Jak już jesteśmy przy muzyce głośnej i hałaśliwej to przypomnę zespół Accept. Pamiętam że w początku lat 80-tych nagrałem sobie ich płytę Restless and Wild z radia. No i ponieważ mieli angielską nazwę i śpiewali po angielsku przez myśl mi nie przeszło że mogą być z Niemiec. Byli z mitycznego Zachodu i tyle.
Jak się teraz nad tym zastanawiam to mi wychodzi, że moje kryteria dotyczące muzyki głośnej nie zmieniły się przez te 30 lat. Kawałki Acceptu, podobnie jak Blind Guardiana też mają melodię i mocny wokal.
BTW: Od paru dni słucham Blind Guardiana, mój syn usłyszał Wheel of time i powiedział, że ich nauczyciel sportu puszcza im ten kawałek na ćwiczeniach.
Wróćmy do Acceptu i Restless and Wild. Ta muzyka jest znacznie prostsza niż Guardianów. Accept nie potrafi ani ballady, ani niczego spokojnego, ani orkiestrowych aranżacji. Ale typowy ich dynamiczny kawałek wchodzi mi gładko. Najgładziej ten:
Historia zespołu zaczyna się od parunastu lat problemów. Najpierw działalność amatorska, potem dymanie przez firmę płytową, która nie dość że ich wcale nie wspierała, to jeszcze chciała z nich zrobić zespół Neue Deutsche Welle. Na swojej przełomowej płycie - właśnie Restless and Wild zespół odwdzięczył się swoim managerom utworem Son of a Bitch. Potem im jakoś poszło. Na przykład tak: wiecie jak brzmi Dla Elizy w wersji metalowej (od 3:09, sorry nie znalazłem w lepszej jakości)?
Członkowie zespołu mieli poglądy antyfaszystowskie i antymilitarystyczne, ale przez proste skojarzenie Niemcy -> faszyści parę ich zabiegów artystycznych zostało w niektórych krajach błędnie zrozumiane i niezasłużenie zostali w nich zaszufladkowani, tylko po wstępie do tego utworu. Ten kawałek był zresztą podobno pierwszym na świecie utworem speed metalowym.
Od czasu sukcesów lat 80-tych zespół rozpadł się i ponownie zszedł już dwa razy. I jak widzę nadal jest to po prostu radosne, głośne granie, nie żebym zaraz miał kupować ich płytę, ale może być.
Lubię sobie czasem posłuchać czegoś głośnego i dynamicznego. Ale jako stary zgred nie lubię większości aktualnych produkcji metalowych - nie znoszę growlowania, niemelodyjnego łomotania i takich tam. Dla mnie kawałek, również głośny, powinien mieć jakąś melodię, ma być tam mocny wokal a nie jakieś charczenie albo mamrotanie, ma się coś w utworze dziać i ma być aranżacja i brzmienie. Nie trawię muzyki dla motocyklistów w stylu Motörhead (dopóki silnik chodzi równo a wydawane przez niego dźwięki zawierają się w stosunkowo wąskim zakresie częstotliwości, to wszystko jest w porządku). Lubię za to progresywne kawałki po 10+ minut - i z tego powodu w jakiejś dyskusji ktoś mi polecił taki dwunastominutowy kawałek zespołu Blind Guardian - "And Then There Was Silence" (słuchać głośno, najlepiej na dobrych słuchawkach). A potem jeszcze znalazłem że zespół mimo angielskiej nazwy i tekstów jest z Niemiec, więc nadaje się do tego cyklu.
No i to mi podeszło. Całość brzmi, zmienia się, wokalista (Hansi Kürsch) naprawdę śpiewa i nie musi odwracać uwagi od marnej muzyki strojem, makijażem albo wydurniając się. Wygląda normalnie, ubrany jest w czarny sweterek, w komunikacji miejskiej nikt nie zwróciłby na niego uwagi, w najnowszym klipie jaki znalazłem jest nawet elegancko ostrzyżony. I to mi się podoba, malowanie się we wzorki to obciach. Jego bibilijno-mitologiczno-fantasy teksty przeżyję, chociaż wolałbym coś z większym sensem.
