier motoryzacji, konstruktor samochodów i uznany rzeczoznawca z branży motoryzacyjnej August Horch nigdy nie zrobił prawa jazdy.

W następnej notce o samochodach marki Horch. Będzie co oglądać.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , ,

Kategorie:Na ulicy widziane

Skomentuj

Opel – co za smutna historia (w tle Opel RAK2)

Uwaga na marginesie: Kto to jest Mariusz Antoni Kamiński z PiS i czego ode mnie chce? Ostatnio przychodzi sporo spamerskich pingbacków do zdjęć tego gościa, takich na poważnie. Czy on się namierza na przejęcie władzy w PiS i promuje w ten sposób swój wizerunek? I tak nie przechodzi to przez odspamiacz.

Ale wrócmy do Opli.

Dotychczasowe notki o Oplu były raczej techniczno - ekonomiczne, acz nie bez smutnych akcentów (czyli historii Lutzmanna). Teraz będzie soap opera przechodząca w prawdziwy dramat społeczno-psychologiczny oraz elementy filmu sensacyjnego. Proszę przygotować chusteczki.

Notkę umieściłem w kategorii Na ulicy widziane, bo nic innego nie pasowało, a Opel jest Opel.

(Preludium)

Założyciel firmy Opel - Adam Opel - miał pięciu synów. To zdjęcie chyba prawie każdy gdzieś w sieci widział, jest świetne, tyle że mało kto wie że są to właśnie bracia Opel w komplecie.

Bracia Opel Źródło: Sport-Album der Rad-Welt 1912

Bracia Opel Źródło: Sport-Album der Rad-Welt 1912

Na rowerze (oczywiście zrobionym w firmie Opel) siedzą kolejno od lewej: Carl, Wilhelm, Heinrich, Friedrich i Ludwig Opel. Od najstarszego z braci po lewej, do najmłodszego po prawej.

Adam Opel zmarł w roku 1895 na tyfus, nie dożywając epoki samochodów. Po nim kierownictwo w firmie przejęłą jego żona Sophie, i to ona, za radą synów, zdecydowała o wejściu w branżę automotive. Bo jej synowie byli w tym momencie raczej za młodzi na przedsiębiorców tej skali - najstarszy, Carl, miał wtedy 26 lat, najmłodszy, Ludwig, zaledwie 15. Sophie Opel prowadziła firmę przez 18 lat i zmarła w roku 1913.

Wkrótce potem przyszła WWI w której na froncie zginął bezpotomnie Ludwig.

Po wojnie firma prosperowała coraz lepiej, ale w roku 1927 zmarł Carl, osierocając 16-letniego syna Georga i 26-letniego Johanna Jakoba (ksywa "Hans"). Córki na razie pomijam. Rok później zmarł Heinrich który co prawda miał syna Heinza, ale ten syn zginął w wypadku w górach  już w roku 1922 w wieku 23 lat. Dwie jego córki również na razie pomijam.

Czyli zostało ich dwóch. Firmę prowadził głównie Wilhelm. Wilhelm zbliżał się już do sześćdziesiątki i powoli zaczynał myśleć o przekazaniu świetnie prosperującej firmy następnemu pokoleniu. Tyle że do wyboru stali tylko dwaj młodzi mężczyźni - bo kobiety nie wchodziły według niego w rachubę, o mamusi pewnie już zapomniał. Ci młodzieńcy byli to: jego syn Fritz i syn Carla - Georg. Tyle że Georg miał dopiero 16 lat, a Fritz według ojca nie nadawał się do tego zadania. Był jeszcze Carlowy Hans, ale on poszedł już w usługi finansowe i nie miał zamiaru zmieniać branży. Tu zaczyna się soap opera.

Fritz (Uwaga: Na jego wujka, Friedricha, też mówili Fritz, czytając źródła trzeba uważać, żeby ich nie pomylić) był nieśmiałym i wrażliwym młodzieńcem piszącym wiersze,  nic więc dziwnego że wychowujący go według ówczesnych, autorytarnych  standardów władczy ojciec nie miał o nim dobrego zdania. Fritz spróbował więc udowodnić całemu światu - a zwłaszcza ojcu - że jest twardym maczo nie znającym lęku i zajął się eksperymentami z napędem rakietowym.

Wraz z konstruktorem Friedrichem Wilhelmem Sanderem, na bazie podwozia  Opla Personenwagena Modell 80 opracowali oni pojazd o aerodynamicznym kształcie, z tyłu którego znajdowały się silniki rakietowe na paliwo stałe, jeżeli dobrze rozumiem na zwykły proch strzelniczy. Pierwszy z tych pojazdów (Opel RAK1) był to raczej tylko proof of concept, Fritz przy próbie osiągnął na nim prędkość 138 km/h, nie za rewelacyjną jako rekord, nawet w tamtych czasach (1928).

Na drugiej wersji samochodu - Opel RAK2 - Fritz pobił na torze wyścigowym AVUS w Berlinie ówczesny rekord prędkości, osiągając 238 km/h. Pojazd był napędzany 24 rakietami na proch, po 5 kilo prochu każda.

Na zdjęciach dwie różne repliki RAKa 2, ta błyszcząca prawdopodobnie należy do zakładów Opla, ta matowa jest z muzeum w Speyer.

Opel RAK-2

Opel RAK-2

 

Opel RAK-2

Opel RAK-2

 

Opel RAK-2

Opel RAK-2

Konstruktorzy stwierdzili, że przy jeszcze większych prędkościach będą problemy z utrzymaniem  kierunku jazdy. Opel RAK3 poruszał się więc na szynach. Odpowiedni tor został zbudowany we Frankfurcie, na Rebstockgelände (stamtąd jest wiele zdjęć z wystaw starych samochodów na moim blogu). Ponieważ tor prowadził pojazd i kierowca nie był potrzebny, RAK3 pojechał bez kierowcy i osiągnął 254 km/h. A w następnej próbie wybuchł przy starcie - gdyby Fritz w nim wtedy siedział, nie byłoby co z niego zbierać.

Więc zespół dał sobie spokój z samochodami (zresztą urząd od kolei zabronił im prób z pojazdami szynowymi) i spróbował z samolotem z napędem rakietowym, nazwanym Opel-Sander RAK.1

Opel-Sander RAK1

Opel-Sander RAK1

Był to dość typowy dla tamtych czasów szybowiec (chociaż specjalnie skonstruowany), do którego dołożono silniki rakietowe. Zrobiono najpierw parę prób a potem, znów na Rebstockgelände, urządzono pokaz publiczny. Polecieć jak trzeba udało się dopiero za trzecim razem (synchronizacja odpalenia silników z wyciągarką na gumę była trudna), a przy lądowaniu Fritz samolot rozbił. Na szczęście nic mu się nie stało, ale z rakietami dał już sobie spokój.

Co osiągnął Fritz swoimi rekordami i wyczynami? Jego ojciec stwierdził, że takiemu nieodpowiedzialnemu głupkowi co wsiada do samochodu wypchanego materiałami wybuchowymi nie można powierzyć przyszłości firmy i rodziny.

(Tu dramatyczna muzyczka, wyciszenie i przerwa na reklamy)

Ojciec trochę racji niewątpliwie miał, chociaż to przecież on był przyczyną tego wsiadania. Ale ponieważ syn w jego mniemaniu był nieodpowiedzialnym looserem, a Georg zbyt młodym looserem, to Wilhelm postanowił firmę sprzedać i w ten sposób zabezpieczyć byt rodziny, bo przecież inaczej ci lekkomyślni nieudacznicy wpędziliby rodzinę w biedę. Kupiec wkrótce się znalazł - był to koncern General Motors.

(TADAA... Nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji!)

Cenę ustalono na 154 miliony Reichsmarek. To była ogromna kupa szmalu - najtańszy Opel 4 Laubfrosch kosztował wtedy wtedy 2300 Reichsmarek (wkrótce potem zszedł poniżej 2000), a wcale nie był tani w naszym dzisiejszym rozumieniu. Czyli Ople dostali za fabrykę równowartość około 65.000 samochodów, na dzisiejsze byłoby to najmniej ze 600 milionów euro. Wiki niemiecka mówi 509 ale licząc po sile nabywczej to będzie znacznie więcej. Opinia publiczna była zbulwersowana sprzedażą jednej ze sztandarowych niemieckich firm Amerykanom, żeby zachować chociaż trochę pozorów GM zaangażował Wilhelma do rady nadzorczej, a Friedricha do zarządu.

(Teraz przerywnik tragikomiczny)

Po przejęciu władzy Hitler miał zamiar zrealizować swój pomysł "samochodu ludowego". I do kogo miał pójść, jak nie do największego producenta samochodów w Niemczech - firmy Opel? Spotkanie odbyło się na targach IAA w roku 1934, kanclerz Hilter ze świtą przyszedł na stoisko Opla gdzie przywitał go Wilhelm (który tymczasem wstąpił do NSDAP i został członkiem wspierającym SS). Wilhelm wykonał poprawny Hitlergruß ze słowami "Heil Hitler", po czym zaczął rozmowę od "Herr Hitler..." I był to największy błąd jaki mógł w tym momencie zrobić - Hitler nienawidził kiedy zwracano się do niego per "Herr Hitler" jak do zwykłego człowieka, obowiązującą formą było "Mein Führer". No i odwrócił się na pięcie i sobie poszedł, a zlecenie na Volkswagena dostał Ferdynand Porsche, który wiedział jak ma się zwracać do Wodza.

