Już nie tak dużo Normandii zostało do opisania, zostają już mniej spektakularne muzea. Czy warto je zobaczyć? W zasadzie w każdym da się znaleźć coś ciekawego, może niekoniecznie z dużego sprzętu, ale drobne wyposażenie i inne artefakty są różne w różnych muzeach. Spora część się powtarza, ale w prawie każdym jest coś, czego nie ma w innych. Oczywiście wiele zależy od stopnia zainteresowania tematem, bo te ciekawe drobiazgi to najczęściej coś dla fanatyków, nie dla przeciętnego zwiedzacza.
Na początek chciałbym przypomnieć, że na plaży Omaha też był port, taki jak na Gold, nazywał się Mulberry A. Tyle że nie przetrzymał nawet 10 dni - zniszczyła go burza, najsilniejsza od 40 lat. Nie udało mi się znaleźć dlaczego właściwie całkowicie zniszczyła tylko Mulberry A, a nie bardzo zaszkodziła Mulberry B, odległemu o tylko paręnaście kilometrów. Nadające się do użytku kawałki Mulberry A zostały użyte do napraw Mulberry B, ale trochę ich zostało na miejscu i teraz są powystawiane w okolicy.
Po zniszczeniu Mulberry A Amerykanie przestawili się na duże okręty desantowe przybijające bezpośrednio do plaży, i okazało się to efektywniejsze od brytyjskiego portu. Czy w tej sytuacji cały wysiłek włożony w ten port miał sens jest przedmiotem sporów, ale po fakcie to łatwo się wymądrzać.
Na samej plaży nie ma wiele szczególnego do oglądania (jak pominąć pomniki), przejdźmy do muzeów. Najbliższym plaży jest Memorial Museum of Omaha Beach w Saint-Laurent-sur-Mer. To muzeum nie jest "porządne" i mieści się w adaptowanych pomieszczeniach gospodarskich, tyle że z dobudowanym wejściem w stylu kawiarni/domu kultury z lat siedemdziesiątych.
Memorial Museum of Omaha Beach
W środku znajduje się mnóstwo różnych artefaktów, a tym z większych rzeczy, czego nie ma gdzie indziej są elementy ruchomego płotu przeciwczołgowego (nie pamiętam, jak się to nazywało, a jakoś nie mogę na szybko wyguglać).
Memorial Museum of Omaha Beach
Memorial Museum of Omaha Beach - Segment mobilnego płotu przeciwczołgowego.
Drugie muzeum w okolicy (D-Day Omaha Museum w Vierville-sur-Mer) też jest "nieporządne" - mieści się w metalowym baraku i też pokazuje mnóstwo artefaktów, chyba jeszcze więcej niż poprzednie (a na pewno artefakty są bardziej upchane).
D-Day Omaha Museum
D-Day Omaha Museum
Większą rzeczą inną niż gdzie indziej jest na przykład stalowa kopuła bunkra, ze śladami po trafieniach.
D-Day Omaha Museum
Trzecie (Overlord Museum w Colleville-sur-Mer) jest z tych "porządnych", w nowym budynku, ale nie jest zbyt duże i ma głównie czołgi. Część z nich stoi na zewnątrz i jest dostępna bez płacenia za bilet. Przy tym muzeum mam wątpliwości, czy warto zobaczyć - pokazywane są czołgi biorące udział w Lądowaniu i w obronie przed Lądowaniem, więc to nie jest jakaś wielka różnorodność. Porządne muzeum czołgowe, jak na przykład w Saumur ma to wszystko i jeszcze o wiele więcej.
Overlord Museum
Za to tutaj można te czołgi (przynajmniej te stojące na zewnątrz) spokojnie pomacać, i syn zauważył na przykład że taki Sherman ma z tyłu okap w który spokojnie mieści się głowa i aparat fotograficzny, i można sobie obfotografować przedział silnikowy. Dla modelarzy może to być istotne.
Overlord Museum - Tak można obejrzeć przedział silnikowy Shermana
Overlord Museum - Przedział silnikowy Shermana
Przy muzeum mamy też inny kawałek portu Mulberry niż we wcześniej opisanych miejscach.
Overlord Museum - fragment portu Mulberry A
Czy warto zobaczyć, trzeba zdecydować samemu. Adresy:
Overlord Museum Lotissement Omaha Center 14710 Colleville-sur-Mer, Francja
Overlord Museum, Rue des Chemins de la Liberté, Le Bray, La Vieille Rue, Colleville-sur-Mer, Bayeux, Calvados, Normandia, Francja metropolitalna, 14710, Francja
Route de Grandcamp, Cité des Jardins, Vierville-sur-Mer, Bayeux, Calvados, Normandia, Francja metropolitalna, 14710, Francja
Avenue de la Libération, La Fraisnaie, Saint-Laurent-sur-Mer, Bayeux, Calvados, Normandia, Francja metropolitalna, 14710, Francja
Dziś o kolejnym muzeum w Normandii, znowu takim "porządnym" i specjalnie wybudowanym.
Miasteczko Sainte-Mère-Église znane jest przede wszystkim z historii amerykańskiego spadochroniarza Johna Steele, którego spadochron zaczepił się o wieżę miejscowego kościoła. Na pamiątkę tego wydarzenia na wieży miejscowego kościoła wisi manekin spadochroniarza zaczepiony spadochronem o wieżę.
Sainte-Mère-Église - John Steele na wieży kościelnej
Muzeum położone jest o całkowicie dosłowny rzut beretem od tego kościoła. Tematem muzeum są wojska spadochronowe, bo akurat w tej okolicy Lądowanie polegało na zrzuceniu spadochroniarzy i szybowców.
Najciekawszym eksponatem jest szybowiec desantowy Waco CG-4A, jedyny taki w Europie kontynentalnej. Poza nim na świecie zostały jeszcze ze trzy w Wielkiej Brytanii i z dziesięć w USA.
Oglądanie tego szybowca w tym muzeum zrobiło mi wielki WTF!? Znaczy nie sam szybowiec, tylko jego umieszczenie na ekspozycji. Bo to było tak: Według danych technicznych szybowiec ma długość 14,8 m i rozpiętość 25,5 m. Tymczasem stał on w okrągłym budynku o średnicy około 20 m, no góra ze 22 jak mierzyć po zewnętrznej, a wcale nie przycięli mu skrzydeł.
