Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Telewizja edukacyjna(19): Logo i 9 i pół

Dziś będzie o dwóch telewizyjnych dla dzieci. Pierwszy z nich to  Logo! - to na pierwszy rzut oka nie jest edukacja, tylko program informacyjny. Na KiKa, o 15:50 i 19:50, powtórzenie o 6:00 następnego dnia (nie we wszystkie dni i nie zawsze dokładnie o tych godzinach, ale nie będę tu wszystkiego pisał).

Logo Nachrichten

Logo Nachrichten Żródło: Wikipedia

Logo! to wiadomości dla dzieci robione przez ZDF - prowadzą je młodzi ludzie, niektórzy z nich są nieco przesadnie wystudiowani pod gust nastolatków i nastolatek. Przedstawiane wiadomości to klasyka - coś istotnego z polityki, coś o sytuacji dzieci w innych krajach, krótki wywiad, aktualności z popkultury, sport, pogoda. To jeszcze nic specjalnego. Wartościowe jest to, że najważniejsze wydarzenie dnia jest przy pomocy animacji wyjaśniane w przystępny sposób, tak aby dzieci mogły zrozumieć istotę konfliktu albo podstawowe zależności. I to robią naprawdę dobrze, bardzo rzadko mam się czego przyczepić. Czytając w sieci różne dyskusje mam wrażenie, że takie wyjaśnienia od podstaw bardzo przydałyby się wielu polskim blogokomentatorom, bo rozumieją oni ze świata mniej niż niemieckie dzieci.

 

 

 

Logo Neuneinhalb

Logo Neuneinhalb Żródło: neuneinhalb.wdr.de

Drugi z programów to neuneinhalb (9 i pół). Chodzi o czas - każdy odcinek trwa dokładnie 9 i pół minuty. Można go zobaczyć raz na tydzień, w sobotę, na ARD o 8:30. Omawiam te programy razem, bo neuneinhalb to uzupełnienie i pogłębienie jednego, aktualnego tematu, coś jak program publicystyczny po wiadomościach. Zazwyczaj jest to reportaż. Tematy są bardzo różne - na przykład afera prezydenta Wullfa, sytuacja dzieci na Haiti, praca policjantów na dworcu kolejowym itp. Robi to WDR. Największe wrażenie zrobił na mnie reportaż z likwidacji elektrowni jądrowej Hamm-Uentrop. Jak dotąd nie widziałem żeby ktoś inny się tam pofatygował, a temat jest ważny i interesujący. Jest to dopiero drugie wyburzenie elektrowni jądrowej w Niemczech, pierwsza była malutka, eksperymentalna elektrownia Niederaichbach. Dlaczego taki materiał robi tylko telewizja dla dzieci, przecież to aż się prosi o solidny reportaż na trzy kwadranse! Ale i tak pokazano, jak każdy fragment instalacji po kolei jest oczyszczany a potem cięty na kawałki o rozmiarach rzędu 1m x 1m x 1,5m, żeby przeszedł przez skaner. Nawet te wielkie, stalowe albo betonowe. Dopiero jak skaner nic nie wykaże, kawałek może iść na zwykłe wysypisko albo do recyklingu. I tak będzie robione aż po elektrowni nie zostanie literalnie nic, tylko łąka.

Oba programy są wyraźnie adresowane do dzieci, ale niektóre odcinki neuneinhalb mogą jednak zainteresować dorosłych. Logo! mógłbym polecić osobom uczącym się niemieckiego dla doskonalenia znajomości języka i zrozumienia problematyki wewnątrzniemieckiej. Ale dzieciom polecam bez zastrzeżeń.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Telewizja

Skomentuj

Jak to się robi w Niemczech: Cykliści, jak zwykle wszystko przez nich

I znowu notka z którą noszę się od dawna. Dziś o jeżdżeniu na rowerze.

W Niemczech rower jest powszechnym środkiem komunikacji. Prawie każdy ma rower, a wiele osób więcej niż jeden. Czy go używa to oczywiście inna historia, ale pomieszczenia na rowery przy podziemnych garażach w budynkach mieszkalnych są zawsze przepełnione.

Rowery w rowerowni w Niemczech

Rowery w rowerowni w Niemczech

To na zdjęciu jest sporo za małe jak na taką ilość mieszkańców, reszta rowerów stoi na miejscach parkingowych z samochodami albo w piwnicach.

Rowery w garażu w Niemczech

Rowery w garażu w Niemczech

Tam, gdzie mieszkałem poprzednio pomieszczenie było ze cztery razy większe (na 18 mieszkań), ale i tak za małe.

Jeżeli ktoś roweru nie ma, to może go sobie wynająć. Na ulicach stoją rowery do wynajęcia paru firm i różnych systemów. Najbardziej rzucającym się w oczy jest system kolei niemieckich (Call-a-bike), opiera się on na specjalnie zaprojektowanych i wykonanych rowerach z elektronicznym zamkiem szyfrowym. Rowery te są solidne i nieźle wyposażone, maja na przykład amortyzowany widelec przedni i 7-biegowa przekładnię w piaście (Wspominałem że notka od dawna w drodze, zdjęcia są stare).

Rowery do wynajęcia Call a Bike, Frankfurt

Rowery do wynajęcia Call a Bike, Frankfurt


Rowery do wynajęcia Call a Bike, Frankfurt

Rowery do wynajęcia Call a Bike, Frankfurt

Rowery DB są dostępne w wielu miastach Niemiec, od połowy marca do połowy grudnia. Ceny nie są zbyt wygórowane - 8 centów za minutę jazdy, można kupić abonament roczny za jedne 36 euro, wtedy za każde pierwsze pół godziny jazdy nie płaci się już. Taka oferta jest cenowo bezkonkurencyjna (4 euro za miesiąc - wow!), trudno ją przebić nawet kupując sobie używany rower. Jak się ma BahnCard to jest jeszcze taniej. Rower można zostawić w prawie dowolnym miejscu (koniecznie przy jakimś skrzyżowaniu).

Inne systemy (np. nextbike) używają dużo tańszych, mniej więcej normalnych rowerów zapinanych na kłódki z zamkiem szyfrowym. Mają oni zupełnie inną strategię cenową, płaci się tam za każdą rozpoczętą godzinę 1 euro, za całą dobę 8 euro. Ale abonamenty są droższe - miesięczny to 40 euro. Te rowery należy zostawiać w zdefiniowanych punktach. Te są dobre raczej dla turystów.

Rowery do wynajęcia NextBike, Frankfurt

Rowery do wynajęcia NextBike, Frankfurt

Aby korzystać z takich rowerów trzeba zarejestrować się w odpowiedniej firmie i mieć komórkę. Jeżeli chcemy pojechać, to znajdujemy taki rower (jest na to app, można zobaczyć w sieci albo zapytać w call center) i dzwonimy do operatora. Podajemy numer roweru, dostajemy kod do zamka szyfrowego i możemy jechać. Po przyjechaniu na miejsce dzwonimy znowu - rower  trzeba zamknąć. Płacimy za czas wykorzystania roweru.

W ostatnich latach zrobiono wiele aby ułatwić poruszanie się rowerem po mieście. Na przykład prawie wszystkie ulice jednokierunkowe oznaczono tak, żeby jechanie przez nie rowerem pod prąd było legalne.