Czasem od takich drobiazgów zależy bieg historii.

(Opery mydlanej ciąg dalszy)

Rodzina Opli miała zapewniony byt wolny od jakichkolwiek trosk doczesnych, ale Wilhelm złamał życie dwu następnym pokoleniom. A było to tak:

Obaj młodzi Ople mieli co prawda tytuły szlacheckie i forsy jak lodu, ale wcześniej obaj liczyli na ekscytującą robotę jako managerowie w branży samochodowej. I jak tej roboty zabrakło, nie mogli znaleźć sobie miejsca w życiu. Georg koniecznie chciał robić w samochodach i swoją część majątku razem z wujkiem Friedrichem zainwestował w firmę chociaż sprzedającą samochody Opla. Firma ta istniała jeszcze kiedy przeprowadziłem się do Niemiec, w całej okolicy Frankfurtu niemal wszyscy dealerzy Opla byli z firmy Georg von Opel - hasło reklamowe "Von wem sonst?" (gra słów - Adelszusatz von oznacza 'z', ale jako przyimek również 'od'. Hasło można przetłumaczyć jako "Georg od Opli - od kogóżby innego?" Nie "czegóżby", bo chodzi o to że Opla najlepiej kupić od Opla). Firma w roku 2005, już za mojego tu pobytu, zbankrutowała. Georg tego nie dożył - zmarł w roku 1971, potem firmę prowadził jego najmłodszy syn.

No ale sieć sprzedaży kręciła się prawie sama, a czymś zajmować się trzeba. Georg był jeszcze przewodniczącym rady nadzorczej Continentalu, udzielał się w różnych sportach, założył pod Frankfurtem - w Kronbergu -  zoo zwane Opel-Zoo. To zoo jest ciekawe, bo nie jest placówką głównie badawczą jak typowe zoo państwowe, tylko daje więcej kontaktu ze zwierzętami. Na terenie zoo można kupić w automatach woreczki z marchewką i pastylki z prasowanego siana i karmić zwierzęta z ręki. Polecam osobom z mniejszymi dziećmi.

Prywatnie Georg radził sobie gorzej Prowadził puste życie playboya, a w 1938 ożenił się ze swoją kuzynką Irmgard. To była naprawdę kuzynka - córka jego wujka Heinricha. Nie wiem jak to w ogóle przeszło przy takim bliskim pokrewieństwie. (pisałem że opera mydlana?) Razem mieli dwóch synów, a w 1957 małżeństwo się rozpadło.

Teraz przejdziemy do Fritza, bo to się splata jak w prawdziwej operze mydlanej. Fritz, po tym jak ojciec go zmiażdżył, w ogóle wiedział co ma robić. Ożenił się w roku 1930, małżeństwo po pewnym czasie się rozpadło, a w 1947 ożenił się powtórnie - z egzotyczną pięknością Emitą Herrán Olozaga, córką kolumbijskiego dyplomaty. Miał z nią syna Fredericka (ksywa "Ricky") i córkę Marie Christine (ksywa "Putzi").

Żeby soap opera była prawdziwą soap operą, Georg po rozejściu się z Irmgard ożenił się - jak pewnie miłośnicy oper mydlanych się łatwo domyślą - z siostrą żony Fritza, Maríą Eugenią Adelaidą Herrán Olozaga.

(Tu dochodzimy do dramatu psychologicznego)

Ojciec Wilhelm rozwalił Fritzowi psychikę bardzo skutecznie. A taka rozwalona psychika dziedziczy się kulturowo. Fritz robił swoim dzieciom rzeczy, które trudno nazwać inaczej jak "znęcanie się". Dzieci były strofowane, ustawiane, za najmniejsze, często wyimaginowane przewinienia karane, na przykład zamknięciem w kabinie łódki albo pozbawieniem posiłku. Sytuację próbował ratować Georg, starając się żeby on albo jego żona jak najczęściej zabierali dzieci Fritza na wycieczki, albo po prostu do siebie.

(Interludium)

Od lat zajmuje mnie badanie wpływu, jaki brak pewności siebie i zaburzenia lękowe mają na ludzi i społeczeństwo. No i wszystkie moje obserwacje wskazują, że wpływ ten jest straszliwie destrukcyjny. Dotąd o tym na tym blogu nie pisałem (chociaż jest to linia przewodnia mojego bloga o Polsce po niemiecku), może teraz czas. Na razie krótko na przykładzie Fritza, innym razem napiszę więcej.

Klasycznym objawem problemów lękowych jest brak wiary w siebie i cokolwiek i kogokolwiek innego - najczęściej pokrywany demonstracyjną pewnością na pokaz albo agresją. Widzę to w zachowaniu Wilhelma Opla, który tłamsił swojego syna, a na koniec go zniszczył w imię bezpieczeństwa finansowego rodziny. A i Fritz pokrywał swoją zaindukowaną przez ojca niepewność demonstracyjną pogardą dla śmierci. No i tak jak prawdopodobnie był wychowywany, tak wychowywał swoje dzieci, przekazując swoją niepewność następnemu pokoleniu. Przypomnę, że w podobnym, modnym w tamtych czasach sposobie wychowania wielu psychologów widzi przyczynę rozpowszechnienia się faszyzmu lat międzywojennych. A i dziś w Polsce widać wyraźną korelację między podobnie autorytarnym wychowaniem a sympatiami dla partii wodzowskich, fanatycznego katolicyzmu albo teorii spiskowych.

No ale wróćmy do naszej greckiej tragedii.

(Kulminacja)

W roku 1964 żona Georga - Maria - zabrała 13-letnią Putzi na zimowe wczasy w Alpach Szwajcarskich. Fajnie było, dziewczyny jeździły na nartach, a pewnego dnia, na życzenie Putzi pojechały samochodem na narty w trochę innej okolicy. Samochód prowadziła Maria. Po drodze, koło przełęczy Julier, samochód wpadł w poślizg i rozbił się. Maria zginęła na miejscu, ciężko ranna Putzi wylądowała w szpitalu.

Wkrótce do szpitala przyjechał jej ojciec Fritz i zrobił z nią to samo, co jego ojciec zrobił z nim, tylko jeszcze szybciej i skuteczniej. Wszedł do sali, powiedział trzy słowa i wyszedł. Słowa brzmiały: "Du bist schuld!" ("To twoja wina!").

(ŁUP!   Przerwa na reklamy)

(Epilog)

Niemal wszyscy bohaterowie notki skończyli smutno lub źle:

  • Wilhelm Opel zmarł już w 1948, katując się wcześniej świadomością, że nieudacznie zmarnował taaaki kontrakt.
  • Georg von Opel ożenił się jeszcze raz, miał trójkę dzieci, ale już w 1971 zmarł na zawał serca prowadząc samochód.
  • Fritz von Opel nie podniósł się już po tym wszystkim i zmarł również w 1971.
  • Putzi znienawidziła ojca, wychowywała się w szwajcarskich szkołach i internatach a potem wpadła z złe, jetsetowe towarzystwo. Po pewnym czasie się okazało, że jej pieniądze, których użyczyła przyjacielowi, sfinansowały zakup i transport dwóch i pół tony haszyszu, które policja znalazła w jej willi w Saint-Tropez. Francuski sąd z radością wsadził ją na 10 lat do więzienia jako współsprawczynię (1978), głównie po to żeby wsadzić kogoś znanego. Po dwóch latach karę zmniejszono o połowę a potem (1981) wypuszczono ją w ramach amnestii. Putzi zginęła w 2006 w powodzi w Hiszpanii.
  • Brat Putzi - Ricki - jeszcze żyje, próbował w latach 70-tych szczęścia startując pod pseudonimem w wyścigach samochodowych Formuły 3 i 1, ale bez powodzenia. Chwilę wątpliwej sławy miał, kiedy doniósł policji na Putzi i jej tony narkotyków.

Znacznie lepiej niż synowie braci Opel radziły sobie ich córki, przynajmniej te o których cokolwiek znalazłem:

  • Irmgard - córka Heinricha, przez pewien czas żona Georga - dobrze zarządzała dużym majątkiem ziemskim z przyległościami. W zasadzie była jedynym z dzieci braci Opel, które spełniło się jako przedsiębiorca. No może jeszcze Hans, który nieźle poczynał sobie w branży finansowej. Z kapitału który gospodarując Irmgard zgromadziła, jeden z jej synów założył w roku 1962 znaną firmę Chio Chips.
  • Elinor - córka Wilhelma - wyszła za mąż za przemysłowca Willy'ego Sachsa (tak, tego od łożysk), ale wkrótce rozwiodła się z nim na tle jego gorącej sympatii dla hitlerowców, wstąpienia do NSDAP i kolegowania się z najwyższym szczeblem tej partii. Potem nastąpił spór o prawa do opieki nad dziećmi, na co Elinor uciekła z dziećmi do Szwajcarii. Tu robi się film sensacyjny, bo Sachs poprosił Himmlera i Göringa żeby posłać za nią oddział SS. Oddział pojechał, złapał ją i dzieci na terenie Lichtensteinu. Na szczęście odbiła ich policja szwajcarska. Po wielu perturbacjach i zwrotach akcji udało się Elinor doprowadzić do tego, że mogła z dziećmi zostać w Szwajcarii. Ale to jeszcze nie koniec: Sachs zlecił sprowadzenie dzieci do Niemiec winnemu Sachsowi przysługę Heydrichowi, który zorganizował porwanie. Porwanie się nie udało. Potem, w 1941 Sachs doprowadził na drodze prawnej do tego, że starszy syn zamieszkał u niego, ale w ogóle nie radził sobie w roli ojca i wkrótce odesłał syna z powrotem do Szwajcarii. Mimo swoich pieniędzy Elinor łatwego życia prywatnego nie miała, ale generalnie poradziła sobie z tymi wszystkimi trudnościami w podziwu godny sposób.
  • Nie znalazłem nic o  Emmy - córce Heinricha, Sophie Eleanore - córce Carla i tylko bardzo niewiele o Eleanore Johannie - również córce Carla.