Obyło się bez zakrzywiania przestrzeni - do budynku wchodziło się przez kilkumetrowy korytarzyk wyraźnie dobudowany później - bo stylistycznie pasował do reszty jak pięść do nosa. Parę metrów skrzydła wetknięte było w ten korytarzyk. Sam szybowiec musiał być ustawiony pod odpowiednimi kątami żeby to wszystko się spinało a przez korytarzyk dało się przejść, i że komuś udało się to skutecznie zaprojektować raczej nie metodą prób i błędów zrobiło na mnie spore wrażenie.
Airborne Museum, Sainte-Mère-Église - Przedsionek na skrzydło szybowca
Jak właśnie sprawdziłem, w zeszłym roku zbudowali tam nową halę na ten szybowiec i teraz diorama jest inna. Wcześniej można było przejść w poprzek przez kabinę i obejrzeć sobie wnętrze z manekinami żołnierzy, teraz diorama przedstawia Jeepa wyjeżdżającego z szybowca.
Tytuł może być trochę mylący, ale po kolei: Muzeum w Arromanches jest też "porządne", też mieści się w specjalnie zbudowanym budynku. Ekspozycja podzielona jest na kilka części omawiające różne aspekty, wszystko według reguł sztuki muzealniczej.
Arromanches - Muzeum
Problem jest taki, że to wszystko może być interesujące dla kogoś, kto nic o temacie Lądowania na tym odcinku nie wie. Nie mam nawet jednego zdjęcia ze środka. Dla mnie jedynym w miarę interesującym eksponatem była makieta portu Mullbery B, zbudowanego tutaj przy Lądowaniu, ale nie na tyle żeby zrobić zdjęcie. Resztki prawdziwego portu można oglądać z tarasu na dachu muzeum, a potem można pójść na plażę i zobaczyć je z bliska.
Arromanches - Resztki portu Mulberry B
Arromanches - Resztki portu Mulberry B
Arromanches - Resztki portu Mulberry B
Ogólnie: To, co naprawdę interesujące jest nie w muzeum, tylko poza nim. Tutaj betonowe pontony zwane Beetle.
Arromanches - Resztki portu Mulberry B, Ponton "Beetle"
Jeden z nich jest dostępny omalże suchą nogą nawet przy maksymalnym przypływie, do kilku innych można dotrzeć na piechotę przy niższym stanie wody. Byliśmy tam w porze przypływu, stąd zdjęcie z bliska tylko jednego. Jak widać, zrobiony jest z cienkościennego (grubości rzędu cala) betonu, trochę zbrojonego.
Arromanches - Resztki portu Mulberry B, Ponton "Beetle"
A tutaj stalowy segment drogi zwany Whale, na nim spychacz.
Arromanches - Resztki portu Mulberry B, pomost "Whale"
Ogólnie: Plażę Gold naprawdę warto zobaczyć, muzeum tylko jeżeli nie wiecie o Lądowaniu prawie nic.
Musée d'Arromanches, Place du 6 Juin 1944, Résidence du Mézeray, Arromanches-les-Bains, Bayeux, Calvados, Normandia, Francja metropolitalna, 14117, Francja
Kontynuujemy Normandię z roku 2016. Dziś Musée du Débarquement de Utah Beach, jak sama nazwa wskazuje leżące koło plaży Utah. I to naprawdę blisko - muzeum od plaży oddziela tylko wydma.
Plaża Utah i Musée du Débarquement de Utah Beach od strony morza
Własnooczne obejrzenie różnych miejsc Lądowania wiele wyjaśnia. Tutaj widać od razu, dlaczego straty na tym odcinku były najniższe - to teren decyduje. W innych miejscach zaraz za plażą zaczynają się całkiem spore pagórki, tutaj najwyższym wzniesieniem w okolicy jest ta wydma. Z drugiej strony to za tą wydmą nie ma specjalnie istotnych obiektów do zdobywania, to raczej kierunek pomocniczy.
Musée du Débarquement de Utah Beach
W otoczeniu muzeum stoi sporo pomników, większość z nich to klasyczny obelisk plus tablica, ale jeden jest naprawdę dobry - przedstawia on żołnierzy amerykańskich wybiegających z łodzi desantowej, żołnierze są w skali 1:1, a łódź to prawdziwe LCVP.
Plaża Utah - pomnik
Przejdźmy do muzeum. Muzeum jest "porządne" i mieści się w specjalnie dla niego zbudowanym budynku. W samym jego środku, na honorowym miejscu stoi Martin B-26 Marauder, jedyny taki zachowany w Europie, poza nim na świecie zostało tylko 6, wszystkie w USA.
Musée du Débarquement de Utah Beach - Martin B-26 Marauder
Inne eksponaty nie są już tak spektakularne, ale i tak warto zobaczyć.
Zestaw muzeów polecanych w tej notce może wydawać się dziwny, ale istnieje między nimi związek.
Pierwsza z polecanek jest z Normandii. To malutkie muzeum, jedna sala plus podwórko, ale mają tam coś, co mają tylko nieliczne duże muzea na świecie, a w dwóch egzemplarzach obok siebie nie ma nikt inny.
Musée des Épaves Sous-Marines du Débarquement (Muzeum Podwodnych Wraków z Lądowania) jest prywatne, należy do firmy zajmującej się pracami podwodnymi. Część tych prac to wydobywanie z morza wraków przeszkadzających w żegludze. Muzeum znajduje się na skraju miejscowości Port-en-Bessin.
W sali muzeum jest wystawione trochę drobnego złomu wydobytego spod wody, a na podwórku stoją czołgi, między innymi dwa Shermany DD z okolic plaży Omaha. Firma wydobyła takie trzy, ale jeden poszedł do USA. Oczywiście stan czołgów po dobrych 40 latach leżenia w słonej wodzie nie jest rewelacyjny (są tam reklamy środka antykorozyjnego, którym pokryto wraki po wydobyciu, jest to Owatrol Rustol).