Zespół powstał w roku 1984 jako Lucifer’s Heritage i zaczynał od rzeczy takich, jak na początku notki napisałem że ich nie lubię (łomotany speed metal). Ale potem, gdzieś od 1992 i już pod aktualną nazwą się wyrobili. Podobno są bardzo wpływowym zespołem w gatunku power metal, wiele ich utworów jest klasyfikowanych jako progressive metal, ale potrafią też ballady:
i kawałki w stylu ilustracji do opowieści historycznej albo fantasy (to nie jest oryginalne video, ale piosenka klimatem pasuje do obrazu).
Niedawno wystąpili też jako animacje w grze Sacred 2: Fallen Angel
Ostatnia ich płyta (At the Edge of Time) doszła w Niemczech do drugiego miejsca na liście sprzedaży albumów, a to jest coś, zwłaszcza że to jednak muzyka dość niszowa.
Na zakończenie: najnowszy klip, wokalista wygląda prawie jak Thomas Anders.
Wczoraj na ZDFneo puścili dwa pierwsze odcinki drugiej serii "Ijon Tichy: Raumpilot". Powiem, że z pierwszej serii widziałem tylko krótki fragment z polowaniem na kurdle na youtubie. Wiem jednak, że WO dołączył DVD z pierwszą, sześcioodcinkową serią do gazetowej serii lemowskiej.
Dla tych którzy nie widzieli: Serial zrobiony jest na motywach "Dzienników gwiazdowych" i innych książek w których występował Ijon Tichy, niektóre odcinki są bardzo luźno związane z opowiadaniami, inne dość dokładnie. Scenariusz napisał Oliver Jahn, i on gra też Ijona. Tutaj trailer drugiej serii:
Scenografia jest dość umowna - rakieta jest z zaparzacza do kawy i termosu, jej wnętrze to berlińskie mieszkanie Jahna. Ijon Tichy paraduje w podkoszulku albo bluzie od dresu, jest nieogolony i mówi bardzo zabawnym łamanym niemieckim z wschodnioeuropejskim akcentem. No i właśnie to jest śmieszne tylko po niemiecku - obejrzałem trailer pierwszej serii po polsku i w tłumaczeniu nic z tego nie zostaje, a to ze dwie trzecie dowcipu.
Z dwóch odcinków pokazanych wczoraj pierwszy miał z Lemem bardzo wiele wspólnego - było tam stworzeniu świata na motywach Podróży osiemnastej, występował tam profesor Tarantoga. Zabawne. Drugi odcinek miksował sporo różnych motywów. Tichy lądował na planecie meblowej (ta nazwa oczywiście nie padła, ale cala masa dowcipów wskazywała na IKEĘ). Już na wstępie zamiast iść długą, krętą ścieżka przez całą planetę Ijon wychodzi za żółta linię i rzucają się na niego meble (krzesławki dręczypupy nie było, wszystkie miały nazwy jak z IKEI, zresztą faktycznie były z IKEI). Ijon ratuje się ostrzeliwując się z pistoletu do kleju z kosza z przecenami. Po prostu ROTFL przez cały czas. Nie chce zdradzać tu wszystkich dowcipów - koniecznie oglądać! Taki Mr. Bean to przy Tichym smutny nudziarz.
Następne odcinki można będzie zobaczyć też na ZDFneo, w trzy kolejne piątki (11.11, 18.11 i 25.11) o 21:00. Jeżeli ktoś nie ma kabla albo satelity to seria będzie powtórzona na normalnym ZDF w poniedziałki 28.11 i 5.12 o 0:20 a 12.12 i 19.12 o 23:55. Daty emisji za blogiem realizatorów serialu, mam pewne wątpliwości czy poniedziałek o 0:20 nie oznacza tak naprawdę nocy z poniedziałku na wtorek.
Oba sezony dostępne są już na DVD. No i poczytałem na Amazonie oceny, przeważają maksymalne, ale jest tez parę słabych. Większość z nich to teksty typu "jak można było tak spłycić Lema", ale było też na przykład "ten nieporządny facet w podkoszulku mówiący łamanym niemieckim z polskim akcentem mnie jako Polkę obraża!".