Rowery mogą pod prąd, Frankfurt

Rowery mogą pod prąd, Frankfurt

W wielu miejscach tam, gdzie dla samochodów były dwa pasy zrobiono tylko jeden trochę szerszy + namalowano ścieżkę rowerową.

Ścieżki rowerowe, Frankfurt

Ścieżek rowerowych już wcześniej było dużo. Uwaga na lokalną specyfikę: w Berlinie ścieżki rowerowe są czerwone, we Frankfurcie czerwone są chodniki a ścieżki rowerowe białe (znaczy w naturalnym kolorze betonu).

Niestety wielu rowerzystów zachowuje się całkowicie nieodpowiedzialnie - są oni przekonani że przepisy kodeksu drogowego ich nie dotyczą. Zwłaszcza notorycznie przejeżdżają skrzyżowania na czerwonym świetle. Nie tylko u nas, we Frankfurcie tak jest, w Berlinie widziałem rowerzystkę która beztrosko wjechała na przejście dla pieszych na KuDammie koło Gedächtniskirche, akurat jak się miało zrobić zielone dla przechodniów. Zrobiło się trochę zamieszania, ktoś ją nawet specjalnie popchnął. Ale nie sadzę żeby to ją czegoś nauczyło.

Duży nacisk kładzie się na bezpieczeństwo poruszania się rowerem, większość ludzi niezależnie od wieku jeździ w kaskach. Nawet babcie. Ale sporo jeździ jednak bez. A kask trzeba mieć, w zeszłym roku sam byłem świadkiem głupiego wypadku. Szliśmy z rodziną gdzieś w naszej dzielnicy - to jest na pagórku - boczna uliczką pod górę, z góry szybko i bez trzymanki zjeżdżał na rowerze chłopak w wieku na oko 17-18 lat. Minął nas, a po chwili usłyszeliśmy łomot - uliczka zakręcała trochę niżej, chłopak nie wyrobił się na zakręcie (chyba chciał uniknąć zderzenia z samochodem który powoli wyłonił się zza zakrętu) i przywalił głową w metalowy płot z prętów o przekroju kwadratowym. Krew się polała, chłopak miał na głowie rozcięcie na kilkanaście centymetrów, można było oglądać jego czaszkę bez rentgena. Zadzwoniłem po pogotowie, żona jako biegła w tym kierunku zatamowała krwawienie. Pogotowie przyjechało po kilku minutach i zabrało go do szpitala. Gdyby miał kask skończyłoby się na poobcieranych łokciach i kolanach. Używajcie kasków drodzy czytelnicy, to że ktoś uważa że wyglądacie głupio to pryszcz w porównaniu ze zwykłym wstrząsem mózgu. A może być i gorzej.

Wszystkie dzieci w czwartej klasie szkoły podstawowej (przypominam, że dzieci idą do szkoły w wieku 6 lat, w początku czwartej klasy to 9-latki) robią w ramach zajęć szkolnych kartę rowerową. Pamiętam że za moich czasów w Polsce podchodzono do tego bardzo luźno - musiałem tylko wysłuchać paru pogadanek, odpowiedzieć na kilka pytań na egzaminie teoretycznym i już - nikt nawet nie patrzył czy w ogóle umiem się utrzymać na rowerze. Tutaj to idzie na poważnie.

Chociaż ta powaga jest połowiczna. Karta rowerowa nie jest w żaden sposób umocowana w przepisach, to jest w zasadzie taki świstek papieru nie mający żadnej mocy urzędowej. Ale szkoły zabraniają przyjeżdżania do szkoły rowerem dzieciom, które nie mają takiej karty. Liczy się Verkehrserziehung (Wychowanie do ruchu drogowego). I to wychowanie wygląda tak:

Najpierw klasa idzie do czegoś w rodzaju PRL-owskiego miasteczka ruchu drogowego, każdy musi mieć ze sobą kask. Policja przywozi swoje rowery i każe dzieciom na nich jechać trzymając kierownicę jedną ręką i rozglądając się na boki. Warunkiem dopuszczenia do dalszego ciągu szkolenia jest żeby sobie z tym radzić.

W następnym kroku dzieci mają przyprowadzić do szkoły swoje rowery. Przyprowadzić - przecież nie mają jeszcze kart rowerowych i nie wolno im jechać. No chyba że rodzice przyjadą z nimi. To znowu nie jest specjalnie umocowane w przepisach, bo one mówią tylko że dzieci do lat 8 tylko po chodniku, 8-10 jeszcze mogą po chodniku, a powyżej 10 nie wolno po chodniku. Ale jedźmy dalej: Do szkoły przychodzi policjant i robi przegląd techniczny rowerów. Jak wszystko jest OK to przykleja odpowiednią naklejkę, jeżeli nie, to każe poprawić.

Naklejka przeglądu roweru, Niemcy

Naklejka przeglądu roweru, Niemcy

Tymczasem w szkole przez dłuższy czas omawiane są wszystkie przepisy, robione są testy itp. Aż nadchodzi czas egzaminu. Część teoretyczna to test, oprócz tego jest część praktyczna.

Przed egzaminem dzieci jadą jeszcze z policjantami na rowerach na próbne jazdy po ulicach. Sam egzamin też jest na poważnie - dziecko jedzie przodem, za nim policjant-egzaminator na rowerze mówi w którą stronę jechać i ocenia. W egzaminie pomagają rodzice na rowerach, lepiej żeby mieli kaski i rowery zgodne z przepisami.

Karta rowerowa, Niemcy

Karta rowerowa, Niemcy

W sumie jest to najpoważniejszy egzamin jaki dzieci przechodzą w szkole podstawowej. Ale to dobrze, to jest przecież poważna sprawa, nawet jeżeli uzyskany dokument ma moc dyplomu uznania.

I skoro wszyscy są cyklistami, to z czystym sumieniem można powiedzieć że wszystko przez nich.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

6 komentarzy

Jak to sie robi w Niemczech: Gimnazjum

Dziś kolejna notka o niemieckim systemie edukacji. Ze statystyk widzę, że poprzednie notki na ten temat cieszą sie dużym powodzeniem, a w notce o systemie edukacji obiecałem napisać o gimnazjach gdy już zobaczę je z bliska. Minęło już pół roku odkąd mój syn chodzi do gimnazjum, wczoraj była wywiadówka, więc czas nadszedł.

Znowu zastrzeżenie: Szkolnictwo leży w gestii landów, więc w każdym jest trochę inaczej. To co pisze dotyczy Hesji, proszę o powstrzymanie się od uwag że piszę bzdury, bo u nas w Hamburgu to czy tamto jest inaczej.

Przypominam, że gimnazjum w Niemczech dzieci rozpoczynają od klasy piątej, i uczą się w nim do matury. Trwa to 8 lat, do niedawna było to 9, ale skrócono ten czas o rok nie zmniejszając ilości materiału. Nazywa się to Turbo-Abitur.