Sherman DD
Sherman DD
Sherman DD
Sherman DD
Ogólnie przy Lądowaniu Shermany DD nie popisały się za bardzo, bo do plaży dotarły tylko dwa z trzydziestu paru, ale w sumie nie była to wina konstruktora, tylko fala była zbyt wysoka, kilkukrotnie powyżej specyfikacji. I tak cud że chociaż te dwa dopłynęły.
Oprócz Shermanów DD mają tu inne czołgi - Shermana Dozer, Stuarta, haubicę Priest.
Sherman Dozer
Stuart M5A1
M7 Priest
I inny duży złom militarny.
Złom podwodny
Może i nie jest to taka atrakcja, żeby specjalne tam jechać z daleka, ale będąc w okolicy warto zobaczyć. Adres: Musée des Épaves Sous-Marines du Débarquement 26 Rte de Port, 14520 Commes, Francja
26, Route de Port, La Chenevière, Commes, Bayeux, Calvados, Normandia, Francja metropolitalna, 14520, Francja
Teraz druga polecanka: Central Garage. To jest muzeum (chociaż muzeum to raczej za dużo powiedziane - to jest po prostu parę pomieszczeń wystawowych, bez własnych zbiorów), o którym od lat wiedziałem, które jest blisko, ale nigdy nie było okazji go odwiedzić. Nawet kiedyś mieszkałem w okolicy a pracowałem z kilometr od tego miejsca w linii prostej, ale wtedy muzeum tam jeszcze nie było.
Przy wycieczce do Braun Sammlung wziąłem sobie broszurkę o aktualnych wystawach okresowych w muzeach w sporej okolicy, i przy Central Garage było napisane że mają wystawę o samochodach firmy Glas. Glas produkował między innymi Goggomobila, ale jeszcze też parę innych modeli, których nigdy nie widziałem ani nie miałem ich zdjęć. Wybrałem się więc.
Na miejscu okazało się, że wystawa jest całkiem, ale to całkiem inna: Była o samochodach angielskiej firmy Alvis. Broszurka o wystawach okresowych była wydrukowana w 2020, planowana była inna wystawa, z przyczyn pandemicznych wyszło inaczej.
Akurat angielskie samochody nie interesują mnie specjalnie, o firmie Alvis nawet dotąd nie słyszałem. W sumie samochody jak samochody, ale zauważyłem interesujące rozwiązanie techniczne: Większość tych samochodów miała typowe dla tamtego okresu resory piórowe. Oprócz tego miały one coś w rodzaju mechanicznego amortyzatora, a oko działającego na tarcie. Twardość zawieszenia można było ustawić dociągając albo popuszczając śrubę ściągającą elementy trące.
Alvis, model nieustalony
Jak to się wiąże z pierwszą polecanką? Z tablic na wystawie dowiedziałem się, że to właśnie jeden z głównych inżynierów firmy Alvis - Nicholas Straussler - wymyślił ten system przerobienia czołgu na pływający i opracował Shermana DD.
Central Garage jest w Bad Homburgu. Wstęp za darmo, proszą o co łaska na cel dobroczynny. Otwarte od środy do niedzieli 12:00 do 16:30, w święta zamknięte. Adres: Central Garage Niederstedter Weg 5 61348 Bad Homburg v.d.Höhe
Central Garage, 5, Niederstedter Weg, Berliner Siedlung/Gartenfeld, Bad Homburg vor der Höhe, Hochtaunuskreis, Hesja, 61348, Niemcy
Wreszcie nadszedł czas na relację z historycznych miejsc inwazji, to jest notka, którą zacząłem pisać w 2016. Zaczynamy od Pointe du Hoc.
Pointe du Hoc
Pointe du Hoc był kluczową pozycją niemiecką, której zdobycie miało być warunkiem do powodzenia inwazji. Jest to strategicznie położony, nieduży (ale dość wysoki) półwysep pomiędzy plażami Utah i Omaha. I oczywiście w takim miejscu rozlokowana była bateria dział mająca obie te plaże w zasięgu i dobrej widoczności. Atak na tą pozycję poszedł w pierwszym rzucie. Żeby nie przedłużać części historycznej: pozycja została zdobyta dość szybko (chociaż przy sporych stratach), ale na górze się okazało, że działa to atrapy. Bateria została przeniesiona do sąsiedniej miejscowości Maisy, bliższe informacje w dalszej części notki.
Pointe du Hoc - widok na plażę
Pointe du Hoc to miejsce jest historyczne pozostawione w historycznym stanie. Nie ma tam muzeum, wstęp jest bezpłatny (parkowanie też), postawiono tam tylko niezbyt duży pawilon w którym można zapoznać się z informacjami historycznymi. Również na zewnątrz możemy na tablicach zapoznać się z losami kilkunastu żołnierzy i oficerów biorących udział w szturmie.
Pointe du Hoc
Na terenie zostały nawet leje po bombach, a o to żeby nie zarósł on lasem starają się zatrudnione tam owce. Bunkry są praktycznie puste, sufity ich pokryte są jakimiś deskami wyglądającymi na spalone. No i oczywiście jest tam pomnik - zresztą cała okolica jest pełna pomników, w większości postawionych przez Amerykanów.
Pointe du Hoc - bunkier
Pointe du Hoc - bunkier
Zwiedzających jest sporo, z całego świata, mimo że wydawało by się, że to nic takiego. Kilka bunkrów i trochę trawy. Zajrzałem na aktualny Street View i widzę, że teraz jest inaczej niż na moich zdjęciach - wytyczono tam ogrodzone ścieżki dla turystów. Pewnie jakiś amerykański turysta wpadł do leja po bombie i procesował się o odszkodowanie.
Pointe du Hoc - lej po bombie
Pointe du Hoc - leje po bombach
Jednak jest to miejsce, w którym rozstrzygała się historia, i dlatego warto zobaczyć. Adresu to tam chyba nie ma, załączę mapkę.
Pointe du Hoc, Cricqueville-en-Bessin, Bayeux, Calvados, Normandia, Francja metropolitalna, 14450, Francja
A teraz Bateria Maisy. Położenie jej nie jest zbyt oczywiste - bateria na wzniesieniu, jak Pointe du Hoc, pozwala na bezpośrednią obserwację wyników strzelania, a ta jest położona jakiś kilometr od wybrzeża i na prawie płaskim terenie. Znaczy musiała mieć obserwatorów gdzieś w innych miejscach.
