Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Warto zobaczyć: Narodowe Muzeum Techniki w Warszawie

Jak wspominałem w poprzedniej notce, w Muzeum Techniki w Warszawie byłem poprzednio gdzieś w początku osiemdziesiątych. Wspomnień z tamtej wizyty mam niewiele. I wtedy to muzeum nazywało się Muzeum Techniki i Przemysłu NOT. Dla młodzieży: NOT to nie przeczenie, tylko skrót od Naczelna Organizacja Techniczna, obecnie działająca pod nazwą Naczelna Organizacja Techniczna Federacja Stowarzyszeń Naukowo-Technicznych. Aktualna nazwa mówi wszystko - to zawsze była czapka dla branżowych stowarzyszeń inżynierskich. Jak czytam, warszawskie Muzeum Techniki zbankrutowało w 2017, a powtórnie zostało otwarte niedawno, w 2022.

Teraz jest to Narodowe Muzeum Techniki, i ta nazwa jest prawie trafna. Prawie, bo bardziej odpowiadającą rzeczywistości nazwą było by Nacjonalistyczne Muzeum Techniki.

Znaczy ja rozumiem, że typowe państwowe muzeum techniki najbardziej zajmuje się techniką tworzoną w kraju, w którym muzeum się znajduje, i przez jego obywateli. Na przykład niemieckie centralne muzeum techniki wprost nazywa się Deutsches Muzeum, a czeskie Národní technické muzeum. Tyle że kluczowa fraza brzmi "techniką tworzoną i używaną w kraju", a nie "techniką tworzoną w dowolnym miejscu świata, przez ludzi w jakiś sposób związanych z krajem".

Tymczasem w Warszawie większa część ekspozycji to właśnie "co (bardzo szeroko rozumiani) Polacy tworzyli gdziekolwiek". I "co Polacy gdziekolwiek na świecie zrobili pierwsi" (nawet jeżeli to pierwszeństwo albo pochodzenie autorów jest cokolwiek dyskusyjne). Znaczy podejście jest czysto nacjonalistyczne. Zawsze Polacy muszą być pierwsi i najlepsi. Czyżby jakaś kompensacja?

Kliniczny przykład: Eksponowany jest samochód Mikrus. Na tabliczkach jest on przedstawiony jako całkowicie rodzima konstrukcja. Taki sam Mikrus w szczecińskim Muzeum Komunikacji jest uczciwie i wprost opisany jako klon Goggomobila.

Mikrus
Mikrus

Wylewający się z każdego kąta nacjonalizm trochę mnie zniesmaczył, ale ani trochę nie zaskoczył. Nie dziwi mnie również, że trudno taki nacjonalizm prezentować w muzeum w Szczecinie - no to już by było po prostu śmieszne, w mieście w którym motocykle i części samochodowe produkowano w przejętej fabryce Stoewera, a statki w stoczniach AG Vulcan Stettin i Stettiner Oderwerke. W Szczecinie pokazuje się między innymi historię firmy Stoewer, nie mającą z Polską dokładnie nic wspólnego.

Po zastanowieniu: Muszę tu zrobić dłuższą dygresję, bo ta moja krytyka to nie tylko kwesta smaku. Oglądam ostatnio trochę kanał ukraińskiego historyka Witalija Dribnicy (Віталій Олександрович Дрібниця, kanał Vox Veritatis). On jest nauczycielem historii i autorem kilku podręczników do historii Ukrainy dla szkół średnich. Na Chatroulette rozmawia z Rosjanami, przede wszystkim o historii i polityce, a potem publikuje zapisy. Podziwiam jego cierpliwość - sporo z tych Rosjan to po prostu idioci (niejeden rozmawia przy tym pod wyraźnym wpływem) rzucający propagandowe hasła oraz powykręcane i kłamliwe "fakty", przekonani że nimi kompletnie zaorali Chachła ("Chachły" to pogardliwe określenie Ukraińców używane przez rosyjską propagandę). Dribnica ma wypracowane trochę metod radzenia sobie z nimi i nigdy go nie ponosi.

No i ten historyk tłumaczy między innymi jaka jest aktualnie i powszechnie przyjęta metodologia pisania podręczników i opracowań o historii jakiegoś kraju - wychodzi się wtedy od aktualnych granic tego kraju. Oczywiście jak najbardziej można sięgać do istotnych i mających wpływ na dany kraj wydarzeń, które miały miejsce gdzie indziej, ale  wszystko niepowiązane powinno się zostawić w spokoju. Jako przykład negatywny Dribnica podaje ostatnio opracowaną i aktualnie wydawaną ponad dwudziestotomową historię Rosji (wydawaną w Rosji oczywiście), gdzie większość pierwszego i drugiego tomu mówi o kompletnie niepowiązanych wydarzeniach z terenów znajdujących się obecnie poza granicami Federacji Rosyjskiej. W tym oczywiście na terenach obecnej Ukrainy. Cel tego wszystkiego jest oczywisty - oni starają się "przedłużyć" i "rozszerzyć" historię Rosji i jednocześnie zalegitymizować swoje roszczenia terytorialne. Przy tym interesujące jest, kto jest przewodniczącym komitetu redakcyjnego tego, aspirującego do naukowości "dzieła" - jest to towarzysz Siergiej Naryszkin. Dla nie śledzących rosyjskiej polityki: To jest aktualny szef FSB. Czy już jasne, dlaczego w takich rzeczach nie chodzi tylko o smak?

