Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Żegnaj NRD (20): Pociąg zwany „Przemytnikiem”

W tych czasach studenci i robotnicy jeździli do NRD pociągami. Samochód mało kto miał, zwłaszcza nadający się do regularnego pokonywania długich tras, z benzyną w NRD nie było wcale tak bezproblemowo (sprzedawali miejscowym, samochód z rejestracją z innego kraju mógł mieć problem z zatankowaniem poza autostradą), zostawał więc pociąg. Ja jeździłem do Szczecina, pociąg był jeden na dobę w każdą stronę. Relacja Berlin Lichtenberg - Gdynia, pociąg o nazwie "Gedania".

Dworzec Halle, NRD, 1988

Dworzec Halle, NRD, 1988

Gedania w stronę NRD startowała z Gdyni i jechała wiele godzin przez Polskę, pozostawiając wiele czasu na ukrycie towaru. Ja wsiadałem w Szczecinie Głównym, pociąg startował o 5:25 w stronę stacji Szczecin Gumieńce (tylko kilka minut jazdy). Tam stawał na oddzielonym peronie, wsiadali WOP-iści i celnicy i zaczynało się trzepanie. Inaczej niż dziś, celnicy sprawdzali przewożone towary głównie na wyjeździe. Dziś błogosławiony jest człowiek, wywożący towary wyprodukowane w danym kraju za granicę, wtedy ktoś taki był przeklętym pasożytem systemu subwencji, przyczyną pustek w sklepach i kryzysu gospodarczego. Trzepanie trwało godzinę. Celnicy otwierali wszystkie schowki w wagonie, wszystkie klapy rewizyjne, itp, również przykręcone na śruby, świecili latarkami, używali lusterek na kijkach, wprowadzali druty w przestrzenie za oparciami itp. W wagonie zawsze coś znajdowali - najczęściej papierosy Marlboro, albo ciuchy (jeans). Pytali się też, do kogo należą poszczególne sztuki bagażu, bezpańskie (znaczy takie, do których nikt się nie przyznał) zabierali. Co którąś torbę kazali otworzyć i sprawdzali zawartość. Na kontrolę narażeni byli raczej robotnicy, kulturalnie wyglądający młody człowiek rzadko musiał pokazywać swój bagaż. Mimo tego trzepania część towaru pozostawała nie wykryta, głównie ze względu na brak czasu - po godzinie pociąg musiał ruszyć, bez ważnego powodu czasu kontroli nie wydłużano.

Prawdziwy cyrk był w drugą stronę, zwłaszcza przed świętami. Pociągi były szczelnie napchane ludźmi, większość z nich miała po kilka toreb wypchanych czekoladą, rodzynkami i sprzętem gospodarstwa domowego. Wielu z nich rozstawiało te swoje torby w różnych częściach wagonu licząc, że celnik nie zapyta się o właściciela.

Typowa scena: Pociąg do kraju przed Bożym Narodzeniem. Napchany, że szpilki nie wetkniesz. WOP-iści i celnicy z trudnością przeciskają się korytarzem. Znaleźli jakiegoś robotnika z siedmioma (sic!) torbami towaru, wysadzili go na peron, on stoi przy swoich torbach, smutny czegoś. Ja stoję w tłoku na korytarzu, okna pootwierane. W pewnym momencie facet obok mnie przyciszonym głosem woła do tego wysadzonego "E, ty, daj jedną torbę!". Tamten rozejrzał się i buch jedną torbę przez okno do pociągu. żaden celnik tego nie zauważył, ale za chwilę jakiś przechodząc sobie przypomniał "Ale pan to miał siedem toreb, gdzie jest ta siódma?". "Było sześć!", "Nie, siedem!", "Jak Boga kocham sześć!" itd. Potem jakiś kolega pyta tego z pociągu, który wziął torbę: "A ty go w ogóle znasz?" "Nie, nie znam, a co to za różnica?".

Inna scena, też jakieś Boże Narodzenie: Stoimy w siedem osób na Lichtenbergu, widać że tłok będzie nieprawdopodobny. Podstawiają Gedanię, jeden z nas, dobrze ustawiony, wskakuje jako jeden z pierwszych do wagonu i zajmuje cały przedział. Czekamy, żeby wsiąść, ale ludzie tak walczą przy wejściu, że w rezultacie prawie nikt wsiąść nie może. No to ja proponuję, żebyśmy najpierw podali nasze bagaże przez okno. Zrobione, minuty mijają, a walka wciąż trwa. No to mówię: "Wchodzimy przez okno, bo inaczej zostaniemy!" Przyciągnęliśmy wózek na bagaż żeby było łatwiej i włazimy. W połowie akcji podchodzi jakaś pani i prosi "Pomóżcie mi też przez to okno, muszę być jutro w pracy!". Pomogliśmy, siedzimy w przedziale, tłok robi się coraz większy, parę osób z korytarza musi postawić swój bagaż w przedziale (półki na bagaż już zajęte i 8 osób już siedzi), potem jeszcze trzy muszą stanąć na środku przedziału. Wreszcie jedziemy, dwie godziny jazdy plus godzina trzepania, Szczecin Główny. A tu sytuacja taka sama - tłok taki, że nie da się wysiąść. Więc ewakuacja też przez okno. A dziś po przygody trzeba za drogie pieniądze jeździć gdzieś na koniec świata.

Kiedy jest luźniej, wśród robotników kwitnie życie towarzyskie. Flaszkę ma każdy, z kieliszkami gorzej, a z gwinta nie wypada ("Trochę kultury!"). Więc jeden kieliszek potrafi rotacyjnie obsługiwać dwa przedziały.

Zdarzenie z jazdy w stronę do NRD: W Gedanii sporo ludzi tak, że wszystkie miejsca siedzące zajęte i kilka osób stoi na korytarzu. Ja stoję w tej części gdzie wyjście, bliżej drzwi stoi facet wyglądający na Niemca Zachodniego (lepiej ubrany, zadbana cera, elegancko ostrzyżony, mało bagażu). Trzepanie, jakiemuś robotnikowi kazali wysiąść. Więc on idzie, smętny, w stronę wyjścia. Już w drzwiach zatrzymuje się, cofa trochę, sięga do kieszeni kurtki, wyjmuje pełną garść tych plastikowych znaczków, spinek do włosów itp. podaje temu Niemcowi i mówi "Masz!". Znowu zwraca się w stronę wyjścia ale jednak cofa, sięga do drugiej kieszeni, wyciąga drugą garść plastiku, znowu podaje Niemcowi - "Masz jeszcze!".

Trudno się więc dziwić że Gedanię nazywano "Przemytnikiem", ale zdaje się że tak mówiono też o każdym innym pociągu relacji Polska-NRD.

Kasa z handlu międzynarodowego była niezła, ale nie chciałbym wrócić do tamtych czasów. Już wolę stateczną, drobnomieszczańską egzystencję bez przygód. Mimo że krotność średniej krajowej wychodzi niższa.

W następnym odcinku: Commodore i inni.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:DeDeeRowo

3 komentarze

Żegnaj NRD (19): …i kto handluje ten żyje

Uważny czytelnik prawdopodobnie już wielokrotnie zadał sobie pytanie: Jak student z Polski, z 360-markowym stypendium, mógł kupować buty wyłącznie Salamander, często jadać w restauracji, posiadać zachodni komputer domowy a potem osobisty itd. Innym słowy: Jak można było w komunistycznym kraju dorobić sobie do stypendium i to nie tylko trochę.

O jednej metodzie już pisałem - można było pójść na nockę do Glasu lub Porcelany. Część studentów tak robiła, niektórzy często. Ale policzmy: Przy 30-40 marek za noc to bardzo się starając można było dorobić sobie miesięcznie średnią krajową. Jednak starając się aż tak bardzo, studiowanie trzeba by sobie darować - po przepracowanej nocy dzień musiał być zmarnowany. Poza tym co to za praca dla inteligentnego człowieka - zasuwanie po nocy jako "przynieś-podaj-pozamiataj"? Ja spróbowałem w obu zakładach, było to istotne doświadczenie, ale powtarzać go nie miałem zamiaru.

Druga metoda były bardziej typowa dla Polaków w tym czasie - handel międzynarodowy.