Baterie Maisy
Baterie Maisy
Budowa tej pozycji była ściśle tajna, a po wojnie miejsce to zostało opuszczone i zapomniane. Odkrył je ponownie w 2004 amerykański historyk-amator Gary Sterne, na podstawie ręcznie narysowanej mapki którą znalazł w kieszeni kupionego historycznego munduru. Sterne kupił teren baterii, i w 2006 otworzył tu muzeum.
Bateria Maisy jest, i owszem, interesująca, ale to raczej coś dla hardkorowych miłośników historii WWII i militariów. Na terenie znajduje się kilka bunkrów zbudowanych według standardowych, niemieckich projektów, bunkry są połączone siecią okopów, i to praktycznie wszystko. Przy wejściu stoi łódź desantowa, ale jest w złym stanie. Oprócz tego stoi tam parę dział, leży trochę historycznego złomu i jest baraczek z kasą i sklepikiem muzealnym. Czy warto zobaczyć, trzeba zdecydować samemu. Muzeum jest otwarte od początku kwietnia do końca września, ale generalnie cała okolica średnio nadaje się do zwiedzania w porze zimnej i mokrej.
Adres: Batterie Maisy 7 Les Perruques 14450 Grandcamp-Maisy
Batterie de Maisy, Route des Perruques, Résidence des Cyprès, Hameau Adam, Grandcamp-Maisy, Bayeux, Calvados, Normandia, Francja metropolitalna, 14450, Francja
Znowu bardzo zaległa notka, bo już 10 lat od wizyty stuknęło. Nawet większość tekstu była napisana już dawno temu i się mocno przeleżała.
Najlepsze z muzeów wojskowych jakie widziałem we Francji - Muzeum czołgów w Saumur. Znowu zrobię wrażenie miłośnika militariów ale co zrobić, że najlepsze muzea techniczne są wojskowe?
Muzeum znajduje się w miejscowości Saumur, w dolinie Loary, i jest wielkie - podobno to jedno z największych muzeów broni pancernej na świecie, większe ma być tylko angielskie, w Bovington. Mają tu około 880 pojazdów pancernych, z czego około 200 jest zdolne jeszcze do jazdy (najstarszy jeżdżący jest z 1916!). Oczywiście nie wszystkie pojazdy można zobaczyć - nie ma na to miejsca w pomieszczeniach. Ale i tak jest co oglądać. Uprzedzając notkę: Odpowiednie muzeum niemieckie (w Munsterze) jest wyraźnie mniejsze.
Schneider CA1 (1916) - najstarszy na świecie czołg w stanie jeżdżącym
Saint-Chamond, też jeżdżący
W Saumur mieściła się dawno temu szkoła kawalerii, dziś szkoląca pancerniaków, stąd muzeum akurat w tym miejscu.
Francuskie czołgi z okresu międzywojennego, na pierwszym planie Renault AMR 33
Ktoś może zapytać, po co w ogóle zwiedzać takie muzea - jest przecież tyle informacji w sieci o tych wszystkich czołgach, samolotach, historycznych pojazdach itd. Prawda, informacji w sieci mnóstwo jest. Problem jest w tym, że zdjęcia (a nawet dokładne dane techniczne) nie dają na przykład poczucia rzeczywistej wielkości obiektów. Na przykład można dużo czytać o Tygrysie jaki to on był, ale jak stanąć koło niego i porównać go z innymi, to od razu widać że jest za wysoki, za duży i ogólnie nie najlepiej skonstruowany.
Panzerkampfwagen VI Tiger
Jak jesteśmy przy Tygrysie, to mają tu prawie wszystkie pojazdy niemieckie z WWII, brakuje im głównie Mausa - no ale tego to mają tylko Rosjanie, w Kubince.
Niemieckie czołgi z WWII
Jest też oczywiście sala z ciekawostkami, na przykład czymś takim:
Vespa z działem bezodrzutowym
Są też czołgi z innych krajów, ale nacisk jest oczywiście na francuskie.
To był najmocniejszy punkt naszego wyjazdu, w dodatku historia techniki, więc muszę się podzielić. Jest to podobno największa na świecie kolekcja starych samochodów, a historia jej powstania też nadawałaby się do filmu.
Na początek mała uwaga: informacje zbierałem z różnych miejsc i w różnych językach, one były często niepełne i wzajemnie sprzeczne - to, co piszę to jest tylko moja interpretacja, nie powołujcie się na mnie.
Historia zaczyna się od braci Schlumpf, Hansa i Fritza. Tak w zasadzie to Hans miał na imię Giovanni Carlo Vittorio, a Fritz -Federico Filippo Augustino. Obaj urodzili się w samym początku wieku XX we Włoszech (Hans 1904, Fritz 1906). Pochodzenia ich ojca nie udało mi się ustalić, matka pochodziła z Alzacji. Nie jest dla mnie jasne jakim cudem, ale z urodzenia obaj mieli obywatelstwo szwajcarskie, być może ich ojciec był Szwajcarem.
Ciekawostką jest, że w Niemczech Smurfy nazywały się Die Schlümpfe (liczba pojedyncza Schlumpf, we francuskojęzycznym oryginale były to Les Schtroumpfs), dokładnie tak, jak ci bracia. Nie mam pojęcia, czy jest tu jakiś związek.
Ojciec braci, Carl Schlumpf był przedsiębiorcą w branży tekstylnej. We Włoszech pracował przejściowo, a potem wrócił do Alzacji. Nie jest dla mnie całkiem jasne, dlaczego nazywa się to "wrócił", ale mniejsza z tym. Co ważne: było to w okresie międzywojennym, Alzacja była wtedy znowu francuska.
Bracia już w całkiem młodym wieku zaczęli rozkręcać interesy, i pod koniec Wielkiego Kryzysu należeli do elity finansowej Francji. Już wcześniej, w 1928, Fritz kupił sobie swoje pierwsze Bugatti i marka Bugatti stała się obsesją obu braci.