EDIT 2025.08.31: Uściślę, bo jeszcze ktoś się przyczepi: Nie postuluję tu żeby muzeum techniki nie miało eksponatów z innych krajów. Chodzi mi tylko i wyłącznie o ekspozycje explicite określone jako "To nasze". Niczym nie limitowana "naszość" to najgorszy rodzaj nacjonalizmu.

W ostatnich latach odwiedziłem parę państwowych muzeów techniki w różnych krajach, ale notki o nich jeszcze nie powstały. Postaram się wkrótce o nich napisać, a przy tym uwzględnić ich ewentualny nacjonalizm. Tak dla porównania z muzeum warszawskim. 

Teraz może o pozytywach. Ekspozycja jest dość interesująca. Najbardziej podobała mi się replika tankietki TKS oraz działająca replika peryskopu odwracalnego systemu Gundlacha, którą można było przetestować (pomysł jest dość prosty, ale działa dobrze).

Tankietka TKS
Tankietka TKS

Ciekawa jest nostalgiczna ekspozycja komputerów i jeszcze bardziej nostalgiczna wystawa sprzętu grającego z PRLu.

Komputer Meritum
Komputer Meritum
Telewizor Koral
Telewizor Koral - taki miał mój dziadek
Radio Turandot
Radio Turandot - takie mieli moi rodzice (tylko skrzynka była w kolorze politurowanego drewna)

Podsumowanie: Muzeum jest nieduże i bardzo nacjonalistyczne, ale pójść warto. Zwłaszcza że innych muzeów szeroko rozumianej techniki jest w tej okolicy mało.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

2 komentarze

Krajowe wakacje

W tym roku wymyśliliśmy, że na wakacje pojedziemy do Polski, pokazać synowi kraj. Bo dotąd był w sumie tylko w Szczecinie i w Warszawie i czas to nadrobić. Zaczęliśmy od Szczecina, bo rodzicom trzeba było w paru sprawach pomóc, a potem pojechaliśmy w stronę Gdańska. 

W Gdańsku turystycznie to ostatnio byłem w roku 1988. Chociaż nawet nie całkiem turystycznie, bo robiłem za tłumacza grupy dzieci z NRD. Potem byłem jeszcze raz, służbowo, na targach Europartenariat, chyba w roku 1998, ale wtedy oczywiście nie było czasu na zwiedzanie. Ale byłem wtedy też w Sopocie - jednego dnia dla wystawców była impreza koło mola. Teraz o aktualnych wrażeniach:

  • Gdańsk dziś jest ładny i bardzo atrakcyjny turystycznie, nic nie gorszy od renomowanych turystycznych miast Zachodu. 
  • Hotel znalazłem w Gdańsku Oliwie, poruszaliśmy się po Trójmieście głównie kolejką SKM, a bilety kupowaliśmy w aplikacji Koleo. Bilety są tanie, kolejka jeździ często.
  • Byliśmy na Westerplatte, jakoś nigdy wcześniej tam nie byłem. Popłynęliśmy statkiem, całkiem ciekawa wycieczka.
  • Zwiedziliśmy Muzeum Bursztynu (akurat był poniedziałek i wstęp za darmo), ale powiem, że sklep muzealny (tak duży, że nazwa "sklepik" już nie pasuje) był ciekawszy niż sama ekspozycja.
  • Pojechaliśmy kolejką do Sopotu. Za wstęp na molo biorą teraz pieniądze, ale nie jakieś olbrzymie (10 PLN)
Gdańsk
Gdańsk

Dalej pojechaliśmy do Malborka. W Malborku ostatnio byłem też w 1988, z grupą enerdowską. Zamek oczywiście nie zmienił się wiele, ale teraz zrobili tam świetne audioguide, najlepsze z widzianych przez nas dotąd. Guide automatycznie startuje właściwe audio po wejściu do nowego pomieszczenia, pokazuje na wyświetlaczu jak iść dalej, radzi sobie z sytuacją kiedy trzeba wracać przez pomieszczenie, w którym już się było. Kolejki do kas po bilety są długie, polecam kupić online (zrobiłem to z telefonu stojąc już w kolejce, nie rozumiem po co ludzie tam czekają). Można też skorzystać z automatu do sprzedaży biletów. A, i tamtejsza wystawa o bursztynie była nawet lepsza niż gdańskie Muzeum Bursztynu.