Ustrój socjalistyczny bardzo sprzyjał rozwojowi indywidualnego handlu międzynarodowego - w normalnej, nieregulowanej gospodarce różnice cen towarów w różnych krajach nie są zbyt wysokie. Istotne różnice pojawiają się dopiero w momencie interwencji państwa w ceny, ograniczeniu wymiany towarowej i/lub niedoborów na rynku. W tak bardzo regulowanych państwowo gospodarkach jak gospodarki krajów socjalistycznych różnice z natury rzeczy były olbrzymie, bo każdy kraj dotował i opodatkowywał inne grupy towarowe. Mechanizm subwencji/odpisu już opisywałem - w NRD był on szczególnie rozwinięty.

Jest różnica w cenach - jest zarobek. Pierwsze kroki były jeszcze nieśmiałe. Na początku dużym powodzeniem cieszyły się polskie duże, wiklinowe koszyki. Pośrednictwem w sprzedaży trudniły się panie z campusowej pralni. Wystarczyło przy wymianie pościeli (odbywającej się raz na miesiąc) przynieść im brudną pościel w koszyku, a otrzymywało się nową pościel plus 25 marek. Lekko łatwo i przyjemnie, 25 marek piechotą nie chodzi, ale ile w końcu można tych koszyków z Polski przywieźć? Więcej niż jeden naraz raczej nie. Poza tym rynek koszyków nasycił się dość szybko i trzeba było znaleźć inne towary do przywożenia.

Niektórzy przywozili i sprzedawali polskie magnetofony szpulowe serii Aria. Nie pamiętam po ile chodziły, były to już jednak sumy znacznie powyżej 1000 marek (a może nawet i 3000? Nie pamiętam dokładnie). Ale to było już duże przedsięwzięcie, obarczone sporym ryzykiem. Magnetofon Aria był po prostu olbrzymi (zajmował całą dużą walizkę), ciężki jak cholera, a zauważony przez celników mógł zostać zarekwirowany. Na skutek niedogadania moi rodzice kupili taki dla mnie na sprzedaż, jednak nie zdecydowałem się na próbę transportu. Zresztą i tak nie znalazłem odbiorcy, chyba było już za późno i rynek był już nasycony.

Magnetofon MDS 2412 ARIA

Magnetofon MDS 2412 ARIA Żródło: oldradio.pl Autor: Jarosław Stefanski

Świetną lukę rynkową znaleźliśmy przypadkiem - wybraliśmy się kiedyś z kolegą P. na giełdę części elektronicznych, zabierając nasze skrzynki z częściami. Nasze, do własnego użytku, a nie przywiezione z myślą o sprzedaży. Zaraz zrobił się koło nas tłok - mieliśmy części inne niż wszyscy, schodziły jak ciepłe bułeczki. Na następnych giełdach gdy wchodziliśmy na salę robił się szum ("O, wreszcie są!") i hobbyści podejmowali szturm na nasze towary. Na takiej giełdzie wpadało do kieszeni parę setek (czasem nawet więcej). Dziwi mnie, że wśród tylu studentów polskich na uczelni wyłącznie z kierunkami elektroniczno-informatycznymi, częściami elektronicznymi handlowaliśmy właściwie tylko we dwóch. Części kupowaliśmy głównie w sklepach Bomisu, upłynniających elementy niepotrzebne przemysłowi, jakieś zapasy magazynowe itp. Przebicie było bardzo dobre, do tego celnicy nie mieli pojęcia co to jest i nie czepiali się. Jakby który miał z tym problem zawsze można było zasłonić się studiowaniem na uczelni o takim profilu i że to do studiów potrzebne i bardzo tanie (czytaj: bez wartości handlowej).

Gdzieś od 1987 świetnym biznesem stały się dyskietki, takie zwykłe, 5,25 cala. Kiedy po raz pierwszy przywiozłem dwie paczki dyskietek, sprzedałem je po 40 marek. Nie, nie za paczkę. 40 marek za sztukę dyskietki!  Wyobrażacie sobie to przebicie? Średnia krajowa za dwie paczki dyskietek. Jeden z kolegów twierdził, że pół roku wcześniej udało mu się sprzedać dyskietki jakiemuś zakładowi pracy nawet po 80 marek za sztukę! Takie ceny nie utrzymały się długo, chociaż przebicie aż do końca było niezłe. Przez długi czas opłacało się nawet kupić dyskietki normalnie w sklepie "Intershopu" i sprzedać Niemcom za marki wschodnie. Chociaż z tą normalnością kupowania w Intershopie to trochę przesadzam.

Dyskietka 5,25''

Dyskietka 5,25'' Żródło: Wikipedia, Autor: Qurren

"Intershop" był odpowiednikiem polskiego Pewexu. Sprzedawano tam zachodnie towary za walutę zachodnią. W zasadzie w Polsce sprzedawano również niektóre towary polskie - np. telewizory "Jowisz", pralki automatyczne "Polar", montowane w Polsce samochody "Zastava" i przede wszystkim wódkę. W Polsce było jednak łatwiej - w latach 80-tych już każdy mógł wejść do takiego sklepu i kupić dowolny towar płacąc dolarami lub markami zachodnimi. Wcześniej zwykły obywatel musiał zamieniać te dolary i inną walutę w banku na tzw. bony Pekao, którymi dopiero mógł zapłacić w Pewexie. W NRD jeszcze w 1989 obywatele NRD mogli płacić tylko odpowiednikami bonów zwanymi "Forumschecks". Osoba płacąca markami zachodnimi musiała pokazać zagraniczny paszport, ale paszport polski całkowicie im wystarczał.

Innym towarem przywożonym masowo do NRD był ubrania jeansowe. Najpierw opłacało się przywozić kupowane w Pewexie jeansy zachodnie. Do dziś jest dla mnie zagadką, dlaczego np. markowe Wranglery były w tych sklepach tak tanie. Schodziły również jeansy marki "Odra", ale tylko ścieralne. Później pojawiły się tzw. marmurki - odpowiednio spierany krajowy jeans, produkowany przez prywatne rzemiosło. No to już był szał - centralnie zarządzany przemysł NRD nie był w stanie w ogóle zareagować na taką modę, w sklepach takich ubrań nie było wcale. Natomiast Polacy przywozili te wyroby masowo, pół NRD w tym chodziło. Jeden z wcześniejszych aspirantów polskich ożenił się z Niemką i mieszkał w okolicy - jego żona zajmowała się "liftowaniem" przywożonych kurtek jeansowych. Polegało to na przyszywaniu do tych kurtek możliwie dużych ilości naszywek, również przywiezionych z Polski. Kurtka z naszywkami natychmiast nabierała jeszcze większej wartości.

Nieźle sprzedawały się też polskie kurtki skórzane. Oczywiście również rzemieślnicze.

Kolejną grupą polskich wyrobów cieszącą się dużym powodzeniem było badziewie zalegające kioski z pamiątkami. Wszystkie te plastikowe znaczki "Modern Talking" do wpięcia w klapę, kolorowe spinki do włosów, duże grzebienie z rączką (obowiązkowy atrybut NRD-owskiego wiejskiego "eleganta", trzymany w tylnej kieszeni marmurkowych spodni), naszywki na kurtkę jeansową (fantazyjne albo z zespołami) itp. No ale to już nie ja.

Łapiecie wzór? Wyroby rzemieślnicze i high-tech nie produkowany w NRD lub bardzo obciążony odpisami. To mówi o gospodarce NRD więcej, niż długie analizy ekonomiczne.

No dobrze, to był import do NRD, a co z eksportem?

Jak łatwo się domyśleć na eksport nadawały się produkty niedostępne w Polsce i/lub mocno subwencjonowane w NRD. A były to:

  • Czekolada, zwłaszcza ta czekoladopodobna z orzeszkami ziemnymi, po 80 fenigów. Ludzie wozili ją na kartony po 100 tabliczek.
  • Rodzynki, migdały, wiórki kokosowe, skórka pomarańczowa - w Polsce był z takimi rzeczami problem.
  • Wszelkiego rodzaju sprzęt elektryczny.
  • Garnki, sokowniki, sztućce, noże i pomoce kuchenne.
  • Narzędzia
  • Motorowery "Simson" (rozwinę temat w odcinku o motoryzacji).
  • Licencyjne buty "Salamander"
  • Sprzęt foto (o tym też jeszcze będzie).

Wszystko to jechało do Polski pociągami. Ale o tym w następnym odcinku.

Jak widać dorobić na handlu można było sobie nieźle, ale to nie wszystkie możliwości. O innych opowiem jeszcze wkrótce.