Nie było dla mnie jasne dlaczego akurat Bugatti, ale po poczytaniu mi się rozjaśniło: Co prawda Ettore Bugatti był Włochem, ale - nie wiedziałem o tym wcześniej - fabrykę miał w Alzacji, w Molsheim koło Strasburga. Po prostu mieli blisko.
Obrzydliwie bogaci stali się bracia Schlumpf po wojnie, w latach pięćdziesiątych mieli już cały koncern w branży tekstylnej i byli prawie monopolistami w tej branży we wschodniej Francji. Mogli się więc bez przeszkód zająć swoim hobby - zbieraniem starych samochodów, głównie Bugatti. Oni kupowali każde Bugatti jakie udało im się znaleźć, nawet powysyłali listy do wszystkich zarejestrowanych użytkowników Bugatti z propozycją, że samochód odkupią. Akurat nie było to takie złe posunięcie - większość tych samochodów pochodziła z lat trzydziestych, po prostu zrobiły się one przestarzałe i właściciele i tak by woleli wymienić je na coś nowszego. Bracia kupowali hurtem, na przykład 10 wyścigówek od Gordini. W samym lecie roku 1960 kupili razem 40 samochodów różnych marek. W 1962 kupili prawie 50 samych Bugatti, a w 1963 między innymi największą w USA kolekcję Bugatti, 30 sztuk plus jeszcze 18 sztuk prywatnych samochodów Ettore Bugatti. W 1967 mieli już 105 samochodów Bugatti, w tym dwa Bugatti Typ 41 Royale (z 7 wyprodukowanych minus jeden rozbity) plus jedną replikę tego typu zbudowaną z oryginalnych części zapasowych.
Inne marki które kupowali były głównie francuskie, ale nie tylko. Co ciekawe, bracia nie chwalili się specjalnie swoim hobby, a nawet wręcz przeciwnie. Dużą część zakupów robili przez podstawione osoby, a samochody ukrywali w hali jednej ze swoich fabryk. Nawet fachowcy zatrudnieni przez nich do restaurowania samochodów musieli podpisywać umowy o zachowaniu tajemnicy. Sprawa wyciekła do prasy w roku 1965 i wtedy bracia postanowili, że udostępnią kolekcję publiczności. Kazali więc opróżnić jedną, naprawdę dużą halę w swojej przędzalni w Mulhouse (naprawdę naprawdę dużą - 17.000 m2) i urządzili tam ekspozycję. Te żeliwne (?) słupy z lampami widoczne na zdjęciach pochodzą z wyburzonych właśnie wtedy hal targowych Les Halles w Paryżu.
To ich hobby było jednak bardzo kosztowne. Dopóki biznes dobrze się kręcił jakoś to szło, ale w siedemdziesiątych zaczął się kryzys w branży włókienniczej. Nie znam się na tej branży i w sumie to nie wiem skąd ten kryzys się wziął, ale podejrzewam że to było tak: Bracia robili w wełnie, mieli przędzalnie wełny i handlowali wełną. Tymczasem w siedemdziesiątych przemysł włókienniczy zdominowały włókna sztuczne, i zapotrzebowanie na wełnę bardzo spadło. Do dziś tak jest - rzeczy z wełny to nadal jest tylko nisza, hodowla owiec na wełnę na większą skalę, zwłaszcza w Europie, już w ogóle się nie opłaca.
No i ten kryzys ich dopadł - w 1976 zaczęli mieć problemy z płynnością finansową, a w 1977 zbankrutowali. Okazało się, że już wcześniej oszczędzali na podatkach, więc żeby nie trafić do francuskiego więzienia uciekli do pobliskiej Szwajcarii (przypominam, że mieli obywatelstwo). Tam mieszkali aż do śmierci (Hans 1989, Fritz 1992).
Kolekcję samochodów udało się uratować przed wyprzedaniem za bezcen - zawiązana grupa zainteresowanych (miasto Mulhouse, rada departamentu, rada regionu, Izba Przemysłowo-Handlowa, Panhard-Levassor, Automobilklub Francji itd.) zabrała potrzebną sumę i kupiła całość. W 1982 udostępniono kolekcję jako Musée national de l’Automobile.
Nie obyło się oczywiście od sporu prawnego. Fritz w 1982 wniósł w Szwajcarii pozew żeby odzyskać część kolekcji. Sprawa została rozstrzygnięta dopiero po jego śmierci - w 1999 wdowa po nim otrzymała 62 samochody (w tym 17 Bugatti) stojące w innym miejscu - w Malmerspach. Prawdopodobnie stąd wynikają różnice w ilości samochodów należących do kolekcji podawane w różnych źródłach.
Najpierw podsumowanie, a potem przejdziemy do samej kolekcji. Podsumowanie: Od wszystkiego można się uzależnić. Bracia nie założyli rodzin, (wspomniana wcześniej wdowa po Fritzu prawdopodobnie została jego żoną dopiero w Szwajcarii), nie mieli dzieci (nawet nieślubnych), zaniedbali biznes (nie byli przygotowani na zachodzące zmiany), zajmowali się głównie swoimi samochodami. Aż do marnego końca. A robili to głównie dla zaspokojenia swojej obsesji - ich pierwotny plan raczej nie przewidywał udostępnienia kolekcji zwiedzającym. To nie jest zdrowe. Hobby nie powinno stawać się obsesją. Nie idźcie tą drogą.
Hala z samochodami robi duże wrażenie - jest olbrzymia, i stoi w niej mnóstwo starych i rzadkich samochodów.
Muzeum samochodów Mulhouse
Niestety nie orientuję się zbyt dobrze w okresie pionierskim we Francji. Uważam, że wynalezienie samochodu zostało w sposób trochę naciągany "zagarnięte" przez Niemców, ale to temat na osobną notkę. Wkrótce po Benzie prowadzenie w innowacjach w automotive przejęli (znowu) Francuzi. Nazwy francuskich firm tego okresu nie są mi obce:De Dion-Bouton (et Trépardoux), Panhard & Levassor, Darracq, Serpollet, ... Wiem o wyścigu Paryż-Rouen, ale nie potrafię wskazać, które z eksponowanych samochodów były ważne i przełomowe, więc wrzucę po prostu mniej lub bardziej losowe zdjęcia. Jako naprawdę istotny zidentyfikowałem tylko jeden: Panhard & Levassor Type A P2D - pierwszy produkowany seryjnie samochód z silnikiem spalinowym na świecie.