Zamek w Malborku
Zamek w Malborku

Następny był Toruń. Tam byłem ostatnio w 1998. Weszliśmy do manufaktury robiącej pierniki i kupiliśmy trochę. Sprzedawca był ubrany w strój historyczny i archaizował język. Będę kontrowersyjny: Pierniki toruńskie marne są, konsystencję mają nieprzyjemną, lepią się do zębów i nie są zbyt smaczne. Do pierników norymberskich albo Aachener Printen nie mają nawet startu. Myślałem że za komuny były oszukane i oszczędnościowe, ale teraz smakują tak samo. Toruń ładny, ale za dużo do oglądania to w nim nie ma.

Dalej Warszawa. W Warszawie bywałem kiedyś kilka razy w roku (i to od bardzo dawna, pamiętam nawet Zamek Królewski w ruinie), ale od 1998 już ani razu. Mieszkaliśmy teraz u warszawskiej części rodziny, poruszaliśmy się po mieście komunikacją miejską. Zwiedziliśmy:

  • Muzeum Techniki - poprzednio byłem w nim chyba w 1981 albo 1982, niewiele pamiętam, ale z całą pewnością aktualna ekspozycja jest zupełnie inna niż wtedy. Napiszę o tym osobną notkę.
  • Pałac Wilanów. Też byłem tam ostatnio w osiemdziesiątych. Ogólnie pałac jest fajny, wiem, że koncepcja wzięta z Grand Trianon, ale wyraźnie poprawiona. Jest się czym pochwalić.
  • Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, Stare Miasto - wiadomo.
  • Byliśmy w Warszawie pierwszego sierpnia i uczucia miałem mieszane. Ja rozumiem kontekst historyczny, ale żeby aż tak? Byłem też krótko na tym koncercie piosenek powstańczych, który był transmitowany przez telewizję, ale dla mnie były to raczej antropologiczne badania terenowe.
Zamek Królewski w Warszawie
Zamek Królewski w Warszawie

Dalej pojechaliśmy do Łodzi odwiedzić tamtejszą rodzinę żony. W Łodzi byłem ze trzy razy na targach Intertelekom w początku dziewięćdziesiątych, znaczy służbowo, nie turystycznie. Mieszkaliśmy wtedy w takim wysokim, komunistycznym, nie istniejącym już hotelu o parę przecznic od Piotrkowskiej. Zaczynał się polski kapitalizm, a hotel nadal tkwił w poprzedniej epoce, pamiętam jak na śniadaniu kelner pytał: Który zestaw? Ale paróweczek nie polecam! Albo dialogował z jakimiś Niemcami: "Który zestaw? KTÓRY ZESTAW? (pokazując palcem na sąsiedni stolik) TO, CO ONI JEDZĄ?"

Targi były zawsze w marcu, jak szliśmy do miasta coś zjeść było już ciemno. A na całej Piotrkowskiej nie świeciła się ani jedna latarnia. Serio, wszystkie jeszcze świecące były na przecznicach.

Teraz nie byliśmy na Piotrkowskiej, bo tak szczerze to nic szczególnego, nawet jeżeli odnowione. Pierwsza lepsza ulica w centrum Szczecina jest nieporównanie lepsza. Poszliśmy za to zwiedzić pałac Izraela Poznańskiego, i to mocna rzecz (oczywiście mocna w kategorii eklektyczny pałac nowobogackiego). Znacznie fajniejsza była adaptacja sąsiadującej dawnej fabryki Poznańskiego na centrum handlowe (Manufaktura).

Pałac Izraela Poznańskiego w Łodzi
Pałac Izraela Poznańskiego w Łodzi
Manufaktura Łódź
Manufaktura Łódź

Potem udaliśmy się do Poznania spotkać się z inną częścią rodziny. W Poznaniu też ostatnio bywałem w dziewięćdziesiątych na różnych targach. I tak szczerze, to w Poznaniu też nie ma specjalnie wiele jakichś niepowtarzalnych rzeczy do oglądania. Ratusz, rynek, parę kościołów, ... Zawsze najbardziej podobał mi się taki modernistyczny budynek sklepowy przy rynku, przeszklony z giętymi szybami (na rogu Paderewskiego i Szkolnej), ale teraz był stanie trwałej ruiny. Chciałem jeszcze zawieźć rodzinę do restauracji Hacjenda, ale niestety mieli akurat przerwę wakacyjną.