 

W następnym odcinku: Pociąg zwany "Przemytnikiem".

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:DeDeeRowo

2 komentarze

Żegnaj NRD (13): Kultura w NRD część 1 (bo Blox mówi że wpis za długi)

Teraz może dla odmiany coś lżejszego - o kulturze w NRD. Chociaż z tą lekkością to, jak w ogóle w NRD, nie było za dobrze. I wcale nie chodzi mi tu tylko o cenzurę.

Sytuacja kultury w NRD nie była zbyt dobra. Silna dominacja RFN zalewającego NRD swoją telewizją i radiem z filmami, muzyką i audycjami w tym samym języku nie pozwalała miejscowym twórcom się rozwinąć. W Polsce praktycznie nie istniała alternatywa dla twórczości powstającej w Polsce po polsku, w NRD cokolwiek z RFN miało już na starcie fory ze względu na pochodzenie i włożoną kasę. Świetnie było to widać w muzyce rockowej - polskie zespoły nawet nie najwyższej ligi zjadały NRD-owską czołówkę na śniadanie. A do czołówki zaliczano tam trzy grupy:

Puhdys - Zespół powstał jeszcze w latach sześćdziesiątych a stylistycznie tkwił w rocku gitarowym lat 70-tych. Był bardzo popularny w NRD i był jedynym zespołem z tego kraju któremu wolno było koncertować na Zachodzie. Nie jestem tego pewien (i nie udało mi się wyguglać potwierdzenia tej informacji) ale słyszałem że dla tych wyjazdów musieli się zapisać do partii. Gdy przyjechaliśmy do NRD akurat śpiewali "Es ist keine Ente, wir spielen bis zur Rockerrente" ("To nie kaczka dziennikarska, będziemy grać do rockowej emerytury"). I tak rzeczywiście jest, grają nadal, mimo że jeden z nich dociąga już do siedemdziesiątki. Muzyka taka sobie, nic szczególnego, ale lepszej w NRD rzeczywiście nie było. Jakoś nie kojarzę podobnego stylistycznie zespołu polskiego tamtych lat, może ktoś podpowie.

Karat - Powstał w połowie lat siedemdziesiątych i grał muzykę zbliżoną do prog-rocka z dużym naciskiem na partie klawiszowe. Lubię rocka progresywnego, ale jak dla mnie to oni byli słabi, z marnym brzmieniem, bez wyrazu i beznadziejnie utknęli we wczesnych latach 70-tych. Z krajowych zespołów można by ich porównać do Exodusu, ale Exodus był jednak ciekawszy (na przykład TUTAJ) i o wiele bardziej wyrazisty (a mimo to kto ich jeszcze pamięta). Największym przebojem Karatu była piosenka "Über sieben Brücken musst du gehn" coverowana w RFN przez Petera Maffaya. Ponieważ Karatowi nie wolno było wyjeżdżać na Zachód, wszyscy znają wersję Maffaya, a oryginał pamiętają tylko NRD-owcy.

City - powstało również w latach siedemdziesiątych, skrzypce w składzie przesuwały ich nieco w okolice folk-rocka, zwłaszcza w ich największym przeboju, piosence "Am Fenster" (Przy oknie). Było to największy sukces NRD-owskiej piosenki w RFN, sprzedano pół miliona egzemplarzy singla w samym RFN, a 10 milionów na całym świecie. Ja uważam, że przynudzali.

A tak swoją drogą to jak zespoły z NRD mogły się promować, skoro mało kto słuchał NRD-owskiego radia? Wydaje mi się, że gdyby RFN-owskie zespoły mogły jeszcze koncertować w NRD, to NRD-owska scena rockowa nie istniałaby w ogóle.

Sprawa z tym słuchaniem radia i oglądaniem telewizji nie była prosta. Kiedy przyjechaliśmy, na zebraniu dla studentów zagranicznych kierowniczka od akademików oznajmiła: "Wolno oglądać zachodnią telewizję, ale reklam i wiadomości - nie!". Był to podobno i tak duży postęp i liberalizacja. Oczywiście takimi zakazami mało kto się przejmował, a reklamy i tak były wkurzające. Już wtedy rozmyślaliśmy nad problemem urządzeń do wyciszania reklam w radiu i telewizji. Inaczej wyglądało to w miejscach publicznych, czy w pracy - tam nikt się ze słuchaniem zachodniego radia nie wychylał, przynajmniej gdzieś do roku 1987. Uważam, że 1987 był wyraźną cezurą w sytuacji w NRD, poświęcę temu tematowi osobny odcinek.

Ach, jeszcze mamy przypadek szczególny, czyli Ninę Hagen. Nina Hagen już w NRD miała image postrzelonej divy, śpiewała piosenki nie za bardzo dające się zaliczyć do rocka. Ona raczej leżała na tej samej półce co Maryla Rodowicz - może dlatego że zaczynała w Polsce, chociaż jej z Polski nie kojarzę. Najbardziej znanym jej kawałkiem z czasów NRD był "Du hast den Farbfilm vergessen" ("Zapomniałeś filmu kolorowego"). Po wyjeździe do RFN poszła w stronę punka, nagrała trochę płyt rzadko tylko wychodząc poza punkową niszę. Popularność zyskała raczej jako skandalistka, pokazując w talk show na żywo pozycje do masturbacji albo bredząc również na żywo o UFO i ezoteryce.

Podobnie jak z muzyką rockową było z filmami i twórczością telewizyjną. RFN-owska telewizja pokazywała taką masę filmów, również produkcji własnej zrobionych za pieniądze, jakich w NRD nigdy nie było. Szczerze mówiąc nie przypominam sobie żeby na przykład w kinie w Ilmenau leciał film NRD-owski (może jednak leciał, tylko je z góry skreślaliśmy). Przypominam sobie tylko dwa tytuły kultowych filmów z NRD:

Die Legende von Paul und Paula (Legenda o Paulu i Pauli) - podobno pozycja kultowa absolutnie, przyznaję że tego nie oglądałem, między innymi dlatego, że aktorzy grający główne role uciekli do RFN, a w takiej sytuacji dzieła z udziałem uciekinierów natychmiast wypadały z obiegu.

Sieben Sommessprossen (Siedem piegów) - pokazano nam ten film w wersji oryginalnej na obozie przygotowawczym w Radomiu. Film opowiadał o wakacyjnej miłości dwojga nastolatków, był to największy sukces frekwencyjny kinematografii NRD-owskiej, nie bez znaczenia dla tego sukcesu były z pewnością sceny z full frontal nudity < 18.

Oba filmy pochodziły z końca lat siedemdziesiątych, później zdaje się nie nakręcono już nic wartego uwagi.

W kinach królowały filmy zachodnie, nierzadko bardzo pocięte. Z Once Upon a Time in America wycięte było coś pod pół godziny w tym część scen erotycznych, miejscami dialogi były zmienione, przez co film stał się słabo zrozumiały. Różnicę zobaczyłem dopiero po obejrzeniu nie pociętego filmu w Polsce. Czasem można się było domyśleć co zostało wycięte, na przykład w filmie The Rose wycięto scenę ze szczegółami wstrzykiwania sobie narkotyków przez bohaterkę. Na pewno były jeszcze inne cięcia, bez obejrzenia pełnych wersji nie da się tego stwierdzić.

Pokazywano również wiele filmów z RFN, zwłaszcza chociaż trochę krytycznych względem systemu. Oglądałem na przykład:

Abwärts (W dół) - całkiem niezły thriller z klasyczną jednością czasu miejsca i akcji. Czworo ludzi w piątek wieczorem utyka w biurowcu w windzie z zepsutą sygnalizacją alarmową. Wszystko wskazuje na to, że pomoc nadejdzie dopiero w poniedziałek rano, a tu wentylator w windzie się psuje. Do tego krytyka społeczna jak się patrzy.

Der kleine Staatsanwalt (Mały prokurator) - zupełnie nie rozumiem, dlaczego w NRD zakwalifikowano ten film jako komedię. Była to raczej smutna opowieść o bezrobotnym inżynierze budownictwa zaangażowanym przez oszusta do prowadzenia firmy budowlanej, a potem wystawionym jako kozioł ofiarny i lądującym w więzieniu. Prokurator wiedział, kto pociągał za sznurki, ale nie mógł nic udowodnić. Ciekawostka: Tytułowy prokurator grał jazz i miał pokój wytapetowany plakatami "Polski Jazz".