No i tu zaraz przypomniała mi się notka MRW. Jest tak: Ten bohater jest domyślnie Polakiem, jest rzeczywiście nieporządny, bucowaty i mówi po niemiecku dokładnie tak jak wielu Polaków (tylko jeszcze bardziej). Czyli ze mnie się śmieją, co nie? Naprawdę powinienem się, jak to ujął MRW, wkurwić, jak ta pani na Amazonie? Jakoś nie potrafię, on jest zbyt śmieszny.
Na deser coś Lemowskiego z innej beczki - Neue Deutsche Welle. Jeden z niemieckich zespołów początku lat 80-tych nazywał się 1. Futurologischer Kongress. Co prawda zespół był IMHO słaby i w utworach nic z Lema nie było, ale nazwa o czymś świadczy.
W Wyborczej wywiad z Józefem Skrzekiem, do którego dodam swoje trzy eurocenty. Przy tym pozostanę w tematyce mojego bloga, bo będzie o koncertach Skrzeka w Niemczech. Najpierw cytat:
Napisałeś muzykę do obrazów Stanisława Świątkowskiego "12 scen z życia Jana Pawła II". Te obrazy to kicz, aż skręca.
- Nie zgadzam się. A nawet jeśli, to co? Adam Hanuszkiewicz tłumaczył mi kiedyś, że prawdziwa sztuka jest na pograniczu kiczu. Świątkowski malował swoje obrazy z fotografii. Ja dodałem muzykę. I przez kilka miesięcy jeździłem z tym programem po Niemczech, grałem dla Polonii, głównie po kościołach. Organy w niemieckich parafiach są zadbane, wypucowane i nastrojone. Świetnie się grało!
Byłem na takim koncercie, oczywiście w parafii polskiej we Frankfurcie. Panowie się spóźnili ze 40 minut, pewnie korek był, Skrzek od razu usiadł do organów i zaczął grać a malarz zabrał się za rozstawianie obrazów. Oprócz płócien postawił notebooka, beamer i ekran i puszczał te same obrazy tylko trochę zaanimowane. No i to nie było na żadnej granicy kiczu, tylko kicz maksymalny. Mnie też poskręcało. Niech Was też poskręca - załączam skan okładki płyty.
Józef Skrzek - okładka płyty
Z muzyką było trochę lepiej, ale też była to chałturka dla kasy. Akurat lubię prog rocka, brzmienia rocka elektronicznego i klimaty SBB, ale to nie ruszyło mnie w żaden sposób. Takie tam, w sam raz dla ludzi którzy nic poza pieśniami religijnymi i sieczką z głośników w supermarkecie nigdy nie słyszeli, dla nich to mogło być jakieś odkrycie.
Ale przynajmniej było to uczciwe - koncert i pokaz obrazów był za darmo a dochód tylko z dobrowolnych datków i sprzedaży płyt i reprodukcji obrazów. Pogadałem z chłopakami którzy robili sprzedaż, podobno dało się z tego żyć. Osłabiło mnie tylko że nie mieli do sprzedania nic SBB, nawet gdzieś z torby, nie musiało przecież leżeć na stoliku. A bym kupił i chyba parę osób oprócz mnie też.
Najbardziej mi szkoda że nie miałem wtedy jeszcze bloga, bo bym zrobił większą notkę ze zdjęciami. A tak Skrzek nie dostanie drugiej szansy, bo drugi raz na taką imprezę nie pójdę.
Ten zespół znają zapewne tylko czytelnicy w moim wieku albo starsi. A był to jeden z najbardziej znanych na świecie zespołów kierunku muzyki elektronicznej.
Muzykę elektroniczną w omawianym sensie wywiódłbym z muzyki progresywnej końca lat 60-tych i początku 70-tych. Grano wtedy długie, często tylko instrumentalne utwory, nierzadko na całą stronę czarnej płyty, albo i na całą płytę. Twórcy muzyki elektronicznej robili mniej więcej to samo, ale jako instrumentarium używali praktycznie wyłącznie skonstruowanych właśnie dużych syntezatorów analogowych, później również sterowanych komputerowo. Niektórzy wykonawcy sami dłubali się w sprzęcie i oprogramowaniu i konstruowali własne instrumenty. Scena na koncertach wyglądała często jak centrum obliczeniowe i to w technice analogowej.