Ratusz Poznań
Ratusz Poznań

Podsumowanie:

  • Polska przez ostatnie ćwierć wieku bardzo się zmieniła na lepsze. W sumie dobrze, że pojechaliśmy z synem na zwiedzanie kraju dopiero teraz, 10 lat temu nie zrobiło by to na nim aż takiego wrażenia.
  • Kuzynka naśmiewała się, że pokazujemy synowi staropolskie miasta, takie jak Stettin, Danzig, Zoppot, Marienburg, Thorn, Posen... Coś w tym jest - historia Polski jest bardziej złożona niż niektórzy by chcieli.
  • Autostrady są całkiem spoko (tam gdzie już są), chociaż przy tych odległościach miedzy miastami i bardzo płaskim terenie przydało by się móc pojechać szybciej. Ale rozumiem, dlaczego nie wolno.
  • Hotele w Polsce kosztują mniej więcej tyle, co i w Niemczech. Jedzenie w knajpach w Polsce bywa nawet droższe niż w Niemczech. I wcale nie mówię tu o jakiś super-fancy restauracjach.
  • Komunikacja miejska jest niezła i tania. Parkowanie w parkhausie też, nawet dość drogi parking Radissona w Gdańsku na Wyspie Spichrzów w którym pomyłkowo zaparkowałem był nadal tańszy od parkhausu w centrum Frankfurtu.
  • Wstępy do muzeów są drogie, nawet w porównaniu z Zachodem.
  • Problemem zwiedzania Polski jest to, że miasta są bardzo odległe od siebie, a w samych tych miastach gęstość interesujących nas atrakcji turystycznych jest dość niska. Oczywiście są miasta, w których warto spędzić kilka dni (Gdańsk, Warszawa, Kraków, ...), ale w mnóstwie innych już jeden dzień to nuda.
  • W przyszłym roku pewnie powtórzymy akcję, ale na południu kraju. (Kraków, Wrocław, ...)

Jeszcze przy okazji uwaga o podróżowaniu po Niemczech samochodem: My staramy się nie jeździć w niedziele i święta, ze względu na jedzenie. W inne dni na obiad zjeżdżamy z autostrady do jakiegoś pobliskiego centrum handlowego, tam mamy duży wybór i jest tanio. Na przykład przy A9 świetnie pasuje nam centrum Nova Eventis (ostatnio przemianowało się na Nova) koło Halle, chociaż tam też ostatnio zlikwidował się najlepszy punkt - hinduski bufet dający za 10 EUR talerz żeby sobie naładować ile się da z niezłego wyboru dań.

Tym razem wypadło jechanie do domu w niedzielę (a centra handlowe są wtedy zamknięte) i szukaliśmy czegoś w rasthofach przy autostradzie. No i to już zrobiła się tragedia - kiedyś bywało tam Nordsee (niezłe dania z ryb) oraz Gusticus i Marche (oba drogie, ale dało się tam zjeść). Teraz zostały tylko McDonalds, Burger King i Coffee Fellows (kawa + marne kanapki). Czyli obecnie jedzenie w rasthofach można z góry skreślić, nie warto. Jedyne miejsca przy autostradzie gdzie można jeszcze zjeść coś jadalnego to duże stacje benzynowe francuskiej sieci TotalEnergies (UWAGA: chodzi o budynek stacji benzynowej, nie o sąsiedni budynek rasthofu! I tylko o duże budynki, jak w podanych dalej przykładach). Na przykład Buckowsee Ost przy A11, Köckern przy A9, czy Eichelborn Nord przy A4. A, jeszcze chyba coś jest w Orlenie, np. Seeberg Ost przy A10 (wschodni Berliner Ring), ale nie próbowaliśmy tam jeść, bo żaden nie leży tak, żeby nam pasował.

Jeszcze o kawie przy autostradzie: Dawno temu, gdzieś w dwutysięcznych McDonalds wszedł do Niemiec z McCafe, wtedy kawa u nich była znacznie tańsza niż gdzie indziej, a przy tym porządnie podana, więc warto było wstąpić. Tymczasem ceny u nich mocno wzrosły, a wielkość porcji bardzo się zmniejszyła, i teraz w ogóle się to nie opłaca. Jak tak dalej pójdzie to wkrótce znowu trzeba będzie jeździć z kanapkami i termosem, jak za dawnych czasów.

Winien jest oczywiście monopolistyczny kapitalizm - firma trzymająca teren tych rasthofów i budynki (Tank & Rast) liczy sobie takie ceny za wynajem, że to powoli przestaje się opłacać najemcom. No ale co zrobić (poza unikaniem)?

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy:

Kategorie:Warto zobaczyć

Skomentuj

Myśleć jak dinozaury… znaczy jak Czesi.

Opisuję na moim blogu różne rzeczy, które zrobiły na mnie wrażenie, i mam jedną rzecz która wrażenie zrobiła już w 2018 i od tego czasu trzyma. Wrażenie pochodzi z Pragi.