Panhard & Levassor Type A P2D - pierwszy samochód na świecie produkowany seryjnieDe Dion-Bouton Biplace Type SDarracq Torpedo Type P
Z trochę nowszych, ciekawostka: Jak typujecie, z którego roku jest to coś:
L'Œuf électriqueL'Œuf électrique
Pudło - to jest rok 1942. Nazywa się to L'Œuf électrique (Elektryczne jajo) i ma rzeczywiście napęd elektryczny. Skonstruował to znany podobno designer Paul Arzens, miała być to recepta na racjonowanie benzyny. Mocna rzecz - on się zmieścił w 60 kg na pojazd + 30 silnik (6kW), 20 na wyposażenie i 240 na akumulatory (12V/250Ah razy 5(?) - dane w źródłach się nie spinają: 5 sztuk po 60 kg to by było 300 kg, a nie 240. Znowu na silnik ma iść 60V, czyli 12*5. TUTAJ znalazłem filmik, i widać na nim akumulatory parzyste, chociaż nie całkiem identyczne (inaczej połączone ogniwa). Jak zwykle głuchy telefon - wszyscy przepisują, czasem ktoś coś doda od siebie, nikt nie sprawdza. Samochód z dwiema osobami wyciągał 70 km/h i miał zasięg 100 km.
Jest mnóstwo wyścigówek, przede wszystkim Bugatti, które miały być takie świetne, ale jak sprawdziłem wyniki French Grand Prix, to one wygrywały tylko do 1933. Potem pojawiły się tam samochody niemieckie, zwłaszcza Auto Union i sukcesy Bugatti się skończyły. (Proszę nie wyskakiwać z wygraną Bugatti w 1936 - na liście startujących w tym roku nie ma ani Auto Union, ani Mercedesa).
Jako wystawa okresowa były samochody z kolekcji księcia Alberta z Monako. Ale nic interesującego nie było. Byłem w Monako, ale nie widziałem jego kolekcji, czy on tam w ogóle ma coś ciekawego.
Oprócz samochodów historycznych mieli tam też aktualne Bugatti Veyron, pokazywali Teslę Cybertrucka, a na zewnątrz można było przejechać się zwykłą Teslą (żona chciała, ale było już krótko przed zamknięciem i się nie udało. W sumie nie trzeba akurat tam, można umówić się na jazdę próbną w salonie, ale nie żebym chciał coś takiego kupować).
Korzystając z przedłużonego weekendu postanowiliśmy z żoną wybrać się na parę dni do Alzacji. W sumie mieliśmy taki plan już w zeszłym roku, ale wtedy w ostatniej chwili zmieniliśmy kierunek na Karlove Vary. Tym razem zmiany planu nie było, a przy okazji mogłem wypróbować aparat w warunkach polowych. Do Alzacji wrócę za chwilę, zacznę od aparatu.
Od 2013 używałem aparat FujiFilm Finepix S6800. To jest bridge camera, nie za droga (coś rzędu 150 EUR wtedy), całkiem OK. Ma solidny zoom (ekwiwalent 24-720 mm dla 35mm), jest dość lekka (670g), chodzi na zwykłe akumulatorki AA, sprawowała się ogólnie nieźle. Raz miałem z nią kłopot - w Paryżu przed Luwrem oznajmiła że ma problem i nic nie chciała działać. Wysłałem ją nawet do producenta, ale oni powiedzieli że wszystko OK i zalecili używanie dobrych akumulatorów. Później znalazłem, że problem był w sofcie - obiektyw przy włączeniu aparatu się wysuwa, ale zatyczka na obiektyw zapiera się nie o wysuwaną część, tylko o stały tubus i przeszkadza w tym wysuwaniu. Jeżeli zapomnieć zdjąć zakrywkę przed włączeniem aparatu to bywa, że soft się zawiesza i pomaga tylko hard reset przez wyjęcie akumulatorów.
Aparat ten miał oczywiście też swoje wady. Po pierwsze i najważniejsze to duży zakres zooma jest silnie sprzężony z rozmiarem sensora obrazu. Trzydziestokrotny zoom jest możliwy tylko przy małym sensorze, tu miał on 6,2x4,6mm. A mały sensor to problemy jak jest ciemno. Striggerowało mnie, że w kopalni (Feengrotten Saalfeld) nie mogłem tym aparatem zrobić nie ruszonego zdjęcia, a komórką udało się to bez najmniejszego problemu. Poza tym zaczęły szwankować przyciski z tyłu (drgania styków itp). No i od zawsze brakowało mi gwintu na filtr - wcześniej przyzwyczaiłem się do używania filtra polaryzacyjnego, a tu się nie dawało.
No to może coś nowego. Jako wymagania postawiłem: gwint na filtr, uniwersalny zoom z sensownym zakresem i sensor minimum jednocalowy. Zorientowałem się w aktualnej ofercie rynkowej i okazało się, że klasa bridge camera jest na wymarciu. No i po eliminacji kamer bridge nie spełniających wymagań zostało mi tylko Sony DSC-RX10M4 za 1350 EUR i o wadze 1095g. Aparat może i niezły, ale za tyle i w tej kategorii wagowej to już można mieć coś porządnego z dużym sensorem i wymiennymi obiektywami.