Tangerine Dream Źródło: Gdzieś z sieci
Muzyka elektroniczna miała szczyt swojej popularności w końcu lat 70-tych i początku 80-tych, jako prąd muzyczny prawie zaniknęła gdzieś koło połowy lat 80-tych - szybko rozwijająca się technologia cyfrowa spowodowała że instrumenty elektroniczne stały się standardowym wyposażeniem większości zespołów prawie niezależnie od granego przez nich repertuaru. Szyld muzyka elektroniczna stał się nagle anachroniczny - bo prawie cała muzyka stała się elektroniczna. Dziś podobne brzmienia i melodykę spotykamy pod szyldem muzyki relaksacyjnej, chill-out czy ambiente.
Tangerine Dream założył w już w roku 1967 gitarzysta Edgar Froese. Na początku skład był jeszcze "normalny" - gitary elektryczne, perkusja, trochę skrzypiec, fletu czy saksofonu, a muzyka ich była typowo rockowa. W roku 1969 Froese miał okazję zapoznać się z nowymi na rynku syntezatorami i bardzo mu się to spodobało. Trochę później Froese spotkał również zafascynowanego tym sprzętem perkusistę Klausa Schulze i wkrótce obaj przenieśli Tangerine Dream w całkiem inne okolice - tak powstał najbardziej znany zespół muzyki elektronicznej.
Słuchając Tangerine Dream dziś trudno uwierzyć, że koncerty zespołu grającego spokojne, długaśne, medytacyjne kawałki instrumentalne mogły zapełniać spore hale. Ale tak było, zespół miał trasy koncertowe po całym świecie. Na przykład był pierwszym zespołem "rockowym" z Zachodu który wystąpił w NRD, było to w roku 1980, Amiga wydała z tego płytę. Zespół miał też sporo zleceń na muzykę filmową - zrobili na przykład muzykę do filmów Firestarter, Flashpoint, Legend i wielu innych. A Klaus Schulze zrobił między innymi muzykę do filmu dla dorosłych Body Love - soundtrack sprzedał się o wiele lepiej niż sam film.
Zespół w 1983 miał też trasę koncertową po Polsce (i też była z tego płyta). W tym samym roku podobną trasę koncertową w Polsce miał Klaus Schulze, który odszedł od Tangerine Dream już w roku 1973 ale solowo grał muzykę stylistycznie bardzo podobną. Na koncercie Klausa Schulze w Poznaniu byłem, w tych czasach robiło to duże wrażenie. Całkowicie elektroniczne brzmienia, duży ekran na którym wyświetlane były efekty świetlne, ekrany komputerów (zielony na czarnym - technologia kosmiczna) - zupełnie inny świat niż szary PRL. Artysta się nie oszczędzał, po półtorej godziny koncertu dał jeszcze 45 minut bisów. Z tej trasy powstała płyta pod tytułem "Dziękuję Poland".
Niemieckich wykonawców grających muzykę elektroniczną było o wiele więcej, wymienię na przykład takie nazwy jak Ash Ra Tempel albo Agitation Free. Ale wątpię, żeby ktoś ich jeszcze pamiętał.
Dlaczego niemieckość ludzi o nazwiskach Froese i Schulze była dla mnie zaskakująca? Wtedy Niemiec to był ktoś z NRD, wszyscy inni pochodzili z mitycznej krainy o nazwie Zachód, konkretny kraj był nieistotny. Ale jednak: Muzyka elektroniczna była głównie po niemiecku.
Dziś coś, co mnie naprawdę zaskoczyło: Lou Bega też jest po niemiecku.
Lou Bega urodził się w Monachium. Jego rodzicami byli Ugandyjczyk i Włoszka. Jako nastolatek spędził kilka lat w Miami, ale nagrywać zaczął dopiero po powrocie do Niemiec.