Zacznijmy od nawiązana do fantastyki: Dawno, dawno temu w Nowej Fantastyce było opowiadanie Jamesa Patricka Kelly'ego pod tytułem "Myśleć jak dinozaury" ("Think Like a Dinosaur"). Szło tam o technologię podróży międzygalaktycznych przez zdalne wykonywanie kopii podróżującego. Technologia pochodziła od Obcych wyglądających jak dinozaury, stąd tytuł. Problemem (chociaż jak dla kogo, bo dla tych tytułowych dinozaurów nie był to żaden problem) tej technologii było to, że oryginał transmisji musiał być zniszczony po otrzymaniu potwierdzenia poprawności transmisji, bo wszechświat musiał się bilansować. Więc jeżeli potwierdzenie się opóźniło, to oryginał musiał po prostu wejść powtórnie do skanera, żeby dać zniszczyć siebie, a nie cały wszechświat. Do tego trzeba myśleć nie jak człowiek, a jak te dinozaury. I jeżeli człowiek w takiej sytuacji odmawiał samozniszczenia, trzeba było za wszelką cenę jak najszybciej przywrócić równowagę ubijając go. Czyli tak w sumie to chodziło o wariant dylematu zwrotnicy - czy ubić oryginał bliskiego człowieka żeby uratować świat?

To opowiadanie skojarzyło mi się po wizycie w cerkwi Św. Cyryla i Metodego w Pradze, gdzie znajduje się muzeum czeskiego ruchu oporu. To miejsce znane jest stąd, że schronili się tam zamachowcy na Heydricha.

Historia zamachu na Heydricha jest długa i mocno kontrowersyjna. Nie będę jej tu opisywał we wszystkich szczegółach, bo wyszłaby spora i bardzo smutna książka o złym przygotowaniu, błędnych ocenach, nieszczęśliwych przypadkach, tragicznych skutkach i zwłaszcza jednym, wyjątkowo okropnym człowieku. Napiszę tylko o dwóch powiązanych z tym zamachem zdarzeniach, oraz wprowadzę tylko tyle tła, ile trzeba dla zrozumienia tego dinozaurowego zdarzenia.

Pierwsze wydarzenie: Akcja z zamachem niezupełnie się udała - Sten z którego strzelali zamachowcy zaciął się, a rzucony ładunek wybuchowy eksplodował poza samochodem Heydricha i on został tylko ranny (chociaż dość poważnie). Heydrich chciał, żeby operował go lekarz z Niemiec, ale nie było na to czasu. Operacja przeprowadzona przez czeskiego lekarza powiodła się i Heydrich zaczął zdrowieć, ale potem coś nieustalonego (chyba sepsa, ale są i inne teorie) się przyplątało i zmarł. W sumie to niewykluczone, że nie zabili go zamachowcy, tylko jakiś bezimienny pracownik szpitala zawlekając mu, być może celowo, zakażenie szpitalne. Przez zamachowców zginęła masa ludzi, przez tego pracownika szpitala tylko ten jeden, o którego chodziło.

Mercedes Benz W142 Heydricha po zamachu.
Mercedes Benz W142 Heydricha po zamachu.

Teraz trochę tła. Zamach na Heydricha jest tu istotny.

W końcu roku 1941 emigracyjny rząd czechosłowacki w Londynie wspólnie z wywiadem brytyjskim zorganizował zrzut kilku grup spadochroniarzy, którzy mieli prowadzić akcje dywersyjne na terenie Protektoratu Czech i Moraw. Słowa kluczowe do szukania to Anthropoid (ta grupa miała dokonać zamachu na Heydricha), Silver A, Silver B, Out Distance, Zinc i Bioscop. Pierwsze trzy grupy zostały zrzucone w końcu grudnia 1941, czwarta i piąta w marcu, a szósta w kwietniu 1942.

W tym czasie poziom represji okupantów w stosunku do czeskiej ludności cywilnej był relatywnie niski. (read my lips: relatywnie). Większość problemów wszystkich zrzuconych spadochroniarzy wynikała ze słabego przygotowania akcji i nieznajomości realiów życia pod okupacją przez organizatorów (nie będę wnikał w szczegóły, poczytajcie).

Po sukcesie zamachu w końcu maja 1942 wszystko gwałtownie się zmieniło - zaczęły się ostre represje. Widząc to, dwóch ze spadochroniarzy poszło na współpracę z Niemcami, byli to Karel Čurda (z grupy Out Distance) i Viliam Gerik (z grupy Zinc). Na podstawie ich zeznań aresztowano i stracono mnóstwo osób, zarówno bezpośrednich ich kontaktów, jak i kontaktów kontaktów i dalej. Obaj zostali solidnie nagrodzeni, a potem pracowali jako prowokatorzy (znaczy jest to dobrze udokumentowane dla Čurdy, ale nie znajduję nic konkretnego o Geriku, tylko że potem próbował z tej współpracy wyjść). Oni pukali do losowo wybranego mieszkania i podawali się za spadochroniarzy, kto takiemu dał schronienie ten był aresztowany. Nie będę tu wnikał w ich motywacje, wiele na ten temat można znaleźć w sieci.