Tymczasem byłem w kraju, i tam ojciec sprezentował mi swojego Canona EOSa 500D z przyzwoitym zoomem EF-S, ogniskowa 29-216 (ekwiwalentnie), bo on już na wycieczki niestety jeździł nie będzie. Dla ustalenia uwagi: to aparat entry level z roku 2009, prawdziwa lustrzanka, sensor EPS-C (22,5x15mm). Niestety nie działa w nim jedna rzecz - w celowniku jest taki mały wyświetlacz ledowy pokazujący różne parametry, i wszystkie segmenty świecą w nim cały czas (niektóre słabiej i zależnie od tego, co mają pokazywać, ale różnica jest zbyt mała żeby odczytać, co ma tam być). Szukałem w sieci i kilka osób meldowało taki problem, ale recepty na to nie było. Chyba było tak od początku, ale ojcu nie przeszkadzało. Aparat jest niestety ciężki (935g z obiektywem + jeszcze ciężki pasek), nieco denerwuje mnie trzaskające lustro (odzwyczaiłem się). Wyświetlacz z tyłu jest na stałe (nie przekręcany), nie jest touch, paru funkcji brakuje, na przykład nie da się zrobić nim panoramy, nie ma też HDR. (W moim S6800 HDR co prawda jest, ale zdjęcia z nim nie nadają się do oglądania). Sprawdziłem rynek wtórny i jest cała masa ofert na to body nie przekraczających 100 EUR, i to jak w pełni sprawne. Nikt tego nie chce, za stare. Obiektyw też proponują za poniżej 100 EUR.
Na wycieczce do Alzacji zrobiłem nim około 400 zdjęć i takie są moje wnioski:
Piętnastoletni akumulator trzyma nadal świetnie, nie musiałem doładowywać, nawet jedna kreska nie zeszła.
Obiektyw jest spoko, zakres wystarcza do normalnego użytkowania. Trochę słabe jest makro, ale można przeboleć. Jak by było naprawdę potrzeba, można by dokupić obiektyw makro.
Celownik optyczny to jednak dobra rzecz, w S6800 nie było celownika wcale. We wcześniejszym aparacie (FujiFilm Finepix S5600) miałem celownik elektroniczny, ale rozdzielczość miał tak marną że był do niczego i nie używałem go.
To pokazywanie parametrów w celowniku jednak by się przydało.
Ciężar trochę daje się we znaki, zwłaszcza że w plecaczku noszę jeszcze parasol (też fajny sobie kupiłem, Euroschirm 3133-CBL, full automat, 400g, przydał się bo sporo padało), buteleczkę wody, przewodnik w formie książkowej itp. Z Fuji nosiłem jeszcze czytnik ebooków (Onyx Boox Note Air2 Plus, 445g), ale z Canonem dałem mu spokój. I tak w sumie jest sporo do noszenia przez cały dzień.
Tych bardziej współczesnych funkcji trochę brakuje.
Tymczasem kupiłem przyzwoity filtr polaryzacyjny i to świetna rzecz.
Wnioski: Obiektyw mógłbym zachować, szkoda wywalać, wiele lepszego i tak Canon nie ma w tym zakresie zooma. Natomiast body mógłbym wymienić na współcześniejsze i lżejsze, ewentualnie w lepszej kategorii.
No i teraz problem, w którą stronę iść. Zostałbym przy Canonie i tym obiektywie. Żeby było lżej mógłbym pójść w stronę bezlustrowych, na przykład jakiś R50 + adapter do obiektywu (660+90 EUR). Razem by wyszło około 850 g, czyli tylko troszkę lżej. Wyraźna różnica w ciężarze byłaby, gdyby kupić natywny obiektyw RF-S (trochę większy zakres zooma: 29-240), jako set z aparatem 1000 EUR, dało by to w sumie 685g, niewiele więcej niż przy moim Fuji. No ale wtedy posiadany obiektyw idzie do kosza (i filtr poly musiałbym też kupić nowy, 60 EUR). Nie wiem też, jak dobry jest obraz w tym celowniku elektronicznym, czy da się na nim ustawiać porządnie głębię ostrości. Muszę pójść do sklepu i zobaczyć to na własne oczy.
Drugi wariant to nowsza lustrzanka, na przykład 250D (600 EUR) albo 850D (715 EUR). Problemem jest waga (przy 850D nawet większa niż przy tym 500D), lustro dalej trzaska, ale ten prawdziwy celownik optyczny to jest jednak coś.
Muszę to jeszcze przemyśleć. A teraz o Alzacji:
Odwiedziliśmy Colmar, ładne miasteczko, najciekawszym jego punktem jest Muzeum Unterlinden z Ołtarzem z Isenheim. Rzecz ma 500 lat i jest namalowana tak, że wycinkami bezproblemowo można by ilustrować współczesne teksty fantasy.
Ołtarz z Isenheim - fragment
Na jeden dzień wyskoczyliśmy do Szwajcarii, do Bazylei, oczywiście uważając żeby nie wyjechać na szwajcarską autostradę (bo dla tych paru kilometrów nie ma co kupować szwajcarskiej winiety).
Bazylea - taki sam, ruchomy pomnik szewca mamy we Frankfurcie
Odwiedziliśmy Strassburg. Ładne miasto, obejrzeliśmy też instytucje europejskie. Tu ostrzeżenie: Tam mają Umweltzone, znaczy pozwalają wjeżdżać tylko samochodom spełniającym konkretne normy emisyjności. Nasz Avensis się łapał, ale oni wymagają swojej plakietki potwierdzającej to, a niemieckiej plakietki nie uznają. Problemem jest nawet przejazd autostradą A35 przez miasto. Niestety dowiedziałem się tego wszystkiego dopiero w trakcie podróży i nie udało się już nic zrobić - w normalnym trybie załatwienie plakietki trwa parę tygodni. Próbowałem uzyskać przez sieć Ausnahmegenehmigung - jest taki tryb zgody na wjazd na 24 godziny dla samochodów nie spełniających norm, decyzja jest w 15 minut, wpisują numer rejestracyjny do systemu i można jechać, ale pojazdowi który normy emisyjności spełnia ten tryb nie przysługuje. Zobaczymy, czy przyjdzie mandat (podobno ok. 60 EUR)
W sklepie firmowym w Niedermorschwihr kupiliśmy marmolady pani Christine Ferber, podobno jedne z najlepszych na świecie. Producentka się ceni - słoiczek 220 gram kosztuje około 10 euro. Jeszcze nie próbowaliśmy.
Największe wrażenie zrobiła na mnie ta kolekcja samochodów, muszę zrobić o niej notkę. I na pewno doniosę też o decyzjach w sprawie aparatu.
Notka mi się mocno przeleżała, większość jej napisałem prawie 5 lat temu (sic!), zdjęcia i ceny są z 2016. Ale chciałem się podzielić.