Morał z tej historii: Pieniądze naprawdę szczęścia nie dają. Zwłaszcza wielkie pieniądze.

O Oplu jako części GM jeszcze będzie.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Na ulicy widziane

9 komentarzy

Pomyślmy: Schyłki różnych systemów bywają podobne

Mam taką przypadłość, że łatwo dostrzegam podobieństwa, nawet mocno różnych rzeczy. Bywa że staje się to problemem, na przykład jeżeli znowu pomyliłem kogoś z kimś innym - bo w niektórych cechach podobni. W innych sytuacjach to bardzo korzystne - na przykład w programowaniu obiektowym. W jeszcze innych wypadkach może być to niezły temat na notkę - miałem już taką o podobieństwach katastrof w Czarnobylu i Smoleńsku. Teraz będzie o podobieństwie okresów schyłkowych. Wezmę na tapetę rozgrywający się na naszych oczach schyłek Kościoła Katolickiego w Polsce.

Trudno nie zauważyć, że przeżywamy okres schyłkowy KK w Polsce. Nawet nie o to chodzi że od lat systematycznie maleje odsetek dominicantes (40% w 2012 - uwaga: faktycznie oznacza to 32% ludności obecnej w niedzielę na mszy), że wiara Polaków jest prawie wyłącznie obrzędowa - to nic nowego, pamiętam wykład na ten temat na obozie przygotowawczym do studiów zagranicznych w 1984, i już wtedy prelegent zwracał na to wszystko uwagę. W Polsce nigdy nie było tradycji czytania i dyskutowania Biblii, dziś mam wrażenie że lepiej od "prawdziwych" katolików Biblię znają sceptycy i ateiści. Ale to wszystko nic, przez wieki tak było i nie było mowy o schyłku. Dlaczego uważam że obserwujemy schyłek uzasadnię dalej.

Dziś ciągle w mediach widzimy, słuchamy i czytamy wypowiedzi hierarchów, którzy z jednej strony opowiadają o Wartościach Chrześcijańskich i jak żyć, ale często w tej samej wypowiedzi walą po oczach nienawiścią, żądzą władzy i zysku. A ja ciągle - przez tą moją przypadłość - mam wrażenie że już to wszystko kiedyś widziałem i słyszałem w zupełnie innym systemie.

No bo przecież podobną dwoistość prezentowała duża część partyjnej wierchuszki za komunizmu. Tak samo było o Wartościach, Dobrobycie, Sprawiedliwości Społecznej ITP., a równolegle pogróżki, zastraszanie i Waadza.

No i co mnie szczególnie uderza to to, że bardzo wielu przedstawicieli obu systemów dokładnie tak samo wydaje się być niewierzącymi w głoszone poglądy i dokładnie tak samo instrumentalnie wykorzystywać hasła i retorykę swoich świętych ksiąg.  

Pamiętam oficjalną demonstrację z okazji Pierwszego Maja, w Szczecinie w roku 1982. Nie było pochodu - bo stan wojenny - tylko wszystkich spędzono na Jasne Błonia. Atmosfera była strasznie wysilona - praktycznie nikt z obecnych nie miał ochoty w tym miejscu być, nie tylko ta spędzona ludność, ale i organizatorzy i milicja. Gdy wszyscy przyszli na miejsce, jakiś sekretarz partii wygłosił wielkopatriotyczne przemówienie przyjęte znudzoną ciszą, a potem zaintonował hymn, którego nie podchwycił nikt z obecnych - i oficjel musiał dośpiewać do końca solo, fałszując strasznie (ale chociaż tekst znał, nie jak niektórzy dzisiejsi "patrioci"). A jak już dośpiewał, zaczęła się część artystyczna i już w tym momencie wszyscy sobie poszli. Orkiestry marszowe nawet z muzyką. Czuć było, że wszystkim ulżyło, z milicjantami i partyjniakami włącznie. System był już nie do uratowania - nikt go już nie chciał. No ale systemy nie padają natychmiast, temu potrzebne było jeszcze kilka lat i - co najistotniejsze - osłabienie nacisku zewnętrznego przez nastałego parę lat później Gorbaczowa. Ale już w tym momencie było widać że się kończy.

Potem pojechałem do NRD. I tam już po paru miesiącach zobaczyłem podobne oznaki. W system nie wierzył niemal nikt, ani z ludności, ani z Partii. Tylko retoryka, bezwładność, oportunizm, wyparcie i lęk przed nadzorcami z Moskwy. Prawdziwie wierzący byli nieliczni, tak naprawdę kojarzę tylko jednego - Harry'ego który miał z nami ćwiczenia z Naukowego Socjalizmu na trzecim roku. To musiało paść, stwierdziłem nawet że ciekawe czy zdążymy skończyć przedtem studia. Był koniec roku 1984 i pomyliłem się niewiele - skończyliśmy w kwietniu 1989, rypnęło się ostatecznie w październiku.

No i teraz widzę wszystko to samo. Wierchuszkę instrumentalnie operującą retoryką, ale z całą pewnością nie wierzącą w głoszone przez siebie hasła i coraz bardziej niechętną rzeszę tych, którzy jeszcze w to chociaż trochę wierzą albo się do tych rytuałów i tej retoryki przyzwyczaili.

A ostatnio w watykańskiej centrali nastał nowy zwierzchnik, który - podobnie jak kiedyś Gorbaczow - wydaje się wierzyć w głoszone przez siebie ideały. Z mównicy padają nieprawdopodobnie odkrywcze oczywistości, od dawna zapisane w Świętych Księgach i masowo używane w retoryce funkcjonariuszy. Ale teraz padają na poważnie, chociaż na razie głównie postulatywnie. System ma być dla ludzi, a nie ludzie dla systemu. Za Gorbaczowa było dokładnie tak samo.

Władze PRL-u były gotowe na Pieriestrojkę, NRD nie. W NRD zaczęto cenzurować wypowiedzi władz radzieckich, nie wpuszczać niektórych numerów radzieckich gazet itp., żeby tylko wierni tych herezji nie słyszeli. Ale to nie działało nawet w latach 80-tych ubiegłego wieku i to w komunizmie.  Dziś w Polsce obserwujemy podobne próby ograniczania zasięgu wypowiedzi papieskich przez biskupów, w rodzaju tłumaczenia co autor miał na myśli i dlaczego nie to, co powiedział, ale dziś możliwości blokowania są jeszcze mniejsze niż za NRD.

Tak więc rypnąć się musi. Ciekawe tylko ile to potrwa? Dziś nie poważę się na prognozę, niewiadomych jest zbyt wiele. Religia tkwi w ludziach o wiele głębiej niż komunistyczny totalitaryzm. Z drugiej strony KK nie ma środków przymusu bezpośredniego, może działać wyłącznie w sferze gróźb symbolicznych. Tu nie ma realnych pałek w rękach ZOMO, tu są tylko bariery w głowach ludzi. Z trzeciej strony łatwiej jest wygrać z pałkami, niż z tym co w głowach. A grono tych, którzy mają posłuszeństwo KK wprogramowane do niewymazywalnego ROM-u jest znacznie większe niż tych, którzy w swoim ROM-ie mieli firmware PZPR albo SED. 

Niektórzy z wierzących bronią się jeszcze twierdząc, że polski KK bardzo się zmienił na gorsze po 1989. Myślę że jednak nie. Z wszystkimi niedobrymi zjawiskami wśród funkcjonariuszy tej instytucji zetknąłem się już przed 1989. Była i głupota, i hipokryzja, i pijaństwo, i doniesienia o pedofilii, i rozrzutność, i wystawny styl życia, i związki księży z kobietami... Wszystko już było. Może się wydawać, że kiedyś było tego mniej, ale to raczej kwestia dostępu do informacji. Kiedyś nie sposób było dotrzeć do doniesień o wcześniejszym życiu księdza przydzielonego do lokalnej parafii. Co biskup powiedział dowiadywaliśmy się od wielkiego dzwonu z listu pasterskiego odczytanego z ambony, tak przynudziastego że mało kto go słuchał. I generalnie nie wierzyliśmy partyjnej prasie i telewizji. Dziś mamy gugla i jako tako niezależną prasę - głupoty, grzeszki i wielkie grzechy, kiedyś z łatwością ukrywane, dziś są stale na widoku. Kościół się nie zmienił - po prostu wiemy o nim więcej.