Zmierzam do tego, że to przy wysokim poziomie represji każdy kontakt zapisany w notesie bojownika w przypadku wpadki mógł stać się wyrokiem śmierci dla zapisanego i jego kontaktów. 

Teraz dochodzimy do myślenia jak dinozaury, mam na myśli los członka grupy Silver A nazwiskiem Jiří Potůček. Ponieważ Potůček nie miał już gdzie się ukryć (wszystkie kontakty bały się go przyjąć albo nie chciał ich narażać), spał gdzieś w krzakach, i tam odkrył go czeski policjant Karel Půlpán. Odkrył, i stanął przed realnym (a nie teoretycznie wykombinowanym) dylematem zwrotnicy. Według reguł, powinien go aresztować, Potůček powinien zostać przesłuchany, wysypać swoje kontakty, a sama zawartość jego notesu byłaby wyrokiem śmierci dla iluś osób, a potem dla ich kontaktów, kontaktów kontaktów, itd.

I tu Půlpán rozwiązał dylemat zwrotnicy myśląc jak dinozaury - zastrzelił budzącego się Potůčka, a potem zniszczył jego notes, czyli zminimalizował straty ludzkie. Zimna racjonalność jego decyzji po prostu mnie powala. Tak to zostawię, bez dalszych komentarzy.

Epilog: Po wojnie Půlpán został skazany na 7 lat więzienia (zniszczenie notesu było okolicznością łagodzącą).

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Pomyślmy

Komentarze: (1)

Frankfurcka kuchnia

Dziś znowu będzie o kuchni, ale tym razem nie o gotowaniu, ani nie o jedzeniu.

Było już o potrawach z Frankfurtem w nazwie (Frankfurterki, Frankfurcki zielony sos), ale dziś będzie o designie. Jak zwykle przy designie, historia ta zaczyna się w początku wieku XX. Wtedy to zaczęto przyglądać się wszelkim urządzeniom i sprzętom powszechnego użytku pod kątem ich funkcji. I zaczęło się okazywać, że większość tych rzeczy wcale nie jest dobrze zaprojektowana.

Chociaż tak w zasadzie zaczęło się to od Fredericka Winslowa Taylora - amerykańskiego pioniera podejścia ergonomicznego, od jego nazwiska zwanego tayloryzmem.  On wymyślił (około 1880), że przy procesie trzeba zmierzyć czas wykonywania każdej z potrzebnych czynności, a potem można się zastanowić czy da się coś skrócić / poprawić / wyeliminować.

Taylor robił to głównie w odniesieniu do procesów w przemyśle, ale w roku 1912 amerykańska ekonomistka Christine Frederick postanowiła zastosować tayloryzm w domowej kuchni. Efektem jej prac była wydana w 1913 książka The New Housekeeping, zawierająca między innymi solidną analizę własności użytkowych różnych urządzeń kuchennych. Jednym z jej postulatów było, żeby ujednolicić wysokość blatów w kuchni. Szczególnie polecam jej późniejszą książkę The Household Engineering z 1923 - pierwsza z tych książek była skierowana do zwykłych gospodyń domowych, druga jest znacznie bardziej fachowa, a autorka podpisana jest jako "Household Efficiency Engineer" (Już wtedy były takie dumne tytuły). Książkę warto chociaż przekartkować - na przykład znalazłem tam porady jaką żywność kupować praktycznie identyczne z tymi, jakie propagowane są teraz (bez sztucznych dodatków, bez konserwantów, sztucznych barwników i aromatów, pełnowartościowe, ...) Sto lat minęło, problemy ciągle takie same.

Podstawowym problemem wyposażenia kuchni w tych czasach było to, że używane sprzęty były produkowane przez różnych producentów, bez jakichkolwiek standardów i bez uwzględniania jakichkolwiek innych sprzętów. Losowa kombinacja mebli kuchennych była ustawiana w dość losowy sposób w kuchni, a skutkiem tego było, że praca w kuchni była bardzo nieefektywna. Z wszystkim trzeba było się przemieszczać z jednego końca pomieszczenia w drugi, a potem trzeci, często było ciasno, nic do niczego nie pasowało, ogólnie katastrofa. Istniała oczywiście możliwość żeby kupić sobie indywidualnie wykonane i dopasowane do pomieszczenia meble kuchenne, ale było to zbyt drogie dla kogoś z LC.

Po WWI w wielu krajach czy miastach Europy władzę przejęła lewica, i uruchomiła ona między innymi programy budownictwa mieszkaniowego dostępne dla zwykłych ludzi. Powszechnie znany jest przykład "Czerwonego Wiednia" (byłem w odnośnym muzeum w Wiedniu, mam zdjęcia, jeszcze zrobię o tym notkę), mniej popularny jest frankfurcki program "Neues Frankfurt" zainicjowany przez architekta miejskiego  Ernsta Maya.