Muzeum Nissim de Camondo jest nie za bardzo znane, trafiliśmy tam tylko dlatego, że żona obejrzała w telewizji film dokumentalny o malarce Élisabeth Vigée-Lebrun i chciała zobaczyć jakieś jej obrazy na żywo. Nie chcieliśmy iść jeszcze raz do Luwru, ale znaleźliśmy że w Camondo są dwa.
Obraz Élisabeth Vigée-Lebrun
Wybraliśmy się więc. No i muzeum było bardzo interesujące, ale zupełnie inne niż się spodziewałem.
Muzeum Nissim de Camondo
Najpierw historia, jak to zwykle w tych sferach smutna. Rodzina Camondo pochodziła z hiszpańskich Żydów. W 1492 w Hiszpanii zarządzono, że miejscowi Żydzi muszą się przekonwertować na katolicyzm, albo wyemigrować. Rodzina wyemigrowała więc do Wenecji. Tam mieszkali do 1798, a potem przenieśli się do Istambułu i zajęli się bankowością. Szło im naprawdę dobrze i już w 1802 założyli własny bank. Wkrótce zrobili się obrzydliwie bogaci i obsługiwali bankowo nawet Imperium Osmańskie jako partner preferowany. W 1869 przenieśli się z pieniędzmi i biznesem do Paryża. Tam też szło im świetnie. W 1873 kupili oni sobie pałacyk położony w bardzo drogiej lokacji w Paryżu. I w tym miejscu mieści się dziś muzeum, ale to wcale nie koniec tej historii. W 1910 Moïse de Camondo, jedyny potomek rodziny odziedziczył wszystko. Był tak obrzydliwie bogaty, że już wcale nie musiał zajmować się biznesem, tylko mógł wydawać pieniądze prawie bez ograniczeń. Zaczął od zburzenia pałacyku i kazał zbudować sobie nowoczesny dom, ten który teraz możemy zwiedzać. Dom miał przede wszystkim mieścić jego starannie wybraną kolekcję sztuki, a oprócz tego odbywać w nim się miały imprezy.
Moïse de Camondo miał dwoje dzieci: syna Nissima de Camondo i córkę Béatrice de Camondo. Z żoną się rozwiódł dość szybko, bo jego małżeństwo było raczej z umowy handlowej, niż z miłości. Potem wybuchła WWI i Nissim poszedł do wojska. Zaczynał od piechoty, a potem poszedł do lotnictwa. No i nie dożył końca wojny - w 1917 zginął w walce powietrznej. Ojciec, Moïse, już się z tego nie podniósł. Praktycznie nie wychodził ze swojego wspaniałego domu i nie przyjmował gości. W jego supernowoczesnej kuchni kucharze przygotowywali mu posiłki, które zjadał w kącie najmniejszego pomieszczenia w domu. Siedział stale w jednym tylko pokoju. Przed śmiercią zapisał swój dom ze wszystkimi zgromadzonymi dziełami sztuki państwu francuskiemu, a po jego śmierci, w 1935 zrobiono tam muzeum imienia jego syna.
To jeszcze nie koniec smutnych historii - była jeszcze jego córka. Córka miała też córkę i syna. Była baaardzo bogata, dobrze ustawiona i skonwertowana na katolicyzm, więc po zajęciu Francji przez Niemców myślała, że jej żydowskie pochodzenie to przy tym drobiazg. Nawet nie przeniosła się do strefy Vichy, co jej radzono. Niestety myliła się. Wraz z dziećmi zginęła w 1944 w Oświęcimiu.
No ale jak już wiadomo z notki o Oplach, wielkie pieniądze szczęścia nie dają. Nic nowego, zajmijmy się więc muzeum. To muzeum pokazuje życie codzienne obrzydliwego bogacza sprzed stu lat. Interesujące jest, co się od tego czasu zmieniło - co jest nadal zastrzeżone dla bogaczy, a co stało się dostępne dla klas niższych.
Pierwsza obserwacja nie jest specjalnie zaskakująca - wielkie powierzchnie w dobrej lokalizacji to nadal coś tylko dla bogaczy. Dalej jest ciekawiej:
Łazienka bogacza jest wielka, nieźle wyposażona nawet według współczesnych standardów (chociaż coś w rodzaju umywalki do mycia stóp nie występuje współcześnie, przynajmniej w łazience w domu), ale dziś zaskakuje surowym wystrojem. Wszystko białe z niebieskimi akcentami, raczej mat. Grzejnik robiący za wieszak na ręczniki całkiem jak współczesny nam. W sumie dziś nawet plebs może mieć lepszą łazienkę (a gorszą głównie pod względem powierzchni).
Muzeum Nissim de Camondo - łazienka
Bogacz miał w domu windę. Nie zamierzam porównywać jej z windą w bloku, ale widziałem już domy klasy średniej, w których winda była, i było to w Polsce
Muzeum Nissim de Camondo - winda
Kuchnia bogacza była w standardach profesjonalnych i mogła obsłużyc sporą imprezę, na moje (amatorskie) oko dałoby się w niej pracować również dziś. Oczywiście bogacz nie gotował sam, więc porównanie z kuchnią w mieszkaniu lub domku nie ma sensu.
Muzeum Nissim de Camondo - kuchnia
Wystrój pokojów nie jest osiągalny dla współczesnego, nie obrzydliwie bogatego człowieka, a nawet daleko nie wszyscy dzisiejsi obrzydliwie bogaci potrafiliby dobrać przedmioty tak pasujące stylistycznie. No ale Moïse de Camondo nie zajmował się praktycznie niczym innym, niż tylko szukaniem pasujących przedmiotów do swojego domu.
Biblioteka może i ładnie zrobiona, ale w niej głównie pisma i książki (i katalogi aukcji) na temat obrazów i innych przedmiotów do jego domu.
Muzeum Nissim de Camondo - biblioteka
Uważam, że pan Camondo zmarnował sobie życie na rzeczy może i ładne i cenne, ale w szerszym kontekście puste i bezwartościowe. Wartościowa okazała się tylko rodzina, ale dopiero po tym jak i to spieprzył.