Ganz unten (Na samym dnie) Güntera Wallraffa:

Günter Wallraff był Sashą Baronem Cohenem lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Podobnie jak Cohen, w przebraniu wkręcał różne osoby dla krytyki społeczeństwa, różnica była taka że Wallraff używał ukrytej kamery (co potem wkręceni mieli mu za złe i nawet wchodzili z tego powodu na drogę sądową) i robił to wszystko na poważnie. Poza tym film nie był dla niego podstawowym medium, Wallraff chciał przede wszystkim robić reportaże.

Günter Wallraff - Ganz Unten

Günter Wallraff - Ganz Unten

Dla tych którzy nie widzieli ani nie czytali (film był chyba pokazywany również w Polsce): Wallraff przebiera się w tym filmie (i książce) za Turka i pracuje wykonując ciężkie i niebezpieczne prace w warunkach szkodliwych dla zdrowia. Pokazuje przy tym, jak Gastarbeiterzy są szykanowani, oszukiwani i wykorzystywani. Intencja stojąca za pokazaniem "Ganz unten" w NRD (i wydaniem książki też) była oczywista - chodziło o obrzydzenie NRD-owcom RFN i kapitalizmu. Nie wychodziło to zbyt dobrze, bo ludzie bywali w Glasie przy scenie gdy majster próbuje zepsuć sygnalizator przekroczenia dopuszczalnego poziomu jakichśtam substancji przy grupie pracujących Turków (bo sygnalizował i trzeba by im dać środki ochrony dróg oddechowych) śmiali się i opowiadali że tam, w Glasie, jest tak samo, również tam gdzie pracują Niemcy.

Istniał też studencki klub filmowy organizujący czasem pokazy różnych, ciekawych filmów, dzięki temu zobaczyłem na przykład Metropolis i Gabinet Doktora Caligari. Raz pokaz zorganizowali studenci należący do protestanckiego duszpasterstwa akademickiego, pokazali film "Was würde Jesus dazu sagen?" ("Co powiedziałby o tym Jezus?"), będący wywiadem z pastorem Niemöllerem. Niezależnie od oceny samego Niemöllera film warto zobaczyć, pastor mimo swoich wtedy 92 lat (!) opowiada bardzo interesująco, wyjaśnia tło historyczne i swoje motywacje. Po filmie zapraszali na dyskusję do salki, cała impreza jakoś uzyskała zgodę odpowiednich organów. Przegląd filmów polskich organizowali też co pewnie czas studenci polscy. Na pokazy przychodziło sporo studentów niemieckich, największą frekwencję pamiętam na filmie Widziadło. Zachęciła ich z pewnością klasyfikacja filmu jako horror erotyczny, trochę się rozczarowali (a z Romanem Wilhelmim to prawie zawsze był horror erotyczny).

Byłem kilka razy w teatrze, na uczelni organizowano co pewien czas wyjazd specjalnym pociągiem do teatru do Weimaru. Teatr w Weimarze miał chlubne tradycje (Goethe i Corona Schröter...) ale raczej podupadł od tego czasu. Mieli tam prostą metodę: do starych sztuk robili współczesne dekoracje, do współczesnych - stare. Czasem wychodziło nieźle - scena ze Zbójców Schillera, gdy główny bohater, Karl, ubrany na Rambo (oliwkowy top i czerwona opaska na włosach) wyciąga ze skrzyni Schmeissera robiła wrażenie, na pewno większe niż gdyby ubrany na koniec XVIII w. wyciągał miecz. Za to przy Molierze dekoracje nie robiły istotnej różnicy, Molier jest naprawdę ponadczasowy.

Weimar - teatr

Weimar - teatr

Byłem też raz na sztuce jakiegoś współczesnego autora NRD-owskiego, nazwiska ani tytułu sztuki nie pomnę, ale sztuka była oparta na motywach Pieśni o Nibelungach. Autor przynudzał i szedł w niezbyt smaczne eksperymenty formalne, na przykład w pewnym momencie puszczono parę minut filmu w którym Siegfried z kolegami pracuje jako przodownik pracy (sic! To nie ironia tylko cytat!) w rzeźni, prawdziwa krew się lała a flaki latały (i to nie był pomysł reżysera, ten kawałek tekstu sztuki z didaskaliami był wydrukowany w programie).

Jeszcze nie skończyłem tematu ale blox mówi że notka jest zbyt długa, musiałem podzielić ją na dwie części.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

Komentarze: (1)

Żegnaj NRD (11): Życie na podsłuchu

Logo Stasi

Logo Stasi Źródło: Wikipedia

Ministerium für Staatssicherheit (Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego), w skrócie Stasi, było odpowiednikiem polskiej Służby Bezpieczeństwa. Ale odpowiednikiem na sterydach - Stasi kontrolowało życie w NRD o wiele dokładniej i skuteczniej niż SB w Polsce. Myślę, że wynikało to z o wiele trudniejszej sytuacji NRD, nie dość że graniczącej bezpośrednio krajem NATO, to jeszcze na całkowicie sztucznej granicy biegnącej w poprzek jakichkolwiek rozsądnych podziałów regionalnych a nawet rodzinnych. Marginalny w Polsce problem ucieczek na Zachód był w NRD zasadniczy. Nie można było zabronić kontaktów z rodzinami w RFN, ale można było je dokładnie kontrolować, itd.

Stasi starało się kontrolować wszystko bardzo dokładnie. Sprawdzana była cała korespondencja zagraniczna, również z Polską. Stasi posiadało podobno maszyny do seryjnego rozklejania i powtórnego zaklejania kopert, ale listy z kraju przychodziły często z kopertą niechlujnie pochlapaną klejem przy powtórnym zaklejaniu. W innych koperta była przedarta prostopadle do krawędzi na długości ok 2 cm, podobno przez taką szczelinę kontrolowano zawartość, gdyby w środku były zachodnie pieniądze zgodnie z instrukcją zostałyby zarekwirowane. Podsłuchiwano rozmowy telefoniczne zagraniczne, również tranzytowe np. RFN-Polska, ludzie mieszkający w RFN opowiadali o "przypadkowych" rozłączeniach akurat gdy mówili coś, co mogło się nie podobać podsłuchującym z NRD.

Poważnym problemem by tranzyt RFN-Berlin Zachodni. O ile pociągi mogły po prostu nie zatrzymywać się na stacjach, to nie można było przecież zrobić tego samego z samochodami. Samochody jadące tranzytem miały więc zakaz opuszczania wyznaczonych autostrad tranzytowych. Oczywiście pozostawał taki problem, że ktoś z NRD mógłby się umówić z krewnym z RFN na parkingu na autostradzie. Rozwiązaniem była obserwacja wszystkich parkingów na tych autostradach. Było to również zadanie Stasi. O inwigilacji motelu przy Hermsdorfer Kreuz pisał już WO na swoim blogu. W ruchu tranzytowym przy wyjeździe sprawdzano czas przejazdu (bardzo prostą techniką, po prostu stempel wjazdowy zawierał godzinę wjazdu). Jeżeli czas był zbyt krótki wlepiano mandat za przekroczenie prędkości, jeżeli zbyt długi trzeba się było gęsto tłumaczyć. Obstawiony był też wariant z przekazaniem rzeczy przez przechowalnię bagażu na dworcu - przechowalnie bagażu na ważniejszych dworcach też były kontrolowane przez Stasi. Nie raz widziałem rodaków ze strachem w oczach żebrzących żeby ktoś im odebrał bagaż z przechowalni na Lichtenbergu. Sam wiedząc o tym wszystkim, gdy wracałem z Zachodu oddałem swoje bagaże które nie miały jechać przez Polskę do przechowalni na nieistotnej stacji S-Bahnu w Berlinie. Tam kontroli nie było.