W ramach tego projektu pochodząca z Wiednia architektka Margarete Schütte-Lihotzky wykonała chronometraż pracy w typowej, niemieckiej kuchni. Wyszło oczywiście, że jest w tym wszystkim naprawdę wiele do zoptymalizowania. Fun fact: Margarete nigdy wcześniej nie gotowała samodzielnie. Rzuca to pewne światło na przyczyny tego marnego stanu rzeczy - ówczesna wyższa klasa średnia, która mogłaby zająć się rozwiązaniem problemu, nie miała pojęcia jak źle zorganizowana jest praca w kuchni, bo gotowała im służąca, której nikt o zdanie nie pytał.

Mieszkania projektowane przez Maya nie były oczywiście jakieś wielkie, stąd kuchnie też miały mocno ograniczoną powierzchnię. Pani Lihotzky musiała więc wymyślić coś nowego. I wymyśliła - pierwszą na świecie kuchnię wbudowaną o konstrukcji modularnej. Użyła przy tym między innymi pomysłów braci Haarer z Hanau. Jej kuchnia (w pierwszym modelu) miała kształt L i mieściła się w pomieszczeniu o wymiarach 1.9 m × 3.4 m (6,5 m2). Drzwi i okno musiały być w konkretnych miejscach - czyli mieszkanie musiało być projektowane i budowane pod ten system mebli kuchennych. Modularność kuchni nie polegała jeszcze na możliwości dowolnego zestawiania wybranych elementów, tylko na tym, że poszczególne moduły mogły być produkowane i dostarczane niezależnie.

Kuchnia Frankfurcka w Muzeum Historycznym we Frankfurcie

Tu film reklamowy z epoki:

Na tych 6 metrach kwadratowych mieściła się nawet składana deska do prasowania, ale w kuchni mogła pracować tylko jedna osoba (przy ocenianiu miejsca na zdjęciach proszę uwzględnić, że na tych ekspozycjach nie ma wolnostojącej kuchenki, często dość dużej, bo jeszcze węglowej). W dodatku pani architekt nie przewidziała, że w domu mogą być małe dzieci: Jednym z elementów kuchni były wyciągane aluminiowe pojemniki na produkty sypkie, aż 18 ich, i w pierwszym wariancie kuchni one znajdowały się nisko, w dolnej szafce, łatwo dostępne dla dzieci. Przeznaczenie każdego pojemnika było wytłoczone w aluminium, i to też był słaby pomysł - aż 18 różnych produktów sypkich? Kto tyle używa? Zwłaszcza że sól i mąka były w osobnych, drewnianych szufladkach - sól nie mogła być w aluminium ze względu na korozję, a mąka była w szufladce z drewna dębowego, bo tego wołki zbożowe nie lubiły. Do tego pojemniki nie były dobrze zabezpieczone przed wilgocią (praktycznie otwarte od góry). W późniejszych modelach ilość szufladek zmniejszono do 12 i przeniesiono je wyżej, ale i tak większość ludzi trzymała w nich co innego niż opisane. Nawiasem mówiąc ten system szufladek został przejęty od braci Haarer.

Żródło: Von Christos Vittoratos - Eigenes Werk, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=32324151

Meble tego systemu były pomalowane na kolor niebieskozielony, bo z ówczesnych badań wyszło że muchy na takim kolorze niezbyt chętnie siadają. Jednym z pomysłów były małe, wyciągane blaciki - pamiętam z dzieciństwa że w mieszkaniu w którym mieszkaliśmy (blok z lat sześćdziesiątych) szafka kuchenna też miała takie blaciki, ale nie miała ona nic wspólnego z Frankfurter Küche, poza inspiracją oczywiście.

Kuchnia Frankfurcka w Muzeum Sztuki Użytkowej we Frankfurcie

Dzieckiem będąc widziałem kiedyś taką kuchnię w Szczecinie. Nie pamiętam u kogo, prawdopodobnie było to w poniemieckim domu na Niebuszewie, ale pamiętam niejasno te aluminiowe pojemniki i składaną deskę do prasowania - zrobiły na mnie wtedy spore wrażenie. Chociaż nie wykluczam, że to fałszywe wspomnienia i coś mi się poskładało.

May zamówił od razu 10.000 takich kuchni do swoich mieszkań. Kosztowała taka kuchnia w produkcji około 500 ówczesnych marek, ale ponieważ mieszkania programu Maya były na wynajem, to użytkownicy spłacali je w czynszu. Dla porównania: Miesięczna płaca robotnika netto w 1929 wynosiła 177 marek, 1 Reichsmarka z 1929 to na dzisiejsze jakieś 4 euro. Czynsz za mieszkanie miał być w zasięgu robotnika, ale w praktyce wyszedł około 100 RM, i to było jednak ciut dużo.