Wrócimy jeszcze na chwilę do szkoły podstawowej. Nie chcę powtarzać tu notki o systemie szkolnictwa w ogólności, proszę sobie doczytać, pisałem tam rekomendacjach dalszego toru nauczania po szkole podstawowej. I powiem, że wbrew wątpliwościom wielu rodziców ten system się sprawdza. W klasie syna jest parę dzieci które zostały posłane do gimnazjum wbrew rekomendacji ze szkoły podstawowej, i wyraźnie widać że one sobie nie radzą na zupełnie podstawowym poziomie typu że trzeba robić zadania domowe, i będą musiały się przenieść do Realschule. Według mnie ich rodzice zrobili im w ten sposób krzywdę.

W naszej dzielnicy sytuacja z gimnazjami jest bardzo dobra, są aż trzy, dwa tuż obok siebie a trzecie też niedaleko. Inne dzielnice nie mają tak dobrze, dojeżdżają tu na przykład dzieci z dzielnicy Schwanheim - to jest pół godziny autobusem - bo bliżej nic nie mają. W ostatnich latach to najstarsze z gimnazjów - Freiherr vom Stein - mieszczące się wcześniej w XIX-wiecznym budynku zostało wyburzone i zbudowane całkowicie od nowa. Perła architektury to to teraz nie jest (wcześniej budynek też był typowy dla szkoły z końca XIX wieku, nic nadzwyczajnego), ale co nowe, to nowe.

Freiherr-vom-Stein Gymnasium Frankfurt

Freiherr-vom-Stein Gymnasium Frankfurt

Drugie gimnazjum - Carl Schurz - jest w generalnym remoncie, tymczasem dzieci uczą się w prowizorycznym budynku zrobionym w technologii kontenerowej.

Tymczasowy budynek Carl-Schurz-Gymnasium, Frankfurt

Tymczasowy budynek Carl-Schurz-Gymnasium, Frankfurt

Warunki nie są, wbrew pozorom, najgorsze, zresztą chyba remont zmierza już ku końcowi i w wyremontowanej części budynku są znowu zajęcia.

Carl-Schurz Gymnasium Frankfurt

Carl-Schurz Gymnasium Frankfurt

W trzecim - Friedrich Schiller - generalny remont już prawie się skończył, została do zrobienia tylko sala gimnastyczna. Zdaje się że te remonty to owoc programu antykryzysowego prowadzonego za poprzedniego kryzysu.

Schillerschule Frankfurt

Schillerschule Frankfurt

A czego uczą? W klasie piątej (bo o tej wiem oczywiście najwięcej) dzieci mają niemiecki, matematykę, geografię, muzykę, sztukę, sport, NaWi (prawie jak w Avatarze, ale to Naturwissenschaften - nauki przyrodnicze), angielski (jako pierwszy język obcy, ale w innych szkołach bywa to inny język) i nieobowiązkową religię w wariancie katolickim i ewangelickim.

W następnych latach dojdą następne języki obce i tutaj strategia w różnych szkołach jest różna. W Schiller dali do wyboru dwa tory, jeden z francuskim a drugi z łaciną. Potem do tego trzeba będzie dobrać jakiś trzeci, w rachubę wchodzą na przykład hiszpański albo chiński. A na przykład Freiherr vom Stein specjalizuje się we włoskim, również jako języku wykładowym dla niektórych przedmiotów. Oferta ta jest skierowana szczególnie do dzieci imigrantów pochodzenia włoskiego, ale nie tylko. Bywają gimnazja w których skupiają się na łacinie i starogreckim, grupy docelowe oczywiste.

Oprócz przedmiotów obowiązkowych jest też grupa przedmiotów do wyboru (Wahlunterricht, WU). Dzieci w ciągu nauki muszą zrobić określoną liczbę jednostek tych przedmiotów (5 godzin w klasach 5-9, z czego 2 w 8-9. Godzinę należy rozumieć jako godzina na tydzień przez dwa semestry), ale mogą wybrać które chcą. W tej ofercie gimnazja różnią się najbardziej między sobą. Na przykład Carl Schurz ma do wyboru głównie przedmioty muzyczno-artystyczne (z naciskiem na kontrabas, jej, tego tylko mi brakuje żeby w pokoju dziecka stał jeszcze kontrabas), za to Schiller ma na przykład dodatkowe zajęcia z matematyki. Oceny z przedmiotów do wyboru są tylko pozytywne, ale kurs może nie zostać zaliczony i trzeba wtedy swoje godziny wyrobić w następnym roku.

Dodatkowo gimnazjum oferuje zajęcia nadobowiązkowe, odpowiadające z grubsza naszym kółkom zainteresowań, zwane Arbeitsgemeinschaft - AG. Spektrum jest bardzo duże i znowu w każdej szkole inne. Może to być jakiś sport (na przykład tenis, wioślarstwo albo żonglowanie), coś artystycznego (chór, fotografia, jakiś instrument) albo naukowego.

Każde gimnazjum wymyśla sobie własny układ godzin lekcyjnych. Już chyba nigdzie nie ma klasycznego układu z 45-minutowa lekcją a potem przerwą, większość gimnazjów przyjęła system z podwójnymi godzinami - czyli po 90 minut, w razie potrzeby w nielicznych wypadkach dzielonymi na pół. Ale znowu w Carl Schurz maja lekcje po 65 minut. Przedłużenie lekcji ma sens, 45 minut to naprawdę za mało na porządną lekcję, a dzięki długim lekcjom dziennie jest mniej przedmiotów - dzieci nie muszą tyle ciężarów nosić na plecach i mają w sumie mniej zadane (bo z trzech przedmiotów, a nie z pięciu-sześciu).

Lekcje nie wszędzie zaczynają się o ósmej rano, bo ktoś wymyślił że można będzie rozładować trochę tłok w komunikacji miejskiej gdy szkoły nie będą zaczynać o tej samej godzinie. Pomysł dobry, ale realizacja gorsza - wszystkie trzy zaczynają  prawie równocześnie w godzinach 7:45 - 8:00, wszyscy i tak spotykają się w jednym autobusie.

W szkole zazwyczaj jest jakaś stołówka prowadzona przez firmę cateringową. W szkole mojego syna zrobione jest to tak, że dziecko dostaje kartę, którą się tam rozlicza. Obiady trzeba wiążąco zamawiać przez sieć z tygodniowym wyprzedzeniem, w przypadku choroby można odwołać zamówienie. Niestety w przerwie obiadowej tłok w stołówce jest taki, że zjedzenie obiadu w dostępnym czasie jest mało realne.

Oczywiście szkoła ma bibliotekę, jest to filia biblioteki miejskiej. Karta biblioteki szkolnej działa też w bibliotekach dzielnicowych i w głównej bibliotece miejskiej.

Część szkół zapewnia mniejszym dzieciom opiekę po lekcjach, tak gdzieś do trzeciej, najczęściej pod postacią pomocy w robieniu zadań domowych. Spróbowaliśmy tego, ale to była katastrofa. Ale myślę, że to była akurat pechowa grupa, gdzie indziej może to działać lepiej.

Jeszcze o poziomie nauczania. Syn poszedł do Schiller, mimo że z wielu źródeł słyszałem opinię że to gimnazjum dla zadzierających nosa dzieciaków z UMC. W szkole podstawowej przez całą czwartą klasę straszyli dzieci i rodziców, że gimnazjum to jest dopiero na poważnie, że tam to dopiero trzeba będzie zasuwać itp. Rzeczywistość okazuje się być inna. W klasie nie ma nikogo z UMC, większość to MMC i LMC - opinia o elitarności pochodzi zdaje się sprzed 20+ lat. A zadań domowych mają ledwie co, o wiele mniej niż w podstawówce. Ale to "wina" podstawówki - tam gdzie chodził syn było naprawdę ostro, dzieci z innych szkół uważają że zadań domowych jest dużo. Co w sumie nie świadczy dobrze o całym szkolnictwie niemieckim. Nie bardzo już pamiętam, co było za moich czasów w klasie piątej i jakie było obciążenie, ale wydaje mi się że jednak u nas było większe.

Akurat teraz, jak co roku, w gimnazjach odbywają się dni otwarte, żeby dzieci ze szkół podstawowych (i ich rodzice oczywiście też) mogli sobie szkołę obejrzeć z bliska i wybrać. Nikt przy wejściu legitymował nie będzie, jeżeli ktoś z czytelników z terenu Niemiec jest zainteresowany to może po prostu pójść i sobie szkołę zwiedzić.

Nie znam danych dotyczących finansowania szkolnictwa, ale patrząc tak "od dołu" to gimnazja muszą być finansowane znacznie lepiej niż szkoły podstawowe. W szkole podstawowej trzeba było co i raz płacić za jakieś podręczniki (tylko raz zasponsorował wszystkie land), dawać po dwie dychy do kasy klasowej albo płacić za jakieś wycieczki, w gimnazjum jak dotąd trzeba było kupić jedną książkę, a z wpłaconych na początku roku szkolnego dwudziestu euro została jeszcze blisko połowa. I to mimo że klasa częściej się gdzieś wybiera.

W cyklu o edukacji w Niemczech planuję jeszcze dwie notki, jedną o Hortach, czyli po naszemu świetlicach, a drugą o komitetach rodzicielskich.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

15 komentarzy

Jak to się robi w Niemczech: Kościół katolicki się likwiduje

Nieprzypadkowo nawiązuję w tytule notki do książki Thilo Sarrazina "Deutschland schafft sich ab" ("Niemcy się likwidują"). Sarrazin bredził (pisałem już o tym), ale z niemieckim KK jest o wiele gorzej niż z całymi Niemcami i mój tytuł jest znacznie bardziej uzasadniony niż jego.

Jeszcze całkiem niedawno niemiecki KK wyglądał na bardzo silny i bogaty. Miałem o tym notki - oprócz znacznych wpływów z podatku kościelnego dostaje sporo na różne sposoby z budżetu państwa. Ale już od wielu lat ilość wiernych spada i wpływy maleją. A jak zaczyna się kryzys, ludzie tracą pracę albo zarabiają mniej to i płacony podatek kościelny gwałtownie spada - jest przecież liczony jako procent od podatku od dochodów osobistych.

Na to nakłada się brak księży. Dotąd dawało się jakoś zatykać wakaty księżmi z Polski, ale teraz i tego zaczyna brakować.

Podczas ostatniego kryzysu biskupi niemieccy zauważyli te narastające problemy i zaczęli się zastanawiać jak zapobiec katastrofie. Tendencja jest wyraźna - przychody spadają a koszty nie - gdyby nic nie zmienić to bankructwo jest nieuchronne. Szans na zwiększenie przychodów zasadniczo nie ma. Wiernych coraz mniej - niedawno pojawiły się statystyki z których wynikało że w 2010 więcej osób wystąpiło z KK niż do niego wstąpiło, a do tych wystąpień trzeba doliczyć członków KK którzy nie wystąpili tylko po prostu zmarli. Z kasy państwowej też nie da się nic nowego urwać. Trzeba więc popracować nad kosztami. Wieloletnią strategię redukcji kosztów opracowano już kilka lat temu, jednak ogólnie dostępne źródła (na przykład TUTAJ) ściemniają że przyczyny całej akcji są natury wyłącznie duchowej. To co piszę, opiera się na rozmowach z ludźmi mającymi insider knowledge.

Strategia redukcji kosztów w każdej diecezji nazywa się inaczej (na przykład w diecezji Limburg, pod którą podpada Frankfurt, nazywa się to Neustrukturierung der Seelsorge czyli Reorganizacja duszpasterstwa), ale wszędzie chodzi o z grubsza to samo - parafie łączy się po kilka w tzw. Großpfarrei (nie znam odpowiedniego określenia po polsku, pewnie jeszcze takiego nie ma). Nie będzie już księdza, pracowników biur parafialnych, a może i kościelnych w każdej parafii, mniejsza ilość pracowników będzie obsługiwać kilka punktów na zmianę. Ilość i godziny mszy mają pozostać bez zmian.

Na przykład we Frankfurcie z około 30 parafii (nie mogę się doszukać ile ich było dokładnie) zostanie tylko 6 na 140.000 katolików niemieckich (parafie narodowe pozostaną bez zmian). W sumie cały ten proces nie jest niczym dziwnym - firmy robią tak od dawna, na przykład poczta już dawno zlikwidowała większość swoich placówek. Ale kościół to niezupełnie to samo co poczta - kościoła nie da się zastąpić automatem w rodzaju Packstation. Ale analogia nie jest taka zła - zamiast placówek pocztowych pojawiają się agencyjne punkty pocztowe albo punkty innych firm spedycyjnych, a w próżnię po KK wejdą na pewno różne sekty i odłamy, chrześcijańskie albo i nie.

Kościół St. Wendel, Frankfurt Sachsenhausen

Kościół St. Wendel, Frankfurt Sachsenhausen

Problemem jest też styl, w jakim to wszystko jest załatwiane. W krwiopijczej korporacji zazwyczaj (nie zawsze, ale zazwyczaj) pracowników na takie reorganizacje się przygotowuje, w miłosiernym Kościele po prostu wydaje się pisemne rozporządzenie i wysyła je pocztą. W parafii w mojej dzielnicy w tej chwili wrze protest, bo biskup takim rozporządzeniem i bez żadnych rozmów z parafianami i z samym zainteresowanym posłał proboszcza na emeryturę od 01.02.2012, mimo że według zasad mógłby (i chciałby) on jeszcze dwa lata popracować. Co z tego że brak księży - jest harmonogram i nie ma dyskusji. Niektórzy parafianie już zapowiadają wystąpienie z kościoła.

Wszystko wskazuje na to, że parafianie zostaną po prostu pozostawieni sami sobie. Tam, gdzie działa prężna rada parafialna to jeszcze jakoś się siłą rozpędu pokręci, ale tam, gdzie i tak nic się nie dzieje wszystko wkrótce padnie. A puste kościoły się kolejno sprzeda albo zburzy, jak ten w Oberstedten.

W przypadku firmy redukcja kosztów jest normalnie połączona ze zmianami w strategii, opracowaniem nowych produktów, zmianą profilu, lepszym dopasowaniem do grupy docelowej itp., ale w przypadku centralnie zarządzanej religii znaczące zmiany nie wchodzą przecież w rachubę. Droga prowadzi tylko w dół.