Mambo No. 5 to bardzo stary kawałek, napisany w roku 1949 przez Kubańczyka, Pereza Prado, szefa orkiestry tanecznej. Kawałek był oczywiście taneczny i instrumentalny. To nie Lou Bega go wybrał, zrobili to managerowie od repertuaru firmy Peermusic (Germany) GmbH, która ma prawa do około 500.000 utworów z minionych czasów. Managerowie ci ciągle przeglądają zasoby swojej firmy, żeby znaleźć kawałki które pasują do aktualnych mód i mogą się sprzedać. W ten sposób wybrali Mambo No.5.
Lou Bega dostał ten kawałek do nagrania od swojego managera z wytwórni płytowej. Nie zrobili z tego prostego coveru, a raczej remake. I był to niesamowity sukces, singiel sprzedał się w ponad 8 milionach egzemplarzy.
Ten zespół kojarzą prawdopodobnie głównie starsi czytelnicy, był on popularny w Polsce dość krótko, około roku 1980. O ile sobie dobrze przypominam w tym czasie wydano w Polsce nawet jego płytę, chociaż nie mogę się doguglać potwierdzenia tej informacji.
Goombay Dance Band grał i śpiewał muzykę disco i zewnętrznie podobny był nieco do Boney M. Ciemnoskórzy wykonawcy (ale tu nie wszyscy), skąpe stroje, karaibskie rytmy... Historia zespołu były jednak nieco inna. Założył go Oliver Berndt, znowu 100% Niemiec. Pomysł na zespół powstał podczas kilkuletniego pobytu Berndta na Karaibach. Berndt wrócił potem do Niemiec przywożąc ze sobą swoją karaibską żonę i dwójkę dzieci i swój pomysł zrealizował.
Pierwszym, i chyba najbardziej znanym przebojem grupy była piosenka "Sun of Jamaica". Występy zespołu miały oprawę nawet bardziej spektakularną niż Boney M. - połykanie ognia, przechodzenie pod drążkiem i do tego kilkuletnie dzieci Berndta ubrane po karaibsku, wszystko aż kiczowate. Nic dziwnego że sprzedawało się bardzo dobrze.
Inaczej niż Frank Farian, Oliver Berndt nie miał swojej marki w innym gatunku muzycznym i występowanie z zespołem nie było dla niego problemem. Więc nie tylko pisał i aranżował, ale też śpiewał i występował na żywo.
Najpierw mały disclaimer: Kluczem do wyboru wykonawców do tego cyklu nie jest czy to dobra muzyka, ani nawet czy mi się podoba, tylko to, że ich niemieckość zaskoczyła mnie, albo może zaskoczyć moich czytelników. Proszę o nie dedukowanie na tej podstawie moich preferencji muzycznych, bo nie będą trafione.
Dziś zespół Camouflage. To dość sympatyczny synthie-pop, mimo że z angielską nazwą i po angielsku to to też jest po niemiecku. Zespół pochodzi z Badenii-Württembergii, tworzą go stuprocentowi Niemcy. Piosenka zespołu tylko raz dostała się do pierwszej dziesiątki listy przebojów (Love is a shield, najwyższe miejsce 9 w Niemczech), ale w radiu co pewien czas wraca.
Dwa największe przeboje tej grupy to The Great Commandment z 1987:
i Love is a shield z 1989. Tu niestety mam trochę problem z wklejeniem tubki, bo wszystkie oficjalne są "niedostępne w moim kraju".
Ten zespół nie ma tak barwnej historii jak Boney M., więc dla nabicia objętości notki wyjaśnię skąd wziął mi się pomysł na ten cykl.