Kuchnia Frankfurcka w Muzeum Sztuki Użytkowej we Frankfurcie

Opinie użytkowników o kuchniach były trochę mieszane - niektóre koncepcje rzeczywiście nie były najlepsze, ale duża część niezadowolonych po prostu nie rozumiała sensu pewnych rozwiązań i próbowała robić po swojemu, co oczywiście nie wychodziło zbyt dobrze. I jeszcze należy uwzględnić fakt, że na 6 m2 nie da się pracować całkiem wygodnie, jak by nie optymalizować, a niektórzy próbowali na przykład kontynuować zwyczaj spożywania posiłków w kuchni.

Większość kuchni frankfurckich które we Frankfurcie przeżyły wojnę poszła na śmietnik w latach osiemdziesiątych i niewiele ich przetrwało. Z dostępnych do oglądania we Frankfurcie:

  • Jedną mają w takim domku-szeregowcu pochodzącym z programu Maya, można go zwiedzać, muszę się wybrać i zrobić zdjęcia. W ogóle muszę się powybierać na te osiedla, jedno z nich mam nawet całkiem blisko.
  • Druga z tych kuchni dostępnych do oglądania znajduje się w nowo wybudowanym Muzeum Historycznym we Frankfurcie.
  • Trzecia - w Muzeum Sztuki Użytkowej, również we Frankfurcie. Ta została kupiona niedawno, udało się im zabrać z pomieszczenia również oryginalne płytki podłogowe i ścienne, oraz kran. Zachęcam do obejrzenia filmiku (są napisy po angielsku).

Powszechne dziś kuchnie do zabudowy są bezpośrednimi spadkobiercami Kuchni Frankfurckich.

EDIT 30.05.2025: Znalazłem jeszcze ciekawą stronę z dookólnymi zdjęciami kuchni frankfurckich nadal w użyciu (niektóre całkiem nieźle skombinowane ze współczesnymi elementami): https://bibliothek-der-frankfurter-kuechen.de/

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Ciekawostki

Skomentuj

Czas nieutracony (13) – Aktualna notka, nie bez elementów autoreklamy

Jaka jest sytuacja ogólna na świecie każdy wie, szkoda strzępić bity. U mnie w automotive jest bardzo źle, te idiotyzmy tworzone przez wszelakie managerstwa wybuchły całej branży w twarze. No i gdzieś od sierpnia zeszłego roku zarabiam co najwyżej jakieś drobne, nie pokrywające kosztów życia. Na szczęście mam zapasy i nie mam żadnych kredytów, więc nie muszę zaraz iść na zmywak żeby mieć na jedzenie, więc nie jest źle. Chociaż zużywanie zapasów już teraz nie jest optymalne, teraz jeszcze powinno przybywać, nie ubywać.

Z drugiej strony patrząc, to przez ostatnie ćwierć wieku jak jestem w Niemczech, było już kilka poważnych kryzysów w branżach w których robiłem i wszystkie dotąd udało mi się przejść całkiem suchą nogą, ten jest pierwszy który w ogóle mnie bezpośrednio dotyka. Wydaje mi się, że to całkiem dobry wynik.

No ale nie jestem z tych, co mogą siedzieć i nic nie robić, więc tymczasem zająłem się poważnie moim projektem (patrz wcześniejsze odcinki). Moją pierwotną ideą było, żeby zrobić MDD tool do AUTOSARa, na przyczepkę miało tam być małe narzędzie do porównywania plików ARXML (konfiguracja komponentów AUTOSARowych), bo było ono niezbędne do aktualizacji modelu w Enterprise Architekcie.

Tyle że z wielu dyskusji z potencjalnymi klientami wyszło mi, że sprzedanie mojego projektu w takiej postaci nie  jest realistyczne - klienci nie są w stanie tak z marszu zmienić swoich paradygmatów i zdecydować się na taki duży krok w nieznane. Postanowiłem więc zmienić strategię akwizycji. Co dotąd zrobiłem:

  • Uzupełniłem brakującą dotąd obsługę nowszych wersji AUTOSARa i platformy Adaptive. To nie jest zmiana strategii, ale to ważny ficzer. Integracja nowych wersji działa tak dobrze, że najnowszą wersję 24-11 miałem zintegrowaną następnego dnia po jej premierze. Udało by mi się to nawet w dniu premiery, ale przeszkodził mi Enterprise Architect - bo eksportuję metamodel z EA do formatu XMI i dopiero ten format obrabiam. W starszych wersjach EA szło to szybko (kilkanaście sekund), nowym wersjom zajmuje to całe godziny (6-8!). I nie mogę cofnąć się z tym eksportem do starszej wersji! Próbowałem. Długo by tłumaczyć przyczyny, ale na życzenie mogę opowiedzieć.
  • Moje pomocnicze narzędzie do weryfikacji poprawności wyeksportowanego i przetransformowanego metamodelu wyewoluowało w niezależną aplikację "Metamodel Reference". