I znowu kurs przygotowawczy. Dla wszystkich studentów zagranicznych którzy przyjechali na pierwszy rok. Byliśmy w trochę niekorzystnym położeniu, bo wraz z Czechami i Słowakami przyjechaliśmy zaraz po krajowych szkołach i tylko po niemieckim w szkole. Większość innych miała za sobą rok kursu językowego w NRD. Nie będę udawał że od początku było łatwo. W końcu kto po czterech latach języka obcego w liceum zna ten język na tyle, żeby od razu w nim studiować? Dziś jest inaczej, z jednej strony możliwy jest o wiele większy kontakt z językiem obcym już u siebie w kraju, z drugiej strony wzrosły wymagania językowe żeby na studia zagraniczne w ogóle się dostać.
Kurs prowadził facet w wieku 50+, według raczej prawdziwych opowieści w podobnym celu jak ci studenci starszych lat przyjeżdżający do Radomia jako opiekunowie grup. Tyle że ten facet wolał chłopców, zwłaszcza żółtych.
Kurs składał się przede wszystkim z próbnych wykładów. Poziom ich nie był zbyt wysoki, wkrótce okazało się dlaczego. Otóż:
W Polsce tych czasów służba wojskowa studentom prawie nie groziła. Jeżeli ktoś zaraz po szkole dostał się na studia, skończył je w terminie i zaraz poszedł do pracy to z dużym prawdopodobieństwem udało mu się z wojskiem nie spotkać (poza szkoleniem wojskowym w trakcie studiów, ale to przecież nie to samo). A po studiach zagranicznych to nie brali w ogóle. Inaczej było w NRD - po szkole wszyscy chłopacy szli na rok do wojska, a bywali i tacy co dostawali propozycje nie do odrzucenia żeby zostać jeszcze rok. Wiadomo, zewnętrzna granica bloku itd. W związku z tym, po roku do dwóch w wojsku, nikt już nic ze szkoły nie pamiętał i prawie cały program trzeba było powtarzać. Zwłaszcza z matematyki.
Ponieważ matematyka w polskich szkołach i tak stała na wyższym poziomie niż w NRD, to przez pierwsze pół roku do roku z matematyki była dla nas laba. Problem polegał jednak na tym, żeby nie przegapić momentu kiedy skończy się powtórka a zacznie nowy materiał.
Wróćmy jednak do kursu. Oprócz wykładów mieliśmy również zajęcia z języka niemieckiego, w małych grupach a nawet indywidualnie. Zajęcia te mieliśmy również po kursie przygotowawczym, chyba przez cały pierwszy rok.
No i integracja. Integracja polegała na grupowych wycieczkach. Pamiętam raz byliśmy w amfiteatrze na wolnym powietrzu na jakiejś operze. Niezbyt znanej, tytułu i autora nie pamiętam. Pamiętam jednak, że niewiele rozumieliśmy (nie mówcie że na operze po polsku rozumiecie 100% tekstu śpiewanego, zwłaszcza jak wiatr wieje i las wokół szumi). Pamiętam też wycieczkę pieszą na Kickelhahn (najwyższą górę w okolicy), z zabytkową wieżą widokową i słynną chatką Goethego. Po wejściu jeden ze studentów dewizowych oświadczył "nigdy więcej na górę" i słowa dotrzymał. Nie on jeden zresztą nigdy się na wycieczkę pieszą nie ruszył.
Może teraz coś o grupie polskiej. Na ten pierwszy rok przyjechało nas 15 osób. Dwie dziewczyny, trzynastu chłopaków (w końcu uczelnia techniczna), z różnych stron kraju (Warszawa, Płock, Szczecin, Nisko, Zielona Góra, Katowice...). Większość po liceach, tylko część po technikach. W dwu poprzednich latach przyjeżdżały podobne grupy, wcześniej mniej, więc gdy przyjechaliśmy Polaków było w ośrodku ponad pięćdziesięciu. W następnym roku po nas nie przyjechał nikt, dwa lata później kilka osób a dalej chyba znowu nikt. Niezależnie od studentów pojawiali się w ośrodku doktoranci, najczęściej ze współpracującej z Technische Hochschule Ilmenau Wyższej Szkoły Inżynierskiej w Zielonej Górze. Dzięki tej współpracy grupa polska miała spore przywileje, na przykład przyznano jej dwa pomieszczenia w jednym z budynków. Jedno, zwane "Centralą" było pomieszczeniem biurowym, drugie to "Klub Polski" o oczywistym przeznaczeniu.
Wszystko było pięknie, kurs sobie trwał, ale zaczynały się wszystkim kończyć pieniądze które dostaliśmy w Konsulacie, a tu stypendium ani widu, ani słychu. Postanowiliśmy więc grupowo pójść na nockę do fabryki porcelany i trochę zarobić. Chodzenie na nockę do Glasu albo Porcelany było jedną z możliwości dorobienia sobie, wielu studentów korzystało z tego, niektórzy dość regularnie. Na nocnej zmianie prawie zawsze potrzebowali tam pracowników do prostych prac, nie pamiętam już ile się dokładnie na takiej zmianie zarabiało, ale było to bodajże między 30 a 40 marek.
To było ciekawe doświadczenie. Przyznaję, że nigdy przedtem nie byłem w prawdziwej fabryce, na produkcji. Moim zadaniem była kontrola czy filiżanki i talerzyki idące do pakowania w zestawy nie są obtłuczone czy w inny sposób uszkodzone i składanie zestawu pakowanego później w folię termokurczliwą. Uszkodzone produkty szły po prostu na hałdę - porcelana nie daje się wykorzystać powtórnie jak szkło. Ta hałda była niewyczerpanym źródłem zastawy stołowej dla studentów - wiele elementów przeżywało wędrówkę na śmietnik bez większej szkody, akademiki były pełne używanej przez wszystkich, nieznacznie tylko obtłuczonej, darmowej zastawy z hałdy. Śmietnikowe talerze sprawiały też, że niemiecki zwyczaj tłuczenia porcelany przed ślubem (Polterabend, jak właśnie widzę w Wikipedii znany również w niektórych regionach Polski) mógł być nie tylko symboliczny, bo ilość tłuczonej porcelany była ograniczona wyłącznie przez to, ile kilogramów zastawy chciało się ludziom przytargać.
Krótko później dałem się jeszcze namówić na nockę w Glasie. Fabryka ta produkowała głównie butelki, takie bardziej wymyślne, do lepszych alkoholi albo kosmetyków, oraz szkło laboratoryjne i techniczne. Ponieważ szkło można po prostu stopić i użyć jeszcze raz, żadnej hałdy koło fabryki nie było. Moim zadaniem tej nocy było pakowanie butelek. Butelki jechały na taśmie i gromadziły się w odpowiednim miejscu ładnie ułożone w prostokąt, po jakieś półtorej setki. Jak już się nazbierały opuszczałem na nie chwytak, który je wszystkie naraz łapał, potem podnosiłem ten chwytak (elektrycznie, elektrycznie), przekręcałem go o 90 stopni (to już ręcznie), przesuwałem nad drugą taśmę (znowu elektrycznie) i opuszczałem do kartonu. Potem następna warstwa i następna... i tak przez całą noc. A potem oczywiście cały następny dzień zmarnowany.
Tak więc obie okoliczne atrakcje miałem już zaliczone. Ponieważ zawsze uważałem że po to mam dobrą głowę, żeby nie musieć pracować rękami, to już więcej ani do Glasu ani do Porcelany nie poszedłem. Sposoby na dorobienie były też inne, ale o tym w następnych odcinkach.
Dla uzupełnienia: VEB Technisches Glas Ilmenau istnieje do dziś jako Technische Glaswerke Ilmenau GmbH, jednak to tylko ułamek dawnej wielkości zakładu i skali produkcji (kiedyś 5000 pracowników). Henneberg Porzelan również istnieje, jako Neues Porzellan Ilmenau jednak zatrudnia zaledwie 50 osób. Cóż to jest w porównaniu z 3000 w latach 80-tych.
W następnym odcinku: Coś o kosztach.
Może się gdzieś tam spotkaliśmy?
Byłem bodajże w 1983 na tzw. praktyce studenckiej – chyba jakieś 2 tygodnie w Ilmenau. Byłem razem z grupą z WSI Zielona Góra – jako student bodajże 3 roku elektrotechniki, przyjechało nas kilkanaście osób z 3 i 4 roku. Warunkiem były wyróżniające się wyniki na studiach.
Nie do końca dobrze pamiętam warunków zakwaterowania, ale na pewno w pokoju, w którym mieszkałem były łóżka piętrowe – może to było to mieszkanie dwupokojowe, ale już dziś zwyczajnie nie pamiętam.
Pamiętam mensę, Klub Polski i sklep. Mieliśmy jakieś zajęcia na wydziale elektrycznym – pamiętam imponujące laboratorium wysokich napięć, o którym można było pomarzyć w Zielonej Górze. Do dziś pamiętam prezentację świecenia świetlówki w polu elektrycznym. Robiło to wrażenie, muszę przyznać.
Byli z nami opiekunowie z uczelni, ale tłumaczyli o ile pamiętam „nasi” uczelniani doktoranci z Ilmenau. Ja akurat niemiecki dość dobrze znałem, więc dawałem radę bez potrzeby tłumacza.
Wieczorami- normalnie, trochę graliśmy w nogę, trochę imprezowaliśmy w swoim gronie, a trochę z Niemcami i Czechami. Do dziś pamiętam wieczór przy gitarze z piosenkami nie bardzo „systemowymi” – Czesi śpiewali o musze, która lubi sobie „polechvalensovat”, a Niemcy – coś ze słowami „Kommunisten muessen gleich sein”.
Jak byłeś w 1983 to raczej się nie spotkaliśmy, ale jak jesteś z WSI Zielona Góra to z pewnością mamy wspólnych znajomych.