I w ten sposób niemiecki Kościół Katolicki w szybkim tempie zmierza do samolikwidacji.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

Komentarze: (1)

Jak to się robi w Niemczech: Mądrość ekonomistów

Heiko Thieme

Heiko Thieme Żródło: www.heikothieme.com

I znowu WO poruszył temat zbliżony do tego, o którym już dawno miałem napisać notkę. Dziś będzie o mądrych ekonomistach. I równie mądrych managerach. Notka będzie ilustrowana między innymi zdjęciami symboli giełdy frankfurckiej - byka i niedźwiedzia. Byk robi za hossę a niedźwiedź za bessę, stąd z niedźwiedziem chcą się fotografować wszystkie dzieci, ale delegacja bankierów omija go z daleka i zawsze robi sobie zdjęcia przy byku.

Otóż jest w Niemczech taki jeden doradca inwestycyjny, nazywa się Heiko Thieme. (TUTAJ jego strony) Pamiętam, gdy przyjechałem do Niemiec w okresie bańki internetowej był on wielką gwiazdą na rynku doradców inwestycyjnych. Było tak: Kursy rosły w kosmos, wszyscy mówili że zaraz spadną i trzeba sprzedawać - a on mówił twardo - wzrosną, kupować. I kursy rosły. Zaangażowali go do radia - co dzień rano jadąc do pracy słyszałem jak zapewnia, że będzie rosło. Pisał on też cotygodniowe prognozy ekonomiczne we Frankfurter Allgemeine Zeitung, publikował w Spieglu, Sternie, Focusie i Capital - czyli w najważniejszych tygodnikach opiniotwórczych, pracował jako ekspert dla telewizji n24. Geniusz, co nie?

Ale potem bańka pękła i kursy zanurkowały. A pan Thieme nadal dzień w dzień rano w radiu zapewniał, że kursy będą za chwilę rosły. I tak zapewniał jeszcze przez ponad rok. Dzień w dzień, nie słyszałem żeby powiedział że cokolwiek spadnie. Aż po tym dobrze ponad roku go wreszcie z tego radia wywalili, bo kursy jakoś rosnąć nie chciały. Geniusz, co nie?

Byk (hossa) przed giełdą frankfucką

Byk (hossa) przed giełdą frankfucką

Wydaje mi się, że pan Thieme jest czystym przypadkiem klinicznym, nad którym warto się zastanowić. Ci ekonomiści wmawiają wszystkim, że ekonomia to nauka, że stosują naukowe metody, że ma to wszystko jakieś realne podstawy. Historia pana Thieme pokazuje że jest inaczej - tak naprawdę to jest kwestia szczęścia. On coś sobie wymyślił i twardo się tego trzymał. No i miał szczęście, rozwój sytuacji przez dłuższy czas był akurat taki jak mówił. Ale potem sytuacja się zmieniła - ale jego metoda nie. On cały czas stał twardo i wbrew oczywistym faktom przy poprzedniej prognozie.

I ta bańka to nie była jedyna jego wpadka. Już wcześniej stosował ze zmiennymi skutkami swoją metodę stałego optymizmu. W latach 1991-1993 prowadzony przez niego fundusz inwestycyjny był jednym z najlepszych w USA, a już w 1995 amerykańskie czasopismo branżowe ogłosiło go najgorszym managerem roku. W 1997 był znowu najlepszy. I tak przez cały czas - max/min.

I w tym momencie nasuwają mi się wyłącznie określenia powszechnie uważane za obraźliwe. Przecież do takiej "strategii inwestycyjnej" jaką praktykuje pan Thieme mózg jest całkowicie zbędny. Po co takiemu darmozjadowi płacić?

Niedźwiedź (bessa) przed giełdą frankfurcką

Niedźwiedź (bessa) przed giełdą frankfurcką

Teraz druga historia. Również za czasów bańki internetowej robiłem zlecenie w firmie Start Ticket. Była to część dużej firmy Start Amadeus (główny udziałowiec: Lufthansa), która zajmuje się sprzedażą usług turystycznych. Firma powstała w czasach przedinternetowych i jej terminale znajdowały się w wielu tysiącach biur podróży w Niemczech i nie tylko. Przez te terminale można było zamówić bilety na samoloty, pociągi, imprezy, zarezerwować hotel, wycieczkę albo samochód w wypożyczalni. W tych czasach firma miała podobno największe na świecie cywilne centrum obliczeniowe, samych mainframe'ów mieli tam szesnaście, nie licząc masy mniejszych maszyn. Start Ticket był częścią tej firmy zajmującą się sprzedażą biletów na imprezy, na przykład koncerty. Jako duży i znany pośrednik z dobrą infrastrukturą dostali na przykład zlecenie na sprzedaż biletów na EXPO 2000, a szło tego około 100.000 na dobę.

No i managerowie Lufthansy wymyślili sobie, że podepną się do boomu internetowego i zawiążą spółkę w której udziałowcami będą Start jako dostawca infrastruktury i oprogramowania, Bertelsmann jako dostawca kontentu i Axel Springer, który miał robić reklamę. Nowa spółka miała sprzedawać bilety przez internet. CEO spółki została pani Ivanka Springer, tak, z TYCH Springerów. Same wielkie koncerny i doświadczeni managerowie.

No i działalność spółki zaczęła się od wymyślenia nazwy. Zaangażowana agencja reklamowa wymyśliła za sumę sześciocyfrową (jeszcze w DM) nazwę Qivive. Czy ktoś jest w stanie zapamiętać jak to się pisze (to niepoprawne łacińskie qui vive - kto żyje)? A to przecież część adresu stron www.

Ci doświadczeni managerowie planowali szybkie wejście na giełdę i dalej spokojne zużywanie zebranej od akcjonariuszy kasy. Tymczasem grono programistów robiących aplikację usiadło w przerwie śniadaniowej i szybko przekalkulowało że to wszystko ma tylko bardzo  niewielkie szanse żeby się zbilansować. Nie muszę chyba pisać jaki nastrój w firmie się zrobił.

No i wkrótce się okazało, że jest już za późno żeby wejść na giełdę, bo bańka właśnie pękała. Spółka próbowała się jeszcze ratować kredytem, ale i na to było już za późno, żaden bank nie dawał już na internet. No i wkrótce wszystko się rypło, bankructwo, zwolnienia grupowe itd. Mnie na szczęście nie ruszyło, ja tam tylko sprzątałem. Ale przecież mówimy nie o świeżych pistoletach z firmy krzak, tylko o profesjonalnych managerach, murwa ich czać, z wielkich koncernów i z wieloletnim doświadczeniem.

No i ci managerowie nie przeanalizowali sytuacji, nie policzyli sobie na karteczce pi razy drzwi, tylko zrobili to co wszyscy i to co zwykle. A potem skasowali siedmiocyfrowe wynagrodzenia i położyli firmę.