Przy okazji wspomnienie z PRL-u połowy lat 70-tych. Pamiętam że w szkole podstawowej, w klasie bodajże piątej, pani od plastyki i muzyki się kiedyś na lekcji ulało i wygłosiła półgodzinną tyradę na temat pazerności KK. Coś musiało ją dotknąć osobiście, bo nie była to drętwa pogadanka ideologiczna tylko autentyczna złość. Wszyscy oczywiście siedzieliśmy jak trusie, ale po lekcji przedyskutowaliśmy temat. Byliśmy może mali, ale nie całkiem głupi - wiedzieliśmy że coś jest na rzeczy, ale jednak uznaliśmy że pani trochę przesadza, bo "kiedyś faktycznie tak było, ale teraz już nie aż tak". Ale jednak było aż tak.

Chociaż tak myśląc trzeźwo, to wszystko zależy od kasy. Póki będzie finansowanie, póty hierarchia KK będzie się trzymać. To właśnie z braku kasy w Polsce A.D. 1982 nikt nie miał już ochoty na kontynuację, i właśnie z braku kasy NRD-owcy dali sobie spokój z tym murem akurat w październiku 1989.

Wniosek: Koniecznie trzeba odciąć biskupów od kasy, zaraz złagodnieją.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , ,

Kategorie:Pomyślmy

8 komentarzy

„Koniec z fałszowaniem prawdy o V-2!”

Osłabiło mnie wczorajsze doniesienie z Wyborczej pod pompatycznym tytułem "Koniec z fałszowaniem prawdy o V-2! Zbrodniczy projekt a nie piękna legenda". No mać, interesuję się tematem, a jeszcze ani razu nie widziałem żeby gdzieś lansowano "piękną legendę" o niemieckim programie rakietowym, pomijając drugą stronę medalu.

A w tym artykule mowa jest o tym, że zawiązał się polsko-niemiecki ruch obywatelski, który będzie dążył żeby w muzeum w Peenemünde pokazano prawdziwy obraz niemieckiego programu rakietowego i żeby było tam o ofiarach tego programu, a nie tylko o wspaniałych jego osiągnięciach i locie na Księżyc.

Rakieta A4 (V2) w muzeum w Peenemünde

Rakieta A4 (V2) w muzeum w Peenemünde

Jak już pozbierałem szczękę z podłogi to strzeliłem komentarz że ci aktywiści to pewnie w ogóle w muzeum nie byli, a jak byli to im się nie chciało czytać i zobaczyć całej ekspozycji. (Hipoteza robocza - słabo władają niemieckim i angielskim, więc ewentualnie nic nie zrozumieli).

A potem pojawił się komentarz jakiejś pani, od którego mi macki opadły. Cytuję:

elisee5Zwiedzałam to muzeum i byłam zbulwersowana sposobem przedstawienia eksponatów. Niewiele o ludobójstwie, a podkreślany przede wszystkim geniusz i prekursor astronautyki

Ta pani najwyraźniej nic z muzeum nie zrozumiała. Przedstawia ono bardzo dobrze całą złożoność uwarunkowań wokół niemieckiego programu rakietowego. Jego niewątpliwe i pionierskie osiągnięcia techniczne  i ogrom cierpień robotników przymusowych, jakim te osiągnięcia zostały okupione. Uwikłanie w system i indywidualne wybory poszczególnych naukowców i inżynierów. Ofiary użycia tej broni. Zbrodnicze projekty dalszego rozwoju tych rakiet. Brak skrupułów krajów zwycięskich przy wykorzystaniu  doświadczeń projektu. Mroczne strony późniejszych programów kosmicznych. I tak dalej.

Tyle że żeby wyrobić sobie zdanie trzeba się trochę wysilić. Poprzeglądać założenia projektowe (własnoręcznie przewracając strony dokumentacji, nie wisi to sobie po prostu na ścianie). Pootwierać szafki poświęcone kluczowym postaciom i zastanowić się nad zgromadzonymi w nich przedmiotami. Przeczytać sporo tekstu. I co najważniejsze: POMYŚLEĆ! Wnioski nie są podane na talerzu, trzeba je wyciągnąć samodzielnie.

Ja po wizycie w tym muzeum byłem pod wrażeniem. Ono jest po prostu świetnie zrobione, chyba najlepsze pod tym względem z wszystkich jakie dotąd widziałem. W La Coupole miałem wrażenie że tory "jasny" i "ciemny" są mocno od siebie odseparowane, w Peenemünde ciemna i jasna strona Mocy przenikały się na każdym kroku. Nie byłem jeszcze w Mittelbau Dora (mam w planie), ale myślę że tam zachowanie takiej równowagi jest o wiele trudniejsze i to muzeum będzie zdominowane przez stronę ciemną.

Po przemyśleniu sprawy sądzę że wiem dlaczego ten "ruch obywatelski" nic nie zrozumiał. Oni są przyzwyczajeni, że oceny moralne są czysto czarno-białe, podane wprost i nie wymagają myślenia. (Dlaczego mnie nie dziwi że oni są głównie z Polski?). I jak nie ma dużymi literami napisane "TO BYŁO BE" i "TO BYŁO CACY", to to jest dla nich bulwersujące.

Nie byłem w Muzeum Powstania Warszawskiego, ale musiałem już prostować myślenie mojego syna, który tam był. Stąd chyba się nie pomylę, gdy powiem temu "ruchowi obywatelskiemu":

A spadajcie z takim podejściem do Muzeum Powstania Warszawskiego. Muzeum Historyczno-Techniczne w Peenemünde jest dla ludzi samodzielnie myślących, a nie dla was.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Pomyślmy

Skomentuj

Warto zobaczyć: Muzeum historyczno-techniczne w Peenemünde

Dziś o muzeum w miejscowości, która każdemu się kojarzy. Peenemünde.

Prawda jest taka, że od wojny nie za wiele tam zostało. Teren został gruntownie zbombardowany w 1943, potem odbudowano tylko elektrownię. Ale ta elektrownia nie była mała - 30MW, jedna z największych wtedy w Rzeszy. Większość produkowanej przez nią energii szła na produkcję ciekłego tlenu w pobliskiej tlenowni (dziś w ruinie, niedostępna do zwiedzania). Zresztą to właśnie ta elektrownia  zwróciła uwagę aliantów - taka duża na kawałku piaszczystej, słabo zaludnionej wyspy? Po bombardowaniu produkcję rakiet przeniesiono pod ziemię w środku Niemiec (hasło "Mittelbau-Dora"), tutaj tylko robiono kontrolę jakości. Nie w ruinie są jeszcze tylko kwatery inżynierów.

Peenemünde - budynek elektrowni

Peenemünde - budynek elektrowni

Ale elektrownia po odbudowie pracowała do 1990. Dziś mieści się tam ekspozycja muzeum. A muzeum jest oczywiście poświęcone rakietom A4 (V2).

Peenemünde - rakieta A4 (V2)

Peenemünde - rakieta A4 (V2)

Ekspozycja jest bardzo dobra. Z jednej strony przedstawiony jest aspekt techniczny przedsięwzięcia - konstrukcja rakiet, projekty dalszego ich rozwoju, osiągnięcia zespołu.

Peenemünde - silnik rakiety A4 (V2)

Peenemünde - silnik rakiety A4 (V2)

 

Peenemünde - sterowanie rakiety A4 (V2)

Peenemünde - sterowanie rakiety A4 (V2)

Ale muzeum nie na darmo nazywa się "historyczno-technicznym". Bardzo wiele miejsca poświęcone jest drugiej stronie medalu - cierpieniom więźniów produkujących rakiety, bardzo dwuznacznej (eufemistycznie mówiąc) postawie poszczególnych konstruktorów, bezsensie tych rakiet jako broni (więcej ludzi zginęło przy ich produkcji niż od ich zastosowania), staraniom mocarstw zwycięskich żeby jak najwięcej z wyników programu przejąć dla siebie. I o tym, jaką przeszłość ciągną za sobą programy kosmiczne zarówno Amerykanów jak i Rosjan.

Na zewnątrz budynku, oprócz kilku rakiet A4 (V2) zrobionych po wojnie z pozostałych części, stoi trochę innego sprzętu głownie poradzieckiego. Kilka samolotów i śmigłowców, trochę różnych rakiet.

Peenemünde - samoloty

Peenemünde - samoloty

W hali elektrowni można też obejrzeć piec i kawałki turbin.

Peenemünde - piec elektrowni

Peenemünde - piec elektrowni

W Peenemünde byłem kilka lat temu, widzę po zdjęciach w sieci że ekspozycja od tego czasu się powiększyła. Zwłaszcza o Fieseler Fi-103 (V1) i zmontowane kawałki katapulty do ich wyrzucania (wcześniej części katapulty leżały sobie w ciemnym kącie hali elektrowni).

Peenemünde - katapulta rakiety Fieseler Fi-103 (V1)

Peenemünde - katapulta rakiety Fieseler Fi-103 (V1)

Jeszcze ciekawostka: Konstruktorzy zespołu byli wielkimi fanami filmu Fritza Langa "Frau im Mond". Przypomina o tym logo namalowane na stojącej przy wejściu na teren muzeum rakiecie. Nie zwróciłem wtedy na to uwagi, więc zdjęcie to słaby wycinek z ze zdjęcia całej rakiety.

Peenemünde - "Frau im Mond" na rakiecie A4 (V2)

To muzeum jest świetne i daje do myślenia. Szczerze polecam.

Adres:

Historisch-Technisches Museum Peenemünde GmbH
Im Kraftwerk
17449 Peenemünde

 Muzeum czynne

  • kwiecień-wrzesień od 10 do 18
  • Listopad-marzec od 10 do 16
  • od listopada do marca w poniedziałki nieczynne

Wstęp:

Dorośli 8 EUR, dzieci 5 EUR

[mappress mapid="54"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

3 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: Bahlsen kontra Ciasteczkowy Potwór i narodowi socjaliści

Logo Bahlsen

Logo Bahlsen Źródło: Wikipedia

Parę dni temu usłyszałem w radiu mniej lub bardziej zabawną informację dotyczącą firmy Bahlsen, i przypomniała mi ona że miałem napisać o tej firmie notkę.

Firma Bahlsen znana jest ze swoich herbatników, głównie z marki Leibniz-Butterkekse. Ale najpierw aktualna historia.

Główną siedzibę firmy Bahlsen w Hannoverze zdobi rzeźba przedstawiająca ludzi niosących sztandarowy produkt firmy. Rzeźba powstała w roku 1910, a sam keks jest pozłacany i waży podobno około 20 kg.

Rzeźba "Brezelmänner" na budynku firmy Bahlsen

Rzeźba "Brezelmänner" na budynku firmy Bahlsen Źródło: Wikipedia Autor: Axel_Hindemith

No i ten keks został niedawno ukradziony, a ostatnio pojawiło się pismo od złodzieja z żądaniami okupu. Tekst pisma - według najlepszych wzorów ze słabych kryminałów - został złożony z liter wyciętych z gazet i dołączone jest do niego zdjęcie przedstawiające człowieka przebranego w strój Ciasteczkowego Potwora z Ulicy Sezamkowej nadgryzającego złote ciasteczko. W piśmie ktoś żąda wpłacenia 1000 EUR na konto pewnego schroniska dla zwierząt i zaopatrzenia w ciasteczka pewnego szpitala dla dzieci. Jeżeli żądania porywacza nie zostaną spełnione keks trafi do kosza na śmieci w którym mieszka Oskar.

Ciasteczkowy potwór szantażuje Bahlsena

Ciasteczkowy Potwór szantażuje Bahlsena Żródło: Berliner Morgenpost

Historyjka jak z marnego filmu klasy C. Ale historia firmy Bahlsen zawiera momenty nadające się do dobrego filmu klasy A.

Firmę założył w Hannoverze Hermann Bahlsen, w roku 1889. Pomysł i przepis na swoje ciasteczka Bahlsen przywiózł z Anglii, i nazwał je również po angielsku - Butter-Cakes. Była to luka rynkowa, bo z ciasteczek w typie herbatników na rynku niemieckim dostępne były wtedy tylko zwykłe suchary albo nietrwałe ciasteczka sprzedawane luzem. Małych, trwałych ciasteczek nie można było kupić nawet w cukierni. Zainteresowany klient miał do wyboru upiec sobie coś samemu, albo kupić obłędnie drogie (ze względu na zaporowe cła) ciasteczka importowane z Francji albo Anglii. Herbatniki Bahlsena sprzedawały się dobrze, ale pomysł z nazwą okazał się jednak średni, bo znajomość angielskiego wśród Niemców była słaba i wszyscy wymawiali tę nazwę nie jako "kejks" tylko "kakes", co budziło nieodparte skojarzenia z kupą (niem.: Kake).

Bahlsen musiał zmienić nazwę produktu - wymyślił więc słowo Keks, po niemiecku wymawiane trochę podobnie do tego  angielskiego Cakes. Słowo przyjęło się jako rzeczownik pospolity nie tylko w Niemczech (pojawiło się w słowniku Dudena w roku 1912) - w Polsce też pewien rodzaj ciasta (chociaż zupełnie inny) nazywany jest keksem. Marka Leibniz pochodzi od tego Leibniza, bo on był przecież z Hannoveru. Imię to nie było całkiem od czapy - Leibniz zajmował się nie tylko filozofią i rachunkiem różniczkowo-całkowym, ale między innymi również problematyką zaopatrzenia wojska w żywność. I wyszło mu że suchary są do tego lepsze od chleba, bo trwalsze.

Ciasteczka Bahlsena odniosły sukces przede wszystkim dzięki długiemu okresowi przydatności do spożycia - Bahlsen wymyślił sprzedaż w zapobiegających zawilgoceniu i kruszeniu się zawartości opakowaniach kartonowych, opatentował swój pomysł i dostał za niego parę międzynarodowych nagród. Charakterystyczny dla jego ciasteczek kształt z 52 ząbkami na obwodzie i 15 zagłębieniami (one są po to, żeby przy pieczeniu nie robiły się pęcherze, bez tych zagłębień ciasteczko po upieczeniu nie byłoby płaskie) powstał w początku XX wieku.

Trwałość herbatników była podkreślona znakiem towarowym powstałym w roku 1903. Znak przedstawiał egipski hieroglif oznaczający "wiecznotrwały" i jego uproszczoną transkrypcję fonetyczną "TET".

Znak towarowy TET Bahlsena

Znak towarowy TET Bahlsena Źródło: Wikipedia Autor: Nifoto

W roku 1905 Bahlsen jako pierwszy w Europie zastosował w swojej fabryce produkcję taśmową. Podpatrzył ją będąc na Wystawie Światowej w Chicago w 1893, zwiedzając zautomatyzowaną rzeźnię pracująca taśmowo już od 1870 (to dla czytelników przekonanych że produkcję taśmową wynalazł Henry Ford).

Pierwsza w Europie taśma produkcyjna w zakładach Bahlsena w Hannoverze

Pierwsza w Europie taśma produkcyjna w zakładach Bahlsena w Hannoverze Źródło: www.bahlsen.com

Hermann Bahlsen był - jak wielu niemieckich przedsiębiorców tamtych czasów - zaangażowanym społecznie socjalistą. Dbał on o swoich pracowników - uruchomił dla nich na przykład zakładową kasę chorych, zatrudniał lekarzy zakładowych itp. Planował też budowę dzielnicy mieszkaniowej dla swoich robotników, mającą nazywać się "TET-Stadt". Dzielnica miała być położona obok fabryki, oprócz mieszkań miała być w niej  też zieleń i instytucje kulturalne, a wszystko miało być w miksie stylu egipskiego z secesyjnym. Plany zarzucono w 1919, bo po wojnie nie było na to środków.

TET-Stadt (model)

TET-Stadt (model) Źródło: www.bahlsen.com

 Po śmieci Hermanna Bahlsena w 1919 dzieło prowadzenia firmy kontynuowali jego trzej synowie. Wprowadzali oni, podobnie jak ojciec, wiele innowacyjnych produktów i metod produkcji i dystrybucji oraz równie innowacyjnych sposobów reklamy. I zdecydowanie nie lubili się z faszystami.

Po pewnym czasie wybuchła WWII i tu następuje część zasługująca na film klasy A. Otóż w 1940 roku faszystowskie władze przywiozły firmie pracowników przymusowych - kobiety z Polski, Ukrainy i podobnych okolic. Tak jak i innym firmom produkującym dla wojska, którym przecież część pracowników wzięto do woja i posłano na front - a firma produkowała suchary i herbatniki dla żołnierzy. Ale Bahlsenowie, inaczej niż zarządy większości innych firm (oraz na przykład kościoły - i katolicki, i ewangelicki) stwierdzili, że nie rozumieją dlaczego mieliby te pracownice traktować inaczej niż resztę załogi. Opłacali więc je dokładnie tak samo i zapewniali im dokładnie takie same warunki pracy i przywileje socjalne.

Takie podejście budzi szacunek, ale to jeszcze nie koniec. Ta historia ma morał który brzmi: Opłaca się być porządnym człowiekiem. Mianowicie po upadku III Rzeszy Hannover zajęły wojska alianckie. No i żołnierze, jak to żołnierze plądrowali sobie różne obiekty. Ale gdy doszli do firmy Bahlsenów, pracownice przymusowe stanęły przed bramą i żołnierzy nie wpuściły, mówiąc że to ich firma i plądrowanie tylko po ich trupie. Zakłady zostały w 60% zniszczone przez bombardowania, ale nic nie zostało zrabowane ani rozkradzione.

Po wojnie nie było już  w historii firmy Bahlsen podobnie spektakularnych momentów. Bahlsen zaczął produkować chipsy ziemniaczane, wszedł w orzeszki ziemne, wchłonął trochę innych firm, podzielił się na część "słodką" i "słoną" i prosperuje całkiem dobrze.

Jak na razie trudno powiedzieć, czy akcja Ciasteczkowego Potwora to nie jest tylko PR-owy gag. Zobaczymy.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

11 komentarzy

Hugo Junkers i błędne skojarzenia

Wracając po świętach z kraju postanowiłem zobaczyć Bauhaus Dessau. To blisko autostrady którą zawsze jadę i wstyd że przez tyle lat jeszcze tam nie byłem. Ale że szkoda zbaczać z drogi tylko dla jednego obiektu (nie jestem takim wielkim fanem architektury żeby zwiedzać wszystkie budynki, wystarczy mi ten główny, bardziej interesują mnie "niższe sztuki, te, co się od zegarmistrzostwa wywodzą") to poszukałem w sieci innych ciekawostek z Dessau i znalazłem, że przecież w Dessau działał Hugo Junkers i jest tam muzeum jemu poświęcone. Więc dziś o Hugo Junkersie. A o Bauhausie przy innej okazji.

Hugo Junkers kojarzy się w Polsce przede wszystkim z samolotami wojskowymi - bombowcami Ju-52 (nie całkiem słusznie) i bombowcami nurkującymi Ju-87 StuKa - czyli Stukasami (całkiem niesłusznie). Starsi czytelnicy z pewnością pamiętają, że kiedyś na gazowy, przepływowy podgrzewacz wody mówiło się potocznie junkers. Tu skojarzenie z Hugo Junkersem jest 100% słuszne. Ale po kolei.

Przepływowy, gazowy podgrzewacz wody

Logo Junkersa

Na moim blogu wspominałem już o Junkersie przy okazji notki o Claude Dornierze. Junkers był jednak znacznie starszy od Dorniera (25 lat różnicy) i kiedy zaczynał swoją działalność samolotów nie było jeszcze wcale. Junkers pracował najpierw nad silnikami na gaz. Wtedy dziedzina ta dopiero raczkowała i problemem było nawet określenie jakie różne rodzaje paliw mają właściwości i wartość energetyczną. Junkers wymyślił wiec sposób pomiaru wartości opałowej paliw gazowych. Wziął on palnik w którym spalał się gaz i postawił nad nim wymiennik ciepła przez który ze stałą prędkością przepływała woda. I voila -  różnica temperatury wody między wejściem i wyjściem wymiennika dawała się bezpośrednio przeliczyć na wartość opałową paliwa. Taki kalorymetr był dobry i Junkers opatentował go.

Potem Junkers trochę pokojarzył i wyszło mu, że jego kalorymetr może mieć o wiele lepsze zastosowanie - zamiast tylko mierzyć temperaturę, można przecież podgrzewać w nim wodę. W tamtych czasach domowe podgrzewacze wody (systemu wymyślonego przez Johanna Vaillanta, swoją drogą też marki znanej do dziś) składały się ze zbiornika na wodę, która najpierw podgrzewano, a potem dopiero używano.

Wanna z termą na węgiel

Wanna z termą na węgiel

Metoda ta ma parę ograniczeń - po pierwsze podgrzewanie trochę trwa, po drugie ciepłej wody może zabraknąć, a jak nie zabraknie to niepotrzebnie zużyliśmy energię na podgrzanie tego co zostało. Podgrzewacz przepływowy systemu Junkersa podgrzewał natomiast tylko tyle wody ile było trzeba i zawsze tyle żeby wystarczyło. Junkers opatentował swój podgrzewacz (1894) i właśnie w Dessau uruchomił ich produkcję. W krótkim czasie urządzenia te stały się tak popularne, że nazwa firmy produkującej je weszła do języka potocznego. Bojlery dokładnie takie jak na zdjęciu poniżej były produkowane i powszechnie stosowane w Polsce.

Przepływowy, gazowy podgrzewacz wody

Przepływowy, gazowy podgrzewacz wody Junkersa

Drugą działką w której działał Junkers były różne rzeczy z metalu. Junkers był entuzjastą robienia wszystkiego z metalu, robił na przykład metalowe meble. Tutaj metalowy fotel (również opatentowany)

Metalowy fotel Junkersa

Metalowy fotel Junkersa

Junkers wymyślił też metalowe domy z prefabrykowanych elementów. Ściany ich były wykonane z cienkiej stali i izolowane watą szklaną. W muzeum mają jedyny z metalowych domów Junkersa który przetrwał do dziś.

Dom stalowy Junkersa

Dom stalowy Junkersa

Oglądałem go dość sceptycznie, ale trzeba przyznać że podobna koncepcja żyje do dziś w postaci mniej lub bardziej prowizorycznych budynków z kontenerów.

Tymczasowy budynek Carl-Schurz-Gymnasium

Tymczasowy budynek Carl-Schurz-Gymnasium

Nic więc dziwnego, że kiedy Junkers zabrał sie za samoloty to też musiały one być z metalu. Koncepcja jego były taka, że samolot ma mieć tylko jeden płat, bez tych wszystkich zastrzałów, linek itp zwiększających opory, i ma być z solidnego materiału, a nie z listewek i płótna. I taki samolot został zbudowany w roku 1915. Był to Junkers J 1, pierwszy całkowicie metalowy samolot na świecie. Samolot w locie poziomym był dość szybki (ze względu na niskie opory), ale prędkość wznoszenia miał beznadziejną - był pokryty blachą stalową (sic!)  i zbyt ciężki dla ówczesnych silników.

Następna próba Junkersa była tylko trochę bardziej udana - Junkers J2, w zamierzeniu myśliwiec, wyglądał na owe czasy bardzo nowocześnie (dolnopłat bez żadnych zastrzałów), ale silnik nadal był zbyt słaby.

Więc Junkers musiał trochę odpuścić - następny jego samolot (Junkers J4 / J.I, 1917) był duralowym półtorapłatem, bez zastrzałów się nie obyło, konstrukcja była co prawda z rur stalowych ale miejscami pokrytych płótnem. Ponieważ miał to być samolot wsparcia piechoty nie robiący akrobacji, to dostępny silnik mu wystarczył. Udało się nawet wygospodarować sporo masy -  bo aż 450 kg - na opancerzenie kabiny pilotów i zbiornika paliwa - czyli były to już pierwsze elementy samolotu szturmowego. Junkersy J4 trafiły w większej ilości na front i tam wykazały swoje zalety: Metalowy samolot mógł stać sobie na wolnym powietrzu (te płócienno-drewniane trzeba było chować do hangaru, a przed lotem pracowicie je stamtąd wyciągać) i był bardzo odporny na trafienia (odnotowano przypadek skierowania takiego samolotu do remontu dopiero jak nazbierał 400 przestrzelin).

Do końca wojna Junkers skonstruował jeszcze kilka typów samolotów, między innymi J7 - pierwszy samolot pokryty blachą falistą

Szczegół konstrukcji Junkersa Ju-52

Szczegół konstrukcji Junkersa Ju-52

 i J10 (CL.I) uznawany za pierwszy "prawdziwy" samolot szturmowy, ale żadnej z tych konstrukcji nie dostarczono w znaczących ilościach na front. Trzeba tu powiedzieć, że Junkers był socjalistą i pacyfistą i do produkcji samolotów wojskowych był przymuszany przez władze.

Po wojnie, na mocy postanowień Traktatu Wersalskiego w Niemczech nie wolno było produkować samolotów. Wszyscy producenci niemieccy musieli mocno kombinować żeby nie wypaść z branży, Junkers nawiązał w tym celu współpracę ze Szwecją i Rosją (już Radziecką). Z Rosją podpisał 30-letnią umowę na produkcję jego samolotów, sporo zainwestował w fabrykę pod Moskwą ale władza radziecka już po 6 latach go wydymała i umowę rozwiązała.

Tymczasem w roku 1919 Junkers skonstruował pierwszy czysto cywilny samolot metalowy na świecie - Junkersa F13. Była to typowa dla niego konstrukcja - wolnonośny dolnopłat z metalowym szkieletem pokrytym blacha falistą. Samolotów tych zachowało się do dziś zaledwie parę, w muzeum robią właśnie jego replikę. W tej chwili mają zrobiony częściowo pokryty szkielet kadłuba.

Replika Junkersa F13

Replika Junkersa F13

Junkers uruchomił też swoją fabrykę silników lotniczych, ale to za długi temat na jedną notkę.

Najbardziej znanym samolotem Junkersa jest Ju-52. Był to również wolnonośny dolnopłat ze szkieletem kryty blachą falistą, ale znacznie większy niż F13, bo trzysilnikowy. Został on zaprojektowany jako samolot pasażerski, jednak wojsko zażądało aby w konstrukcji uwzględnić od razu wymagania wojskowe. Samolot był wygodny i bardzo niezawodny, latał nawet trasy nad Alpami. Nie było wtedy kabin ciśnieniowych, dla pasażerów były maski tlenowe podłączone do centralnej instalacji tlenowej, ciekawe jak na tej wysokości pasażerowie chodzili do toalety :lol:. Ale w 1934 pojawiły się konkurencyjne i znacznie bardziej ekonomiczne samoloty Douglasa (DC-2), i koncepcja kanciastego szkieletu krytego blachą falistą powoli stawała się cokolwiek przestarzała, a Ju-52 wyglądał w porównaniu z nimi jak wyjęty ze strychu.

Junkers Ju-52

Junkers Ju-52

Ju-52 trochę się zachowało, w Dessau też mają jednego (wymienili ze Szwedami za MiG-a 21, to był bardzo dobry biznes bo MiG-ów 21 jest w krajach postkomunistycznych jak psów). 6 sztuk Ju-52 na świecie jest jeszcze latających, jednego ma Lufthansa i widuję go od czasu do czasu przelatującego przy różnych okazjach.

Junkers Ju-52 nad Frankfurtem

Junkers Ju-52 nad Frankfurtem

Ju-52 był intensywnie stosowany wojskowo jako samolot transportowy i bombowiec. Stąd wojenne skojarzenie, jednak wbrew woli konstruktora. Podobnie wojskowo było używanych wiele samolotów pod nazwa Junkers, ale Hugo Junkers nie miał już na to wpływu. A było to tak:

Po dojściu Hitlera do władzy Junkers został wywłaszczony a jego fabryki i patenty przejęte bez odszkodowania przez państwo. Przyczynami były z pewnością nieukrywana niechęć Junkersa do nazistów i niechęć do produkcji dla wojska, ale mogło w tym być coś więcej. Mianowicie podobno sam Hermann Göring chciał się w roku 1923 zatrudnić u Junkersa jako pilot-oblatywacz, ale Junkers go nie przyjął (nie mogę znaleźć czy powiedział mu to osobiście). Niewykluczone, że odbierając Junkersowi fabryki Göring chciał się za to odegrać. W każdym razie z późniejszymi samolotami "Junkers" Hugo Junkers nie miał już nic wspólnego, nie były one nawet konstruowane według jego koncepcji. Sam Junkers lata od 1933 do jego śmierci w 1935 spędził w areszcie domowym i pod stałą obserwacją jako element niepewny.

Muzeum w Dessau ma sporą ekspozycję urządzeń gazowych Junkersa i późniejszych, również NRD-owskich. Jest tam też jego dom stalowy (jedyny egzemplarz na świecie), sporo silników lotniczych i nie tylko, trochę różnych pojazdów marki Junkers. Z samolotów Junkersa nie ma za wiele, bo o nie trudno, w zasadzie jest tylko Ju-52, reszta jako modele w gablotkach. No i replika F13 w budowie.

Ciekawy jest symulator lotu dla Ił-a 18 z epoki przedkomputerowej, na lampach - czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Obok stoją MiG-15 UTI i Jak-27R.

Symulator lotu Ił-18

Symulator lotu Ił-18

Na zewnątrz hali stoi trochę sprzętu postradzieckiego - MiG-21, MiG-23, Su-22, Mi-2, Ił-14 (pomalowany w barwy NRD-owskiej Deutsche Lufthansa) . No i zupełna ciekawostka - resztki tunelu aerodynamicznego zakładów Junkersa.

Tunel aerodynamiczny Junkersa

Tunel aerodynamiczny Junkersa

 Adres:

Technikmuseum "Hugo Junkers"
Kühnauer Straße 161a
06846 Dessau

 Muzeum czynne codziennie od 10 do 17. Wstęp: dorośli 4 EUR, dzieci 1,50.

[mappress mapid="2"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

27 komentarzy

Żegnaj NRD Extra: Wartburg 311 po raz kolejny i Graciela

Po wycieczce mam dużo zdjęć, więc może znowu o Wartburgu 311. Bo to był fajny samochód.

 W tamtych czasach samochody miały nienośne nadwozia oparte na ramie podwozia (zdjęcie ramy było w notce o Automobile Welt Eisenach, to rama od Wartburga 353, ale nie różniąca się znacząco od ramy Wartburga 311). Takie rozwiązanie miało różne wady (stąd dziś się tak nie robi), ale jedną bardzo poważną zaletę: Zrobienie dowolnej wersji nadwoziowej jest wtedy trywialne. NRD-owcy w tych czasach jeszcze się naprawdę starali i Wartburg 311 miał 12 (!) seryjnych wersji nadwoziowych, plus jeszcze parę prototypowych. Chyba żaden inny samochód w tych czasach nie miał ich aż tyle. Nie wszystkich wersji zdjęcia mam, ale spróbujemy:

  •  311/0 - standardowa limuzyna czterodrzwiowa - czyli wersja podstawowa. Tej wersji zbudowano najwięcej - 130.411 sztuki.
Wartburg 311/0

Wartburg 311/0

  •  311/1 - luksusowa limuzyna czterodrzwiowa - czyli wersja de Luxe. Zrobiono ich 55.661. Nie mam akurat zdjęcia tej wersji, ale od wersji Luxus Limusine z otwieranym dachem różni się ona tylko brakiem otwieranego dachu.
  •  311/2 - dwudrzwiowe cabrio. Zwracam uwagę na drewniane wykończenie deski rozdzielczej i drzwi. Nie wygląda ono tak ślicznie jak w dzisiejszych samochodach luksusowych, ale były lata 50-te a Wartburg 311 był samochodem klasy średniej. Ta wersja, jako jedyna z Wartburgów, miała skórzane pokrycia siedzeń. Zrobiono jej 2670 sztuk.
Wartburg 311/2 Cabrio

Wartburg 311/2 Cabrio

 

Wartburg 311/2 Cabrio

Wartburg 311/2 Cabrio

  •  311/3 - dwudrzwiowe coupé. Nie było takie rzadkie - widywało się takie na ulicach nawet w Polsce. Tych było 5487 sztuk.
Wartburg 311/3 Coupe

Wartburg 311/3 Coupe

  •  311/4 - policyjna terenówka (Kübelwagen)  Nie udało mi się znaleźć ile ich zrobiono i nie mam zdjęcia, muszę się podeprzeć siecią
Wartburg 311/4 Kübelwagen

Wartburg 311/4 Kübelwagen Żródło: forum-ddr-grenze Autor: tdk03

  •  311/5 - czterodrzwiowa limuzyna campingowa z otwieranym dachem. Według dzisiejszej terminologii określilibyśmy ten samochód jako pięciodrzwiowe kombi, ale rozwiązanie z szybami części tylnej zachodzącymi na dach i otwieranym dachem nad przestrzenią ładunkową dziś nie występuje. A nawet nie kojarzę żadnego innego samochodu z dowolnego okresu z czymś takim. I nie należy mylić tej wersji z wersją kombi - kombi było inne (patrz dalej). Sens tego otwieranego dachu był taki, że po położeniu siedzeń tworzyła się duża przestrzeń do spania, a głowy śpiących znajdowały się pod tym otwieranym dachem. Miało to tworzyć wrażenie spania na wolnym powietrzu. Tej wersji powstało 8362 sztuk.
Wartburg 311/5 Camping Limusine

Wartburg 311/5 Camping Limusine

 

Wartburg 311/5 Camping Limusine

Wartburg 311/5 Camping Limusine

  •  311/6 - czterodrzwiowa limuzyna z kierownicą z prawej. Tu też brak danych o produkcji.
  •  311/7 - dwudrzwiowy pickup. Niewielka część z nich miała tylne błotniki takie jak w limuzynie, reszta miała tam po prostu skrzynię. W sumie było ich 4938. Tu też nie mam zdjęcia, muszę wziąć z sieci
Wartburg 311/7 Schnelltransporter z przyczepą

Wartburg 311/7 Schnelltransporter z przyczepą Żródło: Wikipedia Autor: Holger Nagler

  •  311/8 - czterodrzwiowa limuzyna z otwieranym dachem. Ta wersja nie różni się jakoś zasadniczo od standardowej, tylko ten dach. Produkcja: 14.743 sztuk.
  •  311/108 - luksusowa limuzyna z otwieranym dachem. j.w. 11.274 sztuk.
Wartburg 311/108 Luxus Limusine

Wartburg 311/108 Luxus Limusine

  •  311/9 - trzydrzwiowe kombi. Trzydrzwiowe kombi!? To znowu rzadko stosowane rozwiązanie. Tylne drzwi w pierwszych wersjach otwierały się na bok, na zdjęciu późniejsza wersja z drzwiami podnoszonymi do góry (a może i jest to Wartburg 312?) Tej wersji wyprodukowano więcej niż campinga (23.568), ale ponieważ dla oszczędności blachy dach był częściowo z duroplastów a część konstrukcji zrobiono z drewna, to do dziś dotrwało mało egzemplarzy.
Wartburg 311/9 Combi

Wartburg 311/9 Combi

  •  311-300 dwudrzwiowe coupé z hardtopem. O tym samochodzie miałem już notkę. W zasadzie wersja ta powinna nazywać się cabrio. Wyposażona była fabrycznie w zdejmowany hardtop z duroplastów, składaną budę można było dokupić. Tego modelu wyprodukowano tylko 541 sztuk.
Wartburg 1000 Coupe (311/300)

Wartburg 1000 Coupe (311/300)

 Ale co to jest ta tytułowa Graciela? Sądzę że nikt z czytelników mojego bloga o tym jeszcze nie słyszał. Ja też dopiero teraz o tym przypadkowo przeczytałem, artykuł w Wikipedii niemieckiej pojawił się dopiero w tym roku i nie jest podlinkowany w artykule o Wartburgach. I nie ma tego hasła w Wikipedii w żadnym innym języku, nawet hiszpańskim.

 Otóż Wartburgi 311 produkowano w Argentynie. Historia jest dłuższa i wstydliwie ukrywana. A było to tak.

 Argentyna w czasie wojny sympatyzowała z rządem Hitlera - pamiętamy przecież dokąd Watykan po wojnie ekspediował hitlerowskich zbrodniarzy. Ale gospodarczo zależna była od Wielkiej Brytanii i rząd Juana Peróna starał się tą zależność zmniejszyć. W 1947 uruchomiono tam fabrykę samolotów IAME (Industrias Aeronáuticas y Mecánicas del Estado), a w roku 1952 zarządzono że będzie ona produkować samochody. Konstruktorzy wzięli (pewnie po niemieckich sympatiach) za bazę DKW F8-9 (przypominam: Rama i nadwozie DKW F9, czyli takie same jak w IFA F9, silnik DKW F8, czyli późniejszej linii Trabanta) i zrobili swoje nadwozia (sedan, sport i pickup). Pojazd nazwano Justicialista czyli nazwą rządzącej partii (Partido Justicialista). Do wersji Sport włożono 4-cylindrowego boxera od Porsche,

Justicialista Sport

Justicialista Sport Żródło: Wikipedia Autor: Czajko

a nadwozie wersji sedan według niemieckiego autora artykułu na ten temat było niezwykle podobne do Warszawy M20. Nie wiem gdzie on miał oczy, mi się często coś wydaje podobne do czegoś zupełnie innego, ale tu specjalnego pokrewieństwa nie widzę.

Graciela Sedan

Graciela Sedan Żródło: www.cocheargentino.com.ar

Późniejsza wersja miała silnik powiększony do 800 cm3 i była już nieco podobna do Wartburga 311.

 A potem, w roku 1955 był pucz, obalono generała Peróna i nazwa tych samochodów musiała się zmienić. Wybrano "Graciela", co zdaje się jest po prostu imieniem żeńskim. I mniej więcej w tym momencie zaczęto montować do nich silniki IFA F9/Wartburg, prawdopodobnie kupowane wprost w NRD. Podejrzewa się, że już wcześniej przynajmniej część silników montowanych do pickupów pochodziła z fabryki IFA.

 Relacje miedzy Argentyną a NRD były dość skomplikowane. Argentyna nie uznawała wtedy NRD, jednak wysłannicy Ulbrichta już w roku 1953 próbowali nawiązać kontakty gospodarcze z krajami Ameryki Południowej. W roku 1955 NRD otwarło przedstawicielstwo handlowe w Argentynie i jakaś współpraca była - podobno są papiery na wizyty przedstawicieli zakładów IFA w Argentynie, ale nie wiadomo co dokładnie ustalono. Wiadomo jednak na pewno, że do Gracieli zamontowano w sumie 2456 silników od Wartburga sprowadzonych z NRD. Od roku 1960 Graciele montowano na ramach od Wartburga a od 1962 fabryka składała przywożone w częściach Wartburgi pod nazwą Graciela W. Mimo to w 1962 NRD zwinęło swoje przedstawicielstwo handlowe, a w 1964 produkcje Gracieli W zakończono.

Graciela W

Graciela W Żródło: www.cocheargentino.com.ar

Jeszcze link do ciekawej strony o Wartburgach: http://wiki.w311.info

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:DeDeeRowo, Na ulicy widziane

3 komentarze

Śladami NRD: Muzeum granicy „Schifflersgrund”

Planowanie poniedziałkowego zwiedzania jest dość trudne, bo większość muzeów jest w poniedziałki zamknięta. Stąd program nie był tak intensywny jak w poprzednich dniach. Na poniedziałek zaplanowałem Grenzmuzeum Schifflersgrund. Reklama tego muzeum wpadła mi w ręce już dłuższy czas temu, znajduje się ono na granicy między Turyngią a Hesją, ale już dość daleko na północ, prawie pod Kassel.

Grenzmuseum Schifflersgrund - pas graniczny

Grenzmuseum Schifflersgrund - pas graniczny

Muzeów granicy jest co prawda sporo, jedno nawet mijaliśmy jadąc od strony Fuldy do Merkers (Point Alpha), ale większość z nich to wieżyczka, kawałek płotu  i pawilonik z ekspozycją o męczeństwie narodu wschodnioniemieckiego.  Grenzmuseum Schifflersgrund wydaje mi się być najlepsze z nich wszystkich. I do tego było pierwsze - powstało już na przełomie 1990/1991, więc wszystko jest takie jak było.

Grenzmuseum Schifflersgrund

Grenzmuseum Schifflersgrund

 Zachował się tam pas graniczny, oryginalne płoty, wieżyczka, brama... Wszystko to jest ładnie zakonserwowane, odnowione, na płocie znowu zainstalowano samopały.

Grenzmuseum Schifflersgrund - samopał

Grenzmuseum Schifflersgrund - samopał

A przy Point Alpha granica jest nie oryginalna, tylko rekonstruowana.

Do tego postawiono parę baraczków z wystawami o powstaniu tej granicy, różnych wydarzeniach z nią związanych i o tym jak ją przewrócono. Nie ograniczają się do NRD - wisi tam na przykład plakat z wyborów w Polsce w 1989.

Grenzmuseum Schifflersgrund - plakat Solidarności

Grenzmuseum Schifflersgrund - plakat Solidarności

Mają tam trochę sprzętu używanego przez pograniczników z obu stron granicy.

Grenzmuseum Schifflersgrund - Half Track

Grenzmuseum Schifflersgrund - Half Track

 

 

Grenzmuseum Schifflersgrund - Mi 8 i Trabant 601 Kübel

Grenzmuseum Schifflersgrund - Mi 8 i Trabant 601 Kübel

 I jeszcze oryginalny traktor z ładowarką użyty przy nieudanej próbie ucieczki w roku 1982. Uciekinier został mniej więcej w tym miejscu zastrzelony przez NRD-owski patrol graniczny.

Grenzmuseum Schifflersgrund - Ładowarka użyta podczas nieudanej próby ucieczki

Grenzmuseum Schifflersgrund - Ładowarka użyta podczas nieudanej próby ucieczki

Świetna rzecz dla pokazania młodzieży. Polecam.

Adres:
Grenzmuseum »Schifflersgrund«
37318 Asbach / Sickenberg

Muzeum czynne codziennie od 10 do 17, wstęp 3 euro, dzieci do lat 17 za darmo.

[mappress mapid="4"]

Może trochę przesadzam z krytyką innych muzeów granicy - inne też mogą być niezłe. Tak na podstawie researchu w sieci to w Eichsfeld (trochę dalej na północ) mają na przykład sześciokilometrową trasę pieszą wzdłuż dawnych umocnień granicznych, w Mödlareuth (trochę na wschód od A9) też sporo murów i wieżyczek. Ale Schifflersgrund było fajne i na razie tej tematyki nam wystarczy.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

5 komentarzy

Śladami NRD: Bunkier dowodzenia okręgu Suhl

Dziś rozpoczynam omawianie drugiego dnia podróży śladami NRD. Dzień zaczęliśmy od odwiedzenia pchlego targu w Erfurcie, ale o tym napiszę na podsumowanie wycieczki. Potem zwiedziliśmy poenerdowski bunkier dowodzenia okręgu Suhl.

Bunkier położony jest w lesie i zamaskowany był jako ośrodek wczasowy. Tyle widać z zewnątrz - to jest hala magazynowa nad bunkrem.

Bunkermuseum Frauenwald

Bunkermuseum Frauenwald

 

Zbudowano go w latach 70-tych, do końca NRD był ściśle tajny i utrzymywany w gotowości do użycia. Całe jego wyposażenie jest oryginalne, zadbano jednak w ostatnim momencie żeby zniszczyć lub usunąć z niego to, co najbardziej tajne. Ale reszta jest w stanie na rok 1989. Podobno taki bunkier był w każdym z 17 okręgów (Bezirk, coś jak nasze województwo za czasów jak ich było 49), ale innych chyba nie odtajniono. Na zdjęciu: wejście do bunkra.

Bunkermuseum Frauenwald

Bunkermuseum Frauenwald

 

Bunkier zapewniał przeżycie przez rok. Nie był jednak specjalnie dobrze przygotowany na skażenia radioaktywne, bo po ataku jądrowym wystarczał tylko na 6-8 dni. Na zdjęciu plan bunkra, niestety w takich miejscach jest ciężko zrobić zdjęcie, bez lampy za ciemno, z lampą co i raz światło się od czegoś odbija.

Bunkermuseum Frauenwald

Bunkermuseum Frauenwald

W środku stoi wszystko co trzeba - sala dowodzenia,

Bunkermuseum Frauenwald

Bunkermuseum Frauenwald

systemy podtrzymywania życia, informatyka,

Bunkermuseum Frauenwald

Bunkermuseum Frauenwald

 

łączność,

Bunkermuseum Frauenwald

Bunkermuseum Frauenwald

 

urządzenia sanitarne, sypialnia, stołówka,

Bunkermuseum Frauenwald

Bunkermuseum Frauenwald

 

kuchnia, pomieszczenie medyczne

Bunkermuseum Frauenwald

Bunkermuseum Frauenwald

 

magazyn z jeszcze NRD-owskimi puszkami

Bunkermuseum Frauenwald

Bunkermuseum Frauenwald

 

itd. Nafotografowałem mnóstwo rzeczy z NRD. Z ciekawostek - stał tam Commodorek ze znaczkiem firmowym zaklejonym czarną taśmą. Na pewno był oryginalny, bo około 1985 tak samo był preparowany zachodni sprzęt na uczelni. Komputerek był cokolwiek poprzerabiany, bo miał z boku dołożone złącze DB-25, prawdopodobnie do drukarki.

Bunkermuseum Frauenwald

Bunkermuseum Frauenwald

 

Przewodnik ubrany w moro w kreseczki sprawia wrażenie że wie o czym mówi. A niektórzy ze zwiedzających dokładali swoje opowieści ze służby w armii NRD.

Bunkier można zwiedzać codziennie od 10 do 17, 50-minutowe Führungi startują o każdej pełnej godzinie, bilet kosztuje 5,50 EUR. Oprócz tego są jeszcze dłuższe programy, a nawet dla fanatyków militariów noclegi w bunkrze.

Adres:

Bunkermusem Frauenwald
Am Rothenberg 1
98711 Frauenwald 

[mappress mapid="12"]

Świetna rzecz, zainteresowanym militariami i NRD bardzo polecam.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

Komentarze: (1)