Oczywiście nie wszystko dało się skontrolować. Zwykłemu człowiekowi w wieku produkcyjnym nie wolno było wyjechać na Zachód, ale już emeryci mogli wyjeżdżać do woli. W końcu gdyby tam zostali, odciążyliby budżet państwa. Więc transfer dóbr i idei od rodzin z Zachodu odbywał się głównie przez emerytów. Rodziny z Zachodu robiły zakupy dla NRD-owców biorąc rachunki i odliczały sobie te kwoty od podstawy opodatkowania (a pewnie i coś dla siebie z rabatem podatkowym się uszczknęło). Ale i ci emeryci nie mogli przywieźć wszystkiego - na przykład nie wolno było przywozić gazet i czasopism, ze szczególnym naciskiem na tygodniki opiniotwórcze jak Stern i Spiegel. Drugą drogą transportu dóbr do NRD byli dyplomaci. Dyplomaci z paszportem dyplomatycznym nie byli kontrolowani na granicy i mogli w bagażnikach swoich samochodów przewieźć co tylko chcieli. Wydawałoby się że skala takiego transferu nie mogła być duża, ale faktem jest, że w pewnym momencie (roku niestety już nie pamiętam) ilośkrotnie powtórzona akcja z handlem srebrem przewożonym w bagażnikach dyplomatów spowodowała gwałtowny skok czarnorynkowej ceny marki RFN z 5,5 na 7 marek NRD, i to w skali całego kraju!

Istniała jeszcze jedna nie kontrolowana droga kontaktów wschód-zachód. Mianowicie mieszkaniec Berlina Zachodniego mógł co pewien czas złożyć podanie o możliwość odwiedzenia Berlina Wschodniego. Zgoda na takie zwiedzanie była udzielana dość często, turysta musiał tylko wrócić do Berlina Zachodniego przed drugą w nocy. Oczywiście nie dało się śledzić ich wszystkich, więc większość takich kontaktów wschód-zachód odbywała się poza kontrolą Stasi. Były z tego i takie rzeczy, jak w piosence piewcy stosunków niemiecko-niemieckich  Udo Lindenberga "Mädchen aus Ostberlin" (Dziewczyna z Berlina Wschodniego)

Zdarzała się nawet pomoc w ucieczce takiej dziewczynie z Berlina Wschodniego, na przykład jeden facet wywiózł dziewczynę w spreparowanym fotelu Mini Morrisa!

Skoro jesteśmy przy ucieczkach to może dowcip:

Samolot Interflugu w locie wewnątrzkrajowym został porwany i zmuszony do lądowania na lotnisku na terenie RFN. Natychmiast zebrało się Biuro Polityczne SED i po długich naradach postanowiło zapytać się o żądania porywacza. Porywacz (trochę skracam, bo oryginał jest przegadany) zażądał żeby wreszcie dostał tego Trabanta, na którego wpłacił 14 lat temu, w tym roku wreszcie wczasy na Bałtykiem i trzypokojowe mieszkanie dla jego rodziny. Biuro Polityczne radziło, radziło, aż wreszcie ktoś wpadł na pomysł żeby zapytać co będzie, jak żądania nie spełnią. Porywacz zagroził "Co godzinę będę wypuszczał dwóch zakładników".

Ktoś nie załapał? To może dowcip wyjaśniający:

Amerykański bankier został zaproszony przez ministra finansów NRD. Po przyjeździe na podwórku ministerstwa zobaczył duże ilości złota leżącego sobie tak po prostu w nieporządku na ziemi i całkiem nie pilnowanego. Zaskoczony mówi do ministra: "U nas złoto jest najcenniejszym dobrem, trzymamy je w Forcie Knox, za grubymi murami, otoczonymi drutami kolczastymi, wieżyczkami strażniczymi i pilnowanym przez żołnierzy i psy!" Na to minister "I to jest właśnie różnica między waszym ustrojem a naszym. U nas najcenniejszym dobrem jest człowiek."

Teza o tym, że w socjalizmie największym dobrem jest człowiek była wpajana wszystkim ze wszystkich stron. Odwoływano się do niej przy każdej okazji, w Małym Słowniku Politycznym widniała w co drugim haśle, ale praktyka wyglądała dokładnie jak w tym dowcipie. Każdy człowiek opuszczający NRD był niepowetowaną stratą, więc trzeba było go pilnować. Przy tym nie można było ufać nikomu. Na pewno wszyscy znają zdjęcie z budowy muru, na którym NRD-owski żołnierz biegnie na stronę zachodnią. To nie był przypadek ani jedyny, ani wyjątkowy, służby musiały dmuchać na zimne. Jeden ze studentów który odbywał służbę wojskową w jednostce pograniczników opowiadał, że kiedy do jednego z jego kolegów napisała dziewczyna, że go rzuca, przez miesiąc dowództwo nie puszczało go na patrole. Bo ryzyko, że ucieknie było zbyt duże. Spektakularną historię ucieczki z udziałem wojska (i jeszcze inne, ważniejsze z historycznego punktu widzenia rzeczy) opiszę w odcinku kulminacyjnym, szacunkowo będzie to numer około trzydzieści (EDIT: Wyszło 42). Będą tam fakty, których w żadnych opracowaniach i dokumentach nie znajdziecie, więc stay tuned.

Żołnierz NRD ucieka podczas budowy muru

Żołnierz NRD ucieka podczas budowy muru

Wróćmy teraz na uczelnię.

Tego nie mogliśmy wiedzieć na pewno, ale spora część dziekanatu wydawała się być filią Stasi. Te pieczętowane korytarze pozamykane na elektroniczne zamki szyfrowe, skrzynki pocztowe dla każdej grupy seminaryjnej niby to do wrzucania zwolnień lekarskich itp., ale przypadkiem spotykani tam grupowi agenci zaczerwieniali się podejrzanie.

No dobrze, ale skąd było wiadomo kto jest grupowym agentem Stasi? Było to bardzo proste do zaobserwowania: Niektórzy studenci po nieudanej sesji wylatywali z uczelni, inni jakoś jednak na niej zostawali. A przy tym wyraźnie poprawiało się im finansowo. Wniosek był prosty. W naszej grupie agentem był akurat najsensowniejszy z Niemców, ten z najlepszym poczuciem humoru i największy luzak. Za agenturalną kasę kupował sobie porządniejsze ciuchy w sklepach "Exclusiv". Agentką była również (wspominałem już o tym) dziewczyna z Nikaragui, bardzo zaangażowana ideologicznie, ale bardzo słaba jako studentka.

Stasi kontrolowało też co bardziej wywrotowych studentów. Jeden z dwu Palestyńczyków z naszej grupy, Ibrahim, zresztą sympatyczny gość ale bardzo bojowo nastawiony Arafatczyk, miewał co pewien czas rewizję w swoim pokoju.

Kiedy po zjednoczeniu pojawiła się możliwość zajrzenia do teczek, chciałem sprawdzić co tam o mnie napisali. Złożyłem odpowiednie podanie i po około roku dostałem odpowiedź. Niestety taką, że teczki nie znaleźli. A szkoda, bardzo chciałem się dowiedzieć jak to naprawdę i w szczegółach działało.

Przy okazji chciałem sprostować mity dotyczące niemieckiej ustawy lustracyjnej, rozpowszechniane przez wielu prawicowych publicystów, między innymi przez RAZ-a (TUTAJ i w innych miejscach). Twierdzili oni, że każdy może zajrzeć do każdej teczki, że przedstawiciele wielu zawodów (na przykład dziennikarze) są lustrowani przymusowo, i inne podobne bzdury. To wszystko to po prostu kłamstwa spreparowane dla uzasadnienia tych poronionych, krajowych koncepcji lustracji. Niemiecka ustawa lustracyjna mówi że:

  • Każdy może zobaczyć tylko swoją teczkę i żadnej innej. Nawet rodzina zmarłego poszkodowanego przez Stasi dostaje wgląd do teczki tylko w paru, enumeratywnie wyliczonych w ustawie sytuacjach.
  • Wszelkie instytucje, z wywiadem włącznie, dostają wgląd w akta osób trzecich również tylko w konkretnych sytuacjach i z istotnymi ograniczeniami.
  • Nie ma żadnych oświadczeń lustracyjnych.
  • Na każde sprawdzenie zasobów archiwalnych musi zostać złożony umotywowany wniosek, każdy wniosek jest sprawdzany na dopuszczalność.
  • Przymusowej lustracji podlegają np.: członkowie rad nadzorczych, kierownicy firm itp. ale uwaga: tylko wtedy, jeżeli istnieją wyraźne poszlaki wskazujące na ich świadomą współpracę po 31.12.1975 lub na popełnienie przez nich czynu karalnego. Nie ma natomiast dla nich sprawdzenia z automatu.
  • Oczywiście z automatu sprawdza się członków rządu, posłów, wyższych urzędników państwowych, sędziów i przewodniczących partii od góry do szczebla powiatowego.
  • Jeżeli podczas przygotowywania akt do wglądu na wniosek osoby zainteresowanej natrafi się na dowody popełnienia czynu karalnego przez jakąś osobę, lub na dowody współpracy osoby z konkretnego katalogu grup zawodowych (dziennikarzy tam nie ma), to trzeba coś takiego zgłosić do odpowiedniej instancji. Uwaga: Takie zgłoszenie MUSI być powiązane z opracowywaniem wniosku o wgląd do akt jakiejś osoby. Za szybkie znalezienie haka, jak w sprawie sędziów TK, poleciałyby głowy odpowiedzialnych urzędników.

Jeżeli ktoś włada językiem Sprache (ale dobrze, bo to skomplikowany, prawniczy niemiecki a, używając analogii komputerowej, tekst to przykład "spaghetti code" - z odwołaniami w przód i w tył) może sam zapoznać się z treścią ustawy TUTAJ.

W następnym odcinku: Coś tam  jednak w tym NRD robili dobrze i to nie była broń.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:DeDeeRowo

Komentarze: (1)

Żegnaj NRD (10): Marksizm-Leninizm? Ekonomia Polityczna? Jak to?

Centralnym i najważniejszym przedmiotem na każdych studiach w NRD był Marksizm-Leninizm. Przedmiot ten był wykładany przez trzy lata:

  • rok Marksizmu-Leninizmu (Marksismus-Leninismus, skrót M-L)
  • rok Ekonomii Politycznej (Politische Ökonomie, skrót PolÖk)
  • rok Naukowego Socjalizmu. Ciekawe, że wcześniej zwano ten przedmiot Naukowym Komunizmem (Wissenschaftliches Kommunismus, skrót WiKo), rok przed nami spuścili z tonu. Nową nazwą niemiecką był Wissenschaftliches Sozialismus, skrót WiSo. Skrót ten był totalną porażką, bo wymawiało się go tak samo jak słowo wieso - Jak to?

Przedmiot kończył się egzaminem głównym, ustnym, i to na bardzo poważnie. Niepisana zasada mówiła, że z dyplomu można było dostać tylko o jedną ocenę wyżej niż z egzaminu głównego z marksizmu. I to nie była tylko taka teoria - kolega który z marksizmu dostał 3 (w skali od 1=max do 5=min), na obronie dyplomu usłyszał "...właściwie powinien pan dostać jedynkę, ale pan rozumie... możemy dać najwyżej dwa".

W praktyce "marksizm-leninizm" uczył nie tyle znajomości myśli Marksa i Lenina, co umiejętności zapodawania z pamięci haseł z "Małego Słownika Politycznego" (Kleines Politisches Wörterbuch). Słownik ten był podstawową pomocą naukową do zrzynania podczas egzaminów i kolokwiów. Autorzy książki zrzynali sami z siebie, można było znaleźć dokładnie takie same akapity nawet na sąsiednich stronach słownika.

Kleines Politisches Wörterbuch, NRD, 1977

Kleines Politisches Wörterbuch, NRD, 1977

Ludzie prowadzący zajęcia byli różni. Byli wśród nich inteligentni fachowcy, durni karierowicze, a nawet jeden bardzo ideowy komunista, starszy człowiek, przy tym biedak chodzący w tym samym, znoszonym lekkim płaszczu i sandałkach przez cały rok (w zimie też). Tego ostatniego było mi po prostu żal.

Na zajęciach  kazano nam czytać różne teksty Marksa i Lenina i dyskutować o nich. Dyskusja musiała jednak prowadzić do jedynie słusznych wniosków, stąd mi, nałogowemu dyskutantowi, nie sprawiała przyjemności. Właściwie to było trochę inaczej: Na początku, gdy jeszcze byłem na Gerätetechnik mieliśmy ćwiczenia z profesorem, inteligentnym i oczytanym człowiekiem, chętnym do prawdziwej dyskusji, niestety mówiłem wtedy jeszcze zbyt słabo po niemiecku żeby dyskutować na tematy filozoficzne.  Po przeniesieniu się na informatykę miałem ćwiczenia z jego córką, durną babą która potrafiła tylko egzekwować słuszne wnioski, takie jakie miała w konspekcie. Znowu na trzecim roku mieliśmy ćwiczenia z tym ideowym biedakiem (Harry miał na imię), on był od tej baby mądrzejszy, ale do profesora było mu bardzo daleko. Stąd wolałem się za bardzo nie wychylać, zwłaszcza że do egzaminu głównego było coraz bliżej. Kiedy wakacje po trzecim roku spędziłem w RFN, po powrocie miałem dużą ochotę podyskutować na poważnie z kimś z sekcji ML, ale niestety (a może i na szczęście) zajęć z nimi już nie mieliśmy.

Na egzamin (ustny, indywidualny!) z marksizmu po pierwszym roku się spóźniłem. Jak zwykle był rozkład kto o której wchodzi, byłem już ubrany i przygotowany, sala egzaminacyjna o 200 metrów, ale zostało jeszcze trochę czasu. To dla odprężenia zagrałem sobie jeszcze, raz, w River Raid. No i tak dobrze mi szło, że wyszedłem za późno i się spóźniłem. Mógł być z tego duży problem, na szczęście rozeszło się po kościach.

Dobre zdanie egzaminu głównego nie było jednak specjalnie trudne. Z odpowiednim wyprzedzeniem dostaliśmy listę chyba pięćdziesięciu tematów, z których trzy dostawało się na egzaminie i trzeba było coś o nich nawinąć. Tematy te nie były znowu aż tak odjechane, dało się na nie polać wody bez kłamstw o własnym zaangażowaniu w budowę socjalizmu czy innego lizusostwa. Moje przygotowanie do egzaminu polegało na wypisaniu sobie do każdego z pytań 2-3 zdań dla ustalenia kierunku odpowiedzi i postawieniu na nawijkę wymyślaną na poczekaniu. Na samym egzaminie starałem się możliwie mało mówić o samych tezach z pytań, a za to dawać możliwie dużo jako-tako pasujących przykładów z przyrody i techniki. Strategia zadziałała, egzaminatorzy łykali te kawałki jak gęsi kluski (bo na przyrodzie i technice się przecież nie znali), Harry z takim zadowoleniem kiwał głową że o mało nie roześmiałem się wgłos. No i dostałem dwójkę, nic już nie stało na przeszkodzie żebym z dyplomu dostał jedynkę.

Niektórzy nie potrafili wyczuć koniunktury. Jeden z profesorów, szef kierunku mikroprocesory w 1985 roku zaczął robić doktorat z marksizmu. On chyba naprawdę wierzył, że NRD będzie trwać wiecznie. Ja patrząc na ten cyrk już w tym czasie doszedłem do wniosku że to się musi zawalić. Zastanawiałem się tylko, czy zdążymy przedtem skończyć tam studia. Pomyliłem się niewiele - zjechałem do kraju w kwietniu 1989 (studia trwały 9 semestrów), NRD zawaliło się kilka miesięcy później. Natomiast ten, wydawałoby się inteligentny człowiek (był autorem kilku systemów które weszły do produkcji, na przykład TAKIEGO) pomylił się aż tak! Do tego był to czas najszybszego rozwoju techniki mikroprocesorowej, co chwilę pojawiały się nowe komputery domowe i osobiste, nowe procesory, nowe systemy operacyjne, a on postanowił akurat wtedy wypaść z branży na 3 lata. Ludzie są dziwni.

Ideologia była w NRD o wiele bardziej widoczna niż w Polsce. Więcej było haseł na ulicach, również zwróconych przeciw RFN i imperializmowi - w Polsce już w latach 70-tych takich się praktycznie nie spotykało. Odwołania do Marksa i Lenina można było spotkać na każdym kroku - nawet we wstępie do książki kucharskiej.

Książka kucharska z NRD, 1986

Książka kucharska z NRD, 1986

 

Książka kucharska z NRD (1986) - cytat z Marksa

Książka kucharska z NRD (1986) - cytat z Marksa

 

 W Polsce zideologizowane wstępy i posłowia były częste, ale w książkach kucharskich już nie (specjalnie sprawdziłem parę pozycji), a cytowanie Marksa było w latach 80-tych odbierane jako obciachowe (chociaż słowo to chyba jeszcze nie istniało). W szkołach, na uczelni, a nawet w restauracjach wisiały portrety Honeckera (w stylu od "Honecker piękny i młody" do "aktualne zdjęcie kolorowe zrobione przez profesjonalną agencję reklamową") - nie przypominam sobie portretu Gierka, Kani ani Jaruzelskiego w knajpie w Polsce a już na pewno nie było takiego w żadnej ze szkół do których chodziłem. Gdzieniegdzie (na przykład na auli) wisiał również portret premiera Williego Stopha, no to już była gruba przesada. W Polsce o wieszaniu portretu Jaroszewicza nikt by nawet nie pomyślał.