Obie te historie wydają mi się dość typowe. Jak wiadomo 90% of everything is crap, nie inaczej jest w branży ekonomicznej. Czytuję czasem prasę ekonomiczną i widzę, że duża część tych top managerów wymyśla (albo odgapią) jakiś sposób postępowania i próbuje go stosować. I jak któremuś dwa-trzy razy się przypadkiem uda, to już jest uznawany w branży za geniusza i próbuje robić to samo znowu i znowu. Tak bez zrozumienia i modyfikacji - znowu i znowu. I dalej jest to kwestia szczęścia - albo mu się uda, albo nie. Jak mu się uda - w porządku, ale jak nie to najpierw szeregowi pracownicy zaharowują się żeby to jakoś uratować, a potem i tak lądują na bruku. A manager dostaje nową posadę w nowej firmie. I znowu ta sama metoda uda mu się, albo i nie.

A my za to wszystko płacimy.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

6 komentarzy

I to też jest po niemiecku: Accept

Jak już jesteśmy przy muzyce głośnej i hałaśliwej to przypomnę zespół Accept. Pamiętam że w początku lat 80-tych nagrałem sobie ich płytę Restless and Wild z radia. No i ponieważ mieli angielską nazwę i śpiewali po angielsku przez myśl mi nie przeszło że mogą być z Niemiec. Byli z mitycznego Zachodu i tyle.

Jak się teraz nad tym zastanawiam to mi wychodzi, że moje kryteria dotyczące muzyki głośnej nie zmieniły się przez te 30 lat. Kawałki Acceptu, podobnie jak Blind Guardiana też mają melodię i mocny wokal.

BTW: Od paru dni słucham Blind Guardiana, mój syn usłyszał Wheel of time i powiedział, że ich nauczyciel sportu puszcza im ten kawałek na ćwiczeniach.

Wróćmy do Acceptu i Restless and Wild. Ta muzyka jest znacznie prostsza niż Guardianów. Accept  nie potrafi ani ballady, ani niczego spokojnego, ani orkiestrowych aranżacji. Ale typowy ich dynamiczny kawałek wchodzi mi gładko. Najgładziej ten:

Historia zespołu zaczyna się od parunastu lat problemów. Najpierw działalność amatorska, potem dymanie przez firmę płytową, która nie dość że ich wcale nie wspierała, to jeszcze chciała z nich zrobić zespół Neue Deutsche Welle. Na swojej przełomowej płycie - właśnie Restless and Wild zespół odwdzięczył się swoim managerom utworem Son of a Bitch. Potem im jakoś poszło. Na przykład tak: wiecie jak brzmi Dla Elizy w wersji metalowej (od 3:09, sorry nie znalazłem w lepszej jakości)?

Członkowie zespołu mieli poglądy antyfaszystowskie i antymilitarystyczne, ale przez proste skojarzenie Niemcy -> faszyści parę ich zabiegów artystycznych zostało w niektórych krajach błędnie zrozumiane i niezasłużenie zostali w nich zaszufladkowani, tylko po wstępie do tego utworu. Ten kawałek był zresztą podobno pierwszym na świecie utworem speed metalowym.

Od czasu sukcesów lat 80-tych zespół rozpadł się i ponownie zszedł już dwa razy. I jak widzę nadal jest to po prostu radosne, głośne granie, nie żebym zaraz miał kupować ich płytę, ale może być.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Muzyka

4 komentarze

I to też jest po niemiecku: Blind Guardian

Lubię sobie czasem posłuchać czegoś głośnego i dynamicznego. Ale jako stary zgred nie lubię większości aktualnych produkcji metalowych - nie znoszę growlowania, niemelodyjnego łomotania i takich tam. Dla mnie kawałek, również głośny, powinien mieć jakąś melodię, ma być tam mocny wokal a nie jakieś charczenie albo mamrotanie, ma się coś w utworze dziać i ma być aranżacja i brzmienie. Nie trawię muzyki dla motocyklistów w stylu Motörhead (dopóki silnik chodzi równo a wydawane przez niego dźwięki zawierają się w stosunkowo wąskim zakresie częstotliwości, to wszystko jest w porządku). Lubię za to progresywne kawałki po 10+ minut - i z tego powodu w jakiejś dyskusji ktoś mi polecił taki dwunastominutowy kawałek zespołu Blind Guardian - "And Then There Was Silence" (słuchać głośno, najlepiej na dobrych słuchawkach). A potem jeszcze znalazłem że zespół mimo angielskiej nazwy i tekstów jest z Niemiec, więc nadaje się do tego cyklu.

No i to mi podeszło. Całość brzmi, zmienia się, wokalista (Hansi Kürsch) naprawdę śpiewa i nie musi odwracać uwagi od marnej muzyki strojem, makijażem albo wydurniając się. Wygląda normalnie, ubrany jest w czarny sweterek, w komunikacji miejskiej nikt nie zwróciłby na niego uwagi, w najnowszym klipie jaki znalazłem jest nawet elegancko ostrzyżony. I to mi się podoba, malowanie się we wzorki to obciach. Jego bibilijno-mitologiczno-fantasy teksty przeżyję, chociaż wolałbym coś z większym sensem.

Zespół powstał w roku 1984 jako Lucifer’s Heritage  i zaczynał od rzeczy takich, jak na początku notki napisałem że ich nie lubię (łomotany speed metal). Ale potem, gdzieś od 1992 i już pod aktualną nazwą się wyrobili. Podobno są bardzo wpływowym zespołem w gatunku power metal, wiele ich utworów jest klasyfikowanych jako progressive metal, ale potrafią też ballady:

 

i kawałki w stylu ilustracji do opowieści historycznej albo fantasy (to nie jest oryginalne video, ale piosenka klimatem pasuje do obrazu).

 

Niedawno wystąpili też jako animacje w grze Sacred 2: Fallen Angel

Ostatnia ich płyta (At the Edge of Time) doszła w Niemczech do drugiego miejsca na liście sprzedaży albumów, a to jest coś, zwłaszcza że to jednak muzyka dość niszowa.

Na zakończenie: najnowszy klip, wokalista wygląda prawie jak Thomas Anders.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Muzyka

Komentarze: (1)

Jak to się robi w Niemczech: Upadek prasy papierowej

Dyskusja u WO skłoniła mnie wreszcie do napisania notki na temat upadku prasy papierowej w Niemczech. Nosiłem się z tym od dawna, ale nie chciało mi się robić researchu. No ale notka wreszcie jest.

Temat omówię na przykładzie Frankfurter Rundschau. Najpierw trochę historii.

Frankfurter Rundschau było pierwszą gazetą powojenną w sektorze amerykańskim, a drugą w całych Niemczech - wydawanie w Niemczech gazety do 1949 roku wymagało uzyskania licencji od władzy okupacyjnej. Pierwsze wydanie FR poszło 1. sierpnia 1945. Gazeta miała profil zdecydowanie lewicowy. Wkrótce - 15.04.1946 dla równowagi pojawiła się pierwsza frankfurcka gazeta o profilu konserwatywnym - Frankfurter Neue Presse. Trzecią frankfurcką gazetą była popołudniówka Abendpost (1948), a czwartą Frankfurter Allgemeine Zeitung (1949). Ta gazeta jest znowu zdecydowanie liberalno-konserwatywna.