Od czasu do czasu oglądam telewizję (niezbyt często, ale jednak). I od pewnego czasu jest tu moda na show typu lista przebojów wszechczasów w różnych kategoriach. Tutejsza lista przebojów wygląda całkiem inaczej niż powiedzmy lista Trójki w Polsce - nie ma żadnego głosowania tylko pobiera się elektronicznie gromadzone dane o sprzedaży płyt w ostatnim tygodniu. Stąd listy są trudniej manipulowalne i wszystkie takie same. Wracając do show, to oni wybierają sobie z tej elektronicznej listy jakąś kategorię i lecą po kolei. W każdej edycji gra tam kilka zespołów, zazwyczaj powszechnie znanych z dawnych czasów, a potem prowadzący rozmawia z wykonawcami. No i tu się okazuje, że członkowie powszechnie znanego zespołu o angielskiej nazwie i śpiewającego po angielsku wszyscy (albo prawie wszyscy) mówią świetnym niemieckim bez akcentu. Bo to Niemcy są po prostu. Bywa że wykonawca czarny na twarzy, nazwisko egzotyczne, a jego niemiecki też bardzo dobry - bo mieszka w Niemczech od, powiedzmy, dwudziestu lat (albo i od dziecka), ma tu żonę/męża i dzieci.
No i tymi zaskoczeniami postanowiłem się podzielić. Nie wszystkie z tych zespołów mają za sobą długą karierę, więc część notek będzie krótka.
Dziś zespół Propaganda. W Polsce był on znany w zasadzie tylko z jednej piosenki, ale za to dobrej i ze świetnym klipem. Oto Dr. Mabuse. Szczególnie polecam fragment z wejściem w lustro (ok. 3:45) - to jest zrobione w 1984, w epoce przedkomputerowej, efekt jest niesamowity (przynajmniej wtedy robił wielkie wrażenie) a uzyskany bardzo prosto:
EDIT: Oryginalne video zrobiło się "niedostępne w moim kraju", nie wiem czy widać je w Polsce. Na wszelki wypadek dodam linka do tubki bez wideo, żeby chociaż można było posłuchać.
I to też jest po niemiecku. Zespół Propaganda w składzie: Ralf Dörper, Andreas Thein, Susanne Freytag i Claudia Brücken. Zespół miał spore sukcesy, wymienia się go jako jeden z najbardziej popularnych na świecie zespołów niemieckich lat 80-tych, obok Scorpions, Neny i Kraftwerku. Trzy ich single (Dr. Mabuse, Duel i P-Machinery) oraz pierwsza płyta (A Secret Wish) uzyskały status złotych płyt. Ale mi podchodzi tylko Dr. Mabuse.
Dziś pierwszy odcinek zapowiadanego wcześniej cyklu I to też jest po niemiecku. W cyklu będę przedstawiał zespoły pochodzące z Niemiec, ale z Niemcami nie kojarzone. Najklasyczniejszym z takich zespołów jest Boney M.
Boney M. był jednym z najpopularniejszych zespołów muzyki disco lat 70-tych. Tworzyła go czwórka ciemnoskórych wykonawców... Zaraz, stop, przecież to jakieś głupoty. Zespół Boney M. tworzył tak naprawdę tylko jeden człowiek, stuprocentowy Niemiec - Frank Farian.
Frank Farian zaczynał od piosenek w typie szlagieru, a w 1974 roku napisał piosenkę bardziej dyskotekową pod tytułem Baby Do You Wanna Bump. Ponieważ nie chciał psuć własnego nazwiska (motywacja trochę podobna do motywacji Thomasa Andersa, który nie pozwolił na umieszczenie swojego zdjęcia na okładce pierwszego singla Modern Talking. On uważał że odnosi takie sukcesy w szlagierach, że nie może sobie psuć image), wymyślił sobie nazwę Boney M. Nazwa pochodziła od głównego bohatera australijskiego serialu kryminalnego Boney (zdrobnienie od Bonaparte), puszczanego mniej więcej wtedy na ZDF. Serial podobno nigdy nie został powtórzony w niemieckiej telewizji. Singiel Boney M. sprzedawał się słabo - 500 sztuk na tydzień - więc Frank postanowił bardziej się lansować. Ale ponieważ wszystko robił sam (pisał muzykę, teksty, grał, śpiewał, aranżował, produkował itd.) to potrzebował zmontować jakąś grupę do występów na żywo. Więc przez agencję artystyczną znalazł parę pasujących osób. Część z nich wkrótce odeszła więc znalazł inne, i dopiero po jakimś roku skład zespołu się ustalił. Należeli do niego: Bobby Farrell, Maizie Williams, Marcia Barrett i Liz Mitchell. Wszyscy oni pochodzili z Karaibów i w młodym wieku przyjechali do Europy. Ale śpiewali słabo, tylko Liz Mitchell i Marcia Barrett nadawały się jako tako do śpiewania w studio i tylko one brały udział w nagraniu pierwszej płyty Boney M. - Take The Heat Off Me. Głos męski śpiewał sam Frank Farian.