Wszyscy NRD-owscy studenci należeli przymusowo do organizacji młodzieżowej zwanej FDJ - Freie Deutsche Jugend (Wolna Młodzież Niemiecka). W każdej grupie seminaryjnej musiał być jeden grupowy przewodniczący (interesująca była wysoka nadreprezentacja rudych wśród nich). FDJ był umundurowany w intensywnie niebieskie koszule, ich żywy kolor i słoneczno żółty znaczek miały odsuwać skojarzenia z Hitlerjugend. Tak naprawdę, poza nielicznymi wyjątkami, ludzie nie byli zachwyceni całym tym cyrkiem. Marksizm był zawsze najbardziej znienawidzonym przedmiotem, zdarzały się przypadki używania koszul FDJ do pastowania podłogi i podobnych czynności (oczywiście dopiero po dostaniu dyplomu ukończenia studiów do ręki).

Nie należy mylić przynależności do FDJ ani nawet bycia grupowym przewodniczącym z byciem agentem Stasi. Tu mechanizmy były zupełnie inne, ale o tym w następnym odcinku.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:DeDeeRowo

5 komentarzy

Żegnaj NRD (8): Koszty życia

Może po paru odcinkach w których NRD schodziło na dalszy plan teraz, dla odmiany, znowu coś bardziej ogólnohistorycznego. Na przykład o kosztach życia w NRD.

Życie w NRD było tanie. Przynajmniej dla nas, studentów. Praktycznie nie płaciliśmy za mieszkanie (marka za miesiąc, tyle co nic), wcale za wodę, prąd, CO. Telefon co prawda był, jeden numer należał do polskich aspirantów, ale poza wyjątkowymi sytuacjami nie był używany i nie był istotnym kosztem. Można było zadzwonić do Polski z budki, ówczesne aluminiowe monety 1 zł i 2 zł pasowały za jedno- i dwumarkówkę, dobry obyczaj zabraniał wrzucania złotówek do automatów na terenie Ilmenau. Podręczniki, jeżeli były potrzebne (a prawie nigdy nie były potrzebne), to były z biblioteki. Musieliśmy tylko się wyżywić, ubrać, kupić kosmetyki (a ile to w tych czasach używało się kosmetyków) i chemię gospodarczą (a ile student zużywa chemii gospodarczej) i zapłacić za pociąg do kraju i z powrotem. A bilety na pociąg z otwartym terminem powrotu i tak kupowało się w kraju.

Wyżywienie było bardzo tanie. Obiad w stołówce na uczelni kosztował 0,80 marki. Tak, to nie pomyłka: 80 fenigów NRD. Stołówka nieczynna tylko w niedziele i święta. Inna sprawa, że obiad ten nie był zbyt obfity ani zbyt smaczny. To znaczy mięso zazwyczaj było OK, czasem dawali nawet takie rarytasy jak królik. Ziemniaki też uszły. Najgorzej było z warzywami. Warzywa były ze słoika i wszędzie te same. W stołówce, w restauracji, w sklepie - te same słoiki, te same warzywa. Kapusta czerwona, kapusta biała, marchewka, fasolka szparagowa (zimna, na kwaśno - zgroza), szpinak w postaci pół-ciekłej i w kolorze ścierki do podłogi (błe) i jeszcze ze dwie, już nie pamiętam jakie. Później wprowadzono również trochę droższe zestawy, oprócz kwitka za 80 fenigów trzeba było dać od jednego do trzech dodatkowych kwitków po 30 fenigów. Zestawy te były dużo smaczniejsze, stały po nie duże kolejki. Obiady podawane były na plastikowych tackach z trzema przegródkami, panie wydające posiłki nie przykładały się do celowania i nierzadko kompot częściowo mieszał się z sosem albo ziemniakami. Przypominając sobie film który oglądaliśmy w kinie na obozie przygotowawczym w Radomiu dowcipkowaliśmy: "Czym różni się mensa w Ilmenau od mensy w Alcatraz?" - "W Alcatraz mają metalowe tacki". Ja jadałem w stołówce dopóki się nie zatrułem, zaszkodził mi Schweißwurst (czyli kaszanka). Ponieważ menu co dzień było pisane kredą, zawsze się znalazł ktoś kto zmazał w tej nazwie pierwsze 'w'. Po tym zatruciu chodziłem już tylko do restauracji w stołówce (już za 3-4 marki można było tam zjeść całkiem przyzwoicie) albo gotowałem sobie sam.

Śniadanie można było też zjeść w barze w stołówce, ale nigdy tego nie robiłem. Lepiej jednak w domu. Znaczy w pokoju w akademiku. Podstawowe produkty spożywcze kupowane w sklepie również były tanie. Bułka zwykła - 5 fenigów,  pół litra mleka pełnego - 34 fenigi, bochenek chleba - poniżej marki, tabliczka najtańszej czekolady czekoladopodobnej z orzeszkami ziemnymi - 80 fenigów, kostka margaryny - od 50 fenigów do 1 marki (zależnie od gatunku), itd. Podobnie jak w Polsce ceny były stałe i wydrukowane na opakowaniach - system nie przewidywał ani podwyżek, ani obniżek.

Schlager Süßtafer - wyrób czekoladopodobny z orzeszkami ziemnymi z NRD; cena 80 fenigów NRD

Schlager Süßtafer - wyrób czekoladopodobny z orzeszkami ziemnymi z NRD; cena 80 fenigów NRD

Pewien problem był z herbatą. W zwykłym sklepie można było kupić praktycznie wyłącznie Grusinische Mischung (Mieszankę Gruzińską), bardzo tanio, chyba po 80 fenigów za 100 gram, ale za to o smaku siana. Obrzydlistwo. Za to w sklepach Delikat można było kupić świetne herbaty znanych firm światowych, pięknie zapakowane, w dużym wyborze smaków tyle że drogo (kilkanaście marek/100g). Inne z tych tanich produktów też nie były najlepsze, na przykład pewnego ranka już na pierwszym roku ugryzłem bułkę pszenną za 5 fenigów i stwierdziłem, że już ich więcej nie zdzierżę i zaraz zwrócę zawartość mojego żołądka. Od tego czasu (aż do dziś!) preferuję pieczywo żytnie i mieszane, a pięciofenigowych bułek nie zmuszony nie tykałem. Ciekawa sprawa była z mlekiem: Polskie mleko (wtedy roznoszone codziennie przez mleczarzy pod drzwi mieszkań - kto ma dziś taki serwis?) zostawione na dzień-dwa zsiadało się i świetnie nadawało się do picia. W NRD mleko, mimo że tak samo jak w Polsce zamknięte w szklanej butelce tylko nieszczelnym kapslem z folii aluminiowej, nie zsiadało się w ogóle. Nawet po miesiącu. Co najwyżej lekko ciemniało. Nie wydaje mi się, żeby podobny efekt można było uzyskać samą pasteryzacją, a nawet niedostępną wtedy w bloku socjalistycznym technologią UHT. Na wszelki wypadek mleka tam nie pijałem.

Dostępność podstawowych produktów była dobra. Nigdy nie było problemów z kupnem chleba albo wędliny. Inna sprawa że na przykład kiełbasy to oni mieli niemal wszystkie w typie salami, był tylko jeden gatunek przypominający polską żywiecką - Kochsalami. Z mięsem generalnie też nie było problemów (przypominam, że w Polsce w tym czasie mięso było na kartki) pamiętam tylko kilka trochę trudniejszych tygodni gdzieś około 1985, kiedy podobno NRD miała do spłacenia jakiś kredyt i spłacała go w mięsie.