Frankfurter Rundschau

Frankfurter Rundschau

No to mamy komplet. Z biegiem lat gazety te zapozycjonowały się w różny sposób. FAZ stał się gazeta ponadregionalną  z siecią korespondentów zagranicznych, ma największą sprzedaż zagraniczną ze wszystkich gazet niemieckich. Frankfurter Neue Presse (tymczasem należąca do tej samej fundacji co FAZ) ustawiła się regionalnie - ma kilka wydań z różnymi nagłówkami dla okolicznych regionów. Abendpost padł już dość dawno temu - w 1988. Najciekawsza z punktu widzenia #upadekprasypapierowej jest historia Frankfurter Rundschau i teraz zajmiemy się nią bliżej.

Przyznam szczerze, że żadnej z omawianych gazet codziennych nie czytuję. Próbowałem - dawałem się namówić na próbne prenumeraty wszystkich trzech tytułów, ale to mi nie leży. Te gazety są strasznie grube, nie mam czasu tyle czytać, a większość artykułów mnie w ogóle nie interesuje. Praktyka jest taka, że w domu gromadzi się nie przeczytana makulatura. Jak miałbym płacić, to tylko za wybraną część kontentu i nie na papierze. Żeby nie było że i tak bym nie kupił - zdarza mi się płacić za dostępny również na papierze kontent z sieci - kupuję na przykład potrzebne mi testy ze Stiftung Warentest. Mam też konta na paru systemach mikropłatności, więc technicznie to nie jest dla mnie problem.

FR, podobnie jak FAZ ustawiła się ponadregionalnie, jednak nie miała tak dużych sukcesów jak konkurentka. Ale jeszcze gdy przyjechałem do Frankfurtu (1999) szło jej nieźle. Dużą część sprzedaży robiły jej ogłoszenia drobne - na przykład powszechna opinia była taka że jak ktoś szuka mieszkania powinien kupić FR, wydanie piątkowe po 12 (bo wydanie przed i po godzinie 12 były różne). Rzeczywiście ogłoszenia z działki nieruchomości były tam najlepsze.

No ale pamiętamy, co się stało potem - w branży ogłoszeń drobnych pozamiatał Internet. Najbardziej trafiło to gazety czysto ogłoszeniowe - w rodzaju Das Inserat - musiały one całkowicie zmienić model biznesowy i połączyć się w grupy. Ale przejście ogłoszeń drobnych do sieci odebrało też sporą część przychodów gazetom codziennym. Do tego spadły też dochody z reklamy. FR zaczęła mieć poważne problemy finansowe.

Redakcja Frankfurter Rundschau

Redakcja Frankfurter Rundschau

Kolejny cios przyszedł ze strony gazet bezpłatnych, które akurat wtedy zaczęły się pojawiać. To w ogóle temat na osobną notkę, większość z tych gazet nie jest warta papieru na którym jest drukowana, ale niektóre z nich lepiej informują o tym co się dzieje w bezpośrednim sąsiedztwie niż te duże i znane gazety płatne.

No i pojawił się też bezpłatny kontent z sieci. Czynniki te dotyczyły oczywiście wszystkich trzech frankfurckich gazet, ale najbardziej trafiło to FR. Początek ostrego kryzysu przypadł na rok 2003, akurat wtedy poznałem pewnego redaktora działu kulturalnego FR, więc mam trochę insider knowledge. Tak dokładnie to moja żona poznała jego niedawno poślubioną żonę, Polkę. No i tak się trochę towarzysko spotykaliśmy.

FR powoli traciła płynność, uzyskała jednak gwarancje bankowe od landu. Problem polegał jednak na tym, że land jest rządzony przez CDU, więc gwarancje landu bardzo osłabiały wiarygodność lewicowej linii gazety. W związku z tym w roku 2004 90% udziałów w gazecie nabył holding medialny należący do SPD. W planie było jednak pozbycie się chociaż części tych udziałów, żeby w ciągu dwóch lat zejść poniżej 50%. Ale najpierw trzeba było ratować FR przed bankructwem. Na początek wzięto się za zwalnianie pracowników. W ciągu trzech lat z 1700 zostało ich tylko 750. Matthias opowiadał trochę historyjek o wydarzeniach w redakcji, a wkrótce miał dość tego nacisku i z żoną przenieśli się do Polski. Teraz uczy w Polsce niemieckiego i jest zadowolony. No ale on był typem podróżnika, nie za bardzo przywiązanego do bezpieczeństwa i stabilizacji.

W 2006 większość udziałów w FR kupiło wydawnictwo M. DuMont Schauberg, posiadające kilka innych niemieckich tytułów regionalnych (np. Berliner Zeitung, Kölner Stadtanzeiger, Mitteldeutsche Zeitung i trochę drobniejszych). Koncepcja wydawcy jest taka, że część działów będzie wspólna dla wszystkich tych gazet, a każdy z tytułów będzie miał tylko swoją redakcję regionalną. Dla redukcji kosztów FR zamieniła swoją dotychczasową siedzibę na tańszą, w kwartale o którym miałem już notkę. Wymieniono też naczelnego. I tak udało im się na razie uciec grabarzowi spod łopaty.

Redakcja Frankfurter Rundschau

Redakcja Frankfurter Rundschau

I teraz następuje najciekawsze: Co FR robi żeby przeżyć.

Najpierw zmienili format. Zrezygnowali z wielkich płacht i przeszli na znacznie mniejszy format tabloidowy. Niby nic wielkiego, ale w komunikacji miejskiej czyta się wygodniej. Za ten pomysł dostali nawet jakieś branżowe nagrody, podobno młodsi czytelnicy kupują taką gazetę chętniej.

Drugim posunięciem było obniżenie kosztów przez likwidację czterech wydań regionalnych (z siedmiu).

Nie wiem, czy można to uznać za "posunięcie", czy raczej jego brak, ale FR to jedyna gazeta którą jeszcze sprzedają gazeciarze na ulicy. Stoją na skrzyżowaniach ze światłami i sprzedają FR kierowcom. Inne gazety już dawno się z tej formy sprzedaży wycofały.

Teraz uwaga: Frankfurter Rundschau oferuje różne warianty prenumeraty elektronicznej. Najpierw dla porównania cena prenumeraty miesięcznej na wydanie papierowe: 34,75 EUR.

Prenumerata w aplikacji na iPada albo pada z Androidem kosztuje 17,99 EUR miesięcznie. Nie wszystkie artykuły są dostępne w ten sposób. Ich app dostał parę branżowych nagród i podobno jest najlepszą aplikacją gazetową w Niemczech.

Jest też wariant, do którego dokładają iPada2 w wybranej wersji. Kosztuje to miesięcznie 29,90 EUR (umowa na minimum 2 lata) + jednorazowa dopłata do sprzętu (w najtańszej wersji WiFi 99 EUR).

Można też mieć j.w. + papier, kosztuje to miesięcznie 56,40 EUR (tak samo 2 lata i dopłata do sprzętu).

Jest też abonament elektroniczny zwany ePaper, jest to w zasadzie PDF w layoucie takim samym jak papier, dzięki niewielkiemu formatowi gazety daje się to nawet czytać na ekranie. Kosztuje to 21,95 EUR, dla prenumeratorów papieru w cenie prenumeraty.

Część artykułów dostępna jest darmowo w sieci, również w wersji mobile. Strony ich mają układ, jakiego nie lubię - upstrzone zajawkami i tytułami, nic sensownie znaleźć nie można. Koncepcja podobna nieco do stron Rzeczpospolitej.