W końcu maja 1976 wydany został pierwszy singiel z tej płyty - Daddy Cool. Podobno Farian wymyślił tę piosenkę siedząc przy biurku i przy rozmyślaniach stukając ołówkiem o swoje zęby w otwartych ustach. Tak mu się to brzmienie i wystukana melodia spodobały, że zrobił z tego piosenkę. Singiel sprzedawał się słabo, więc Farian postarał się wkręcić zespół do telewizyjnego programu Musikladen. W tych czasach programów telewizyjnych z aktualną muzyką rozrywkową było mało, więc nie było to proste. Ale się udało, Frank do ostatniej chwili samodzielnie szył zespołowi stroje i przygotowywał choreografię. Od tego występu rozpoczęła się prawdziwa kariera Boney M.
O tego czasu Frank Farian nie musiał już robić wszystkiego własnoręcznie, ale Boney M. do końca pozostał jego autorską kreacją. Członkowie zespołu byli tylko twarzami (żeby nie powiedzieć ciałami), do tego stopnia że na przykład zmarły niedawno Bobby Farrell, w polskiej Wikipedii opisywany jako "wokalista grupy" przez cały czas miał zakaz śpiewania zarówno w studio jak i w trakcie występów. Głos męski śpiewany przez Franka Fariana leciał na koncertach z taśmy, Bobby Farell tylko ruszał ustami.
Pamiętam powszechne hejterzenie zespołu w tamtych czasach, ale patrząc z perspektywy to było to pierwszorzędne disco z tekstami często odbiegającymi in plus od typowych dla muzyki dyskotekowej. Było w nich na przykład o Rasputinie, "Ma" Baker, Belfaście albo fragmenty psalmów.
Szczyt popularności zespołu przypadł na rok 1978, kiedy to sprzedano w sumie kilka milionów jego płyt. W tym samym roku zespół został przyjęty przez królową angielską i jako pierwszy zespół z Zachodu odbył trasę koncertową po ZSRR. Zgody na to udzielił osobiście Leonid Breżniew. W 1979 roku zespół wystąpił na festiwalu w Sopocie. Mimo zakazu zaśpiewał również piosenkę o Rasputinie. Telewizja w nadanej następnego dnia transmisji piosenkę wycięła. Utwór miał godzić w sojusz z ZSRR. Nie bardzo rozumiem co miał chutliwy doradca cara do sojuszu Polski z ZSRR, ale piosenka była zakazana i już.
Gdzieś w połowie lat 80-tych Frank Farian stracił zainteresowanie Boney M. i zajmował się głównie działalnością producencką. Ze znanych nazw i nazwisk produkował na przykład Eruption(One Way Ticket to też jego produkcja), Gilla'ę (kto pamięta jeszcze to imię? Ale ten kawałek pewnie tak) czy Meat Loafa. Potem w latach 90-tych miał znowu 100% własny projekt zrealizowany podobnie jak Boney M. - czyli najpierw nagrania a dopiero potem zespół nie umiejący śpiewać. Ta nazwa też jest bardzo znana - chodzi o Milli Vanilli. Ale czasy się już zmieniły - to, co w przypadku Boney M. nie było żadnym problemem, załatwiło Milli Vanilli na dobre. Wykonawcom odebrano przyznaną im wcześniej nagrodę Grammy dla najlepszego nowego wykonawcy roku 1990, zespół odszedł w niesławie.
Dziś istnieje kilka zespołów śpiewających piosenki Boney M., w zasadzie każdy z wykonawców z zespołu miał co najmniej jedną taką grupę, prawnicy zarobili sporo na ciągłych sporach o prawa do tych piosenek.
Więc pamiętajmy: Boney M. też jest po niemiecku.
EDIT: WO właśnie rozwinął temat w gazecie za pieniądze - TUTAJ.