Zupełnie inaczej wyglądała sprawa z warzywami i owocami. Warzyw generalnie nie było za dużo, ziemniaki w okropnym, bardzo rozgotowującym się gatunku, w stałej sprzedaży brukiew (w Polsce kojarząca się z obozami koncentracyjnymi i chyba dlatego nikt jej nie jada), natomiast z innymi był problem. Po pomidory musiałem jeździć do Erfurtu, jabłka takie marne, że Polsce takich nikt by nie chciał, pomarańcze kubańskie, chociaż trzeba przyznać że w sezonie bywały arbuzy a te pomarańcze to prawie stale. Ale podobno to dlatego, że uczelnia itp., gdyby nie to to w mieście tej wielkości takich owoców by nie było. Dlaczego? Bo:

W NRD wszystko było na pokaz. Berlin był oknem wystawowym, odwiedzanym przez obcokrajowców, więc zaopatrzenie było tam znacznie lepsze niż w reszcie kraju. I tak dalej - im mniej atrakcyjne dla zagraniczniaków miasto, tym gorsze zaopatrzenie. Było nawet i tak: Istniała możliwość zakupu zachodniego samochodu, ale tylko konkretnych typów: Golf I i Mazda 323. Ale pieniądze nie wystarczały żeby taki samochód kupić, nawet znajomości nie. Trzeba było jeszcze mieszkać w odpowiednim miejscu. Golfa gdzieś na wiosce żaden obcokrajowiec by nie zobaczył i nie mógłby zaświadczyć o dobrobycie panującym w socjalistycznych Niemczech. Zachodni samochód mogli kupić tylko mieszkańcy dużych miast.

Ale oprócz żywności podstawowej, było też coś lepszego. Istniały sklepy i stoiska "Delikat". Idea była podobna jak naszych "Delikatesów", tyle że "Delikatesy" w latach 80-tych były już sklepami w zasadzie jak każdy inny. W sklepach "Delikat" można było kupić artykuły faktycznie lepsze niż w zwykłych sklepach - dobre wędliny, bardziej wyszukane wyroby garmażeryjne, konserwy, słodycze. Niemal wszystkie z tych produktów były wytwarzane w NRD, część z nich pod znanymi markami światowymi. Ten proceder nazywał się "Gestattungsproduktion" i było to coś w rodzaju licencji spłacanej tymi właśnie wyrobami. Tylko część produkcji była sprzedawana w NRD, reszta szła dla licencjodawcy. Na tej samej zasadzie produkowano też artykuły przemysłowe, na przykład buty "Salamander".

O artykułach przemysłowych opowiem w jednym z następnych odcinków. A nawet więcej niż w jednym.

Co do innych kosztów, to na przykład przejazdy autobusowe były tanie, na przejazdy kolejowe mieliśmy dużą zniżkę (kołacze mi się 80%) do miast w których mieszkali jacyś znajomi rodacy. Należało wpisać nazwisko i adres znajomego do takiego formularza (do okazania konduktorowi) i dać podstemplować to na uczelni. Ponieważ nikt prawdziwości danych nie sprawdzał, to oczywiście była to fikcja, ludzie namiętnie wpisywali tam nazwiska w rodzaju Klaus Mitffoch mieszkający na ulicy Bahnhofstrasse (Dworcowa, na pewno jest w każdym większym mieście).

Dokument uprawniający do zniżki na pociąg dla studentów zagranicznych, NRD, 1988

Dokument uprawniający do zniżki na pociąg dla studentów zagranicznych, NRD, 1988

Powstaje pytanie: W jaki sposób kraj, w którym wszystko jest tak tanie (czytaj: dotowane przez państwo) nie bankrutuje? Polska przecież w tym samym czasie praktycznie zbankrutowała i to mimo wyższych cen i niższych dotacji.

NRD mimo różnych trudności nie zbankrutowała, ponieważ była przez cały czas na garnuszku RFN. RFN miało doktrynę nie uznawania podziału państwa na RFN i NRD (temat NRD w oficjalnej mowie RFN zawsze był nazywany wewnątzniemieckim) i w związku z tym starało się dbać aby ziemie czasowo oddzielone nie podupadły za bardzo i dały się potem bez dużych kosztów przyłączyć (nie wyszło to za dobrze, ale mogło być jeszcze gorzej). RFN przykładało się do budżetu NRD w bardzo różny sposób:

  • Poprzez bezpośrednie dotacje, na przykład do dróg (i tak szło na czołgi a drogi pozostawały tragiczne).
  • Przez udzielanie NRD kredytów na preferencyjnych warunkach.
  • Poprzez uruchamianie w NRD produkcji licencyjnej (wspomniane wcześniej Gestattungsproduktion).
  • Przez zakupy NRD-owskich produktów, np. odkurzaczy czy sprzętu AGD sprzedawanych potem np. przez Quelle.
  • Przez płacenie różnego rodzaju opłat tranzytowych.
  • Poprzez ulgi podatkowe dla obywateli na rzeczy kupowane krewnym z NRD.
  • Przez przymusową wymianę marek zachodnich na wschodnie po kursie 1:1 przy przyjazdach obywateli RFN do NRD.

Mimo tej pomocy NRD zakończyła swoje istnienie ze sporym, wielomiliardowym długiem, ale dobry wujek wziął to na siebie. I do dziś się mu to odbija - sumarycznie gigantyczne wydatki na przyłączenie NRD dość dokładnie odpowiadają aktualnemu poziomowi zadłużenia wewnętrznego RFN. A przynajmniej tak było kilka lat temu.

W następnym odcinku: Studiowanie w NRD.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:DeDeeRowo

6 komentarzy

Jak to sie robi w Niemczech: Planowanie przestrzenne, durnie!

Adam Wajrak, "Planowanie przestrzenne, durnie!", GW

"W miastach to samo, choć ich zalewanie wiąże się raczej z gwałtownymi opadami, niż wylewaniem rzek. Woda miasta zalewa, bo gdzie ona ma do diabła wsiąkać? Sam system kanalizacji to nie wszystko. Trawniki, parki, a nawet nieużytki - to miejsca, gdzie woda może sobie swobodnie wsiąknąć. To miejsca mogące powstrzymać gwałtowny jej spływ. By takie miejsca zidentyfikować, potrzebna jest znajomość rodzajów gleb i wskazanie, których nie należy zabudowywać. Niestety my z automatu zupełnie niedawno odrolniliśmy w miastach wszystko, czyli ułatwiliśmy zabudowę. Każdy dach, chodnik, metr ulicy czy parkingu to metr powierzchni nieprzepuszczalnej. Jeżeli będziemy zabudowywać nasze miasta tak, że nie będzie w nich kawałka zielonego, to się nie dziwmy, że nas zalewa. Zalewa, bo nie wsiąka!"

Prawda. A jak to się robi w Niemczech? Tutaj płaci się za wodę bardzo drogo. Opłata teoretycznie rozbita jest na opłatę za dostarczenie wody i opłatę za odprowadzenie ścieków, ale w większości gmin liczą litr wody dostarczonej = litr wody odprowadzonej. Sumaryczna opłata w niektórych rejonach wychodzi rzędu 5 EUR/m^3. Zmiana proporcji między ilością doprowadzonej wody a odprowadzonych ścieków jest trudna i wymaga naprawdę dobrego uzasadnienia.

 Ale co to ma wspólnego z zabetonowywaniem trawników? Otóż mieszkałem przez parę lat w Oberursel koło Frankfurtu. Tamta gmina postanowiła liczyć inaczej. Przecież do kanalizacji odprowadzana jest również część wody deszczowej. Więc oni zauważyli, że na przykład sklep z dużym parkingiem płaci takie same opłaty za wodę/kanalizację jak ogrodnictwo. Tymczasem woda deszczowa z ogromnego parkingu idzie do kanalizacji, a ogrodnictwo zużywa większość wody na podlewanie, więc woda ta do kanalizacji nie wraca. Teraz najciekawsze - co zrobili: Zamówili zdjęcia lotnicze całej gminy, na podstawie zdjęć lotniczych określili procent powierzchni zabudowanej każdej działki i na tej podstawie na nowo podzielili opłaty za ścieki. Oczywiście teraz trzeba zgłaszać każdą zmianę powierzchni zabudowanej (np. położenie lub usunięcie chodnika) do właściwego urzędu. W ten sposób stworzyli presję finansową na to żeby terenu nie zabetonować, a nawet na to żeby istniejący beton usunąć. Może nie całkiem proste, ale skuteczne.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

8 komentarzy

Mroczne zabawy dzieci ciemności

Zakazane rytuały dzieci mroku podpatrzone kiedyś w lesie miejskim.

Goci w lesie miejskim

Goci w lesie miejskim

 

Goci w lesie miejskim

Goci w lesie miejskim

 

Goci w lesie miejskim

Goci w lesie miejskim

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Ciekawostki

Skomentuj