Nie znajduję danych co do opłacalności wydania elektronicznego, ale FR jako całość zrobiło w 2010 19 milionów euro na minus. Wydawca zwolnił w związku z tym jeszcze 44 redaktorów i gazeta stała się jeszcze bardziej przystawką do Berliner Zeitung. Ale wydawca wydanie elektroniczne liczy chyba inaczej - Frankfurt będzie przygotowywał wydania sieciowe dla wszystkich jego gazet, na razie to tylko taki rozbieg.

Czyli papierowe Frankfurter Rundschau upadnie, to tylko kwestia czasu. Tak w zasadzie to już jest zombie. Jak będzie z płatnym kontentem w sieci - zobaczymy.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

3 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: Occupy Frankfurt

Syn na ostatnim Kinder Uni wygrał dwa bilety do teatru, i w związku z tym znalazłem się dziś obok siedziby Europejskiego Banku Centralnego - bo to akurat naprzeciwko tego teatru. Syn z kolegą poszli na przedstawienie, a ja postanowiłem obejrzeć sobie tutejszych okupantów.

Europejski Bank Centralny Frankfurt

Europejski Bank Centralny Frankfurt

Najpierw objaśnienie: Wbrew rojeniom wielu domorosłych "ekspertów", ciemiężyciel całej Unii - czyli Europejski Bank Centralny - nie ma swojej siedziby w Brukseli, tylko u nas, we Frankfurcie. Jak na razie jego budynek jest w samym centrum miasta, ale nowa siedziba właśnie powstaje na terenie dawnej Großmarkthalle.

Nowa siedziba Europejskiego Banku Centralnego we Frankfurcie

Nowa siedziba Europejskiego Banku Centralnego we Frankfurcie

Okupanci rozłożyli się koło słynnego logo:

Europejski Bank Centralny Frankfurt - logo Euro

Europejski Bank Centralny Frankfurt - logo Euro

Okupacja ciemiężyciela nie wygląda zbyt okazale, Kilka namiotów, jakaś garkuchnia, stoisko z broszurami. Część z kręcących się tam ludzi jest bardzo ekscentryczna. Całość wygląda raczej jak koczowisko bezdomnych.

Occupy Frankfurt

Occupy Frankfurt


Occupy Frankfurt

Occupy Frankfurt

Okupanci właściwie sami nie wiedzą, czego chcą. Znaczy wiedzą że ma być dobrze, wszyscy zdrowi, bogaci i szczęśliwi, ale nie mają pojęcia jak to osiągnąć. Nawet napisali sobie to na plakacie przy wejściu na ich teren.

Occupy Frankfurt

Occupy Frankfurt

Ja miałbym dla nich radę na początek - protestują pod złym adresem. To tak, jakby okupowali psią budę, protestując że pies gryzie. Taka jego psia natura! I taka natura banku, że kosi pieniądze gdzie się da. Protest swój należy skierować do tego, kto ma nad psem, znaczy bankiem, władzę. Czyli do polityków.

Occupy Frankfurt

Occupy Frankfurt

[mappress mapid="23"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

3 komentarze

Telewizja edukacyjna (18): Upps! Die Pannenshow

Nie, to nie pomyłka. Ja wiem, że programy tego typu są powszechnie uznawane za najniższych lotów rozrywkę, ale ja uważam inaczej i mam na to argumenty inne niż rura laserna w garści.

Najpierw o samym programie. Jest to typowy show ze śmiesznymi, amatorskimi filmikami. Komuś spadają spodnie, baba się przewraca, dziecko sika na dywan. Coś jak krajowe Śmiechu warte z Drozdą. Pokazywany jest na SuperRTL i na RTL w dwóch różnych mutacjach. Tą na SuperRTL prowadzi Denni Close, nic wyszukanego - po prostu stoi sobie i co pewien czas coś zapowie. Wersję z RTL, zwaną Upps! Die Superpannenshow prowadzi para grubasów - Oliver Beerhenke i Andrea Göpel - usiłując robić skecze. To już wolę tego pojedynczego moderatora który nie próbuje być śmieszniejszy niż pokazywane filmy.

No a jak z tą edukacyjnością? To zależy od nastawienia. Jeżeli podchodzimy do pokazywanych scenek w stylu "Ale ten idiota się wywalił, hahaha!", to rzeczywiście jest to najprymitywniejsza rozrywka.

Ale przyjrzyjmy się dokładniej, co tam właściwie jest pokazywane. No i są tam na przykład scenki ze zwierzętami (moje ulubione). Pewien czas temu przeczytałem, że naukowcy od zachowań zwierząt od momentu gdy odkryli filmik z papugą z zapałem tańczącą i śpiewającą do muzyki Backstreet Boys (patrz tubka niżej), służbowo oglądają pilnie wszelkie takie filmy, bo są na nich rzeczy o których im się nie śniło. A potem robią z tego prace naukowe. A poza tym akurat to, to nie jest prymitywna rozrywka.

Dalej są klipy z małymi dziećmi - to może nie jest aż tak kształcące, ale rodzic może sobie poobserwować jak skutkują różne błędy wychowawcze. Ale to jeszcze nic.

Większość pozostałych filmików to różnego rodzaju wypadki. I te podzieliłbym na dwa typy:

  • Wypadki przy popisywaniu się
  • Wypadki z głupoty lub bezmyślności

Ja wiem, dorosły, poważny człowiek już widząc sytuację wyjściową puka się w głowę i robi "Meh, przecież od razu wiadomo że jak tak zrobić, to to się źle skończy". Dorosły. ALE DZIECKO O TYM JESZCZE NIE WIE! Ja zawsze oglądam Upps! z dzieckiem i cały czas sobie komentujemy dlaczego tak się stało, jak się stało. I moim zdaniem te filmiki to bezcenne źródło wiedzy dla młodego człowieka. Jak się popisujesz - w większości wypadków skończysz jak ci na filmikach (o ile nie gorzej). Jak nie pomyślisz przed zrobieniem czegoś - też. Czy ktoś z czytelników wątpi jeszcze w funkcję edukacyjną takiego programu? Co, lepiej jak dziecko samo to wszystko wypróbuje na własnej skórze?

Tak szczerze mówiąc, to z zamiarem napisania takiej notki nosiłem się już od najmniej roku. Zebrałem się akurat dziś, bo przedwczoraj byłem na wykładzie na temat neurobiologii mózgu w okresie dojrzewania. Wykład był dla rodziców, więc prowadzący go lekarz pediatra skupiał się na aspektach praktycznych - dlaczego młodzi ludzie zachowują się tak, jak się zachowują i jak rodzice mogą sobie z tym radzić. Było to bardzo interesujące i skłoniło mnie do rozmyślań na ile moja metoda edukacyjna okaże się skuteczna w konfrontacji z przebudową mózgu w okresie dojrzewania. Wynik poznam w ciągu najbliższych kilku lat.

Upps! Die Pannenshow  po długim okresie ciągłych powtórek i stale tych samych filmików pomontowanych tylko w różnej kolejności doczekało się wreszcie nowej serii - od paru tygodni w każdy czwartek na SuperRTL od 20:15 do 22:15.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Telewizja

4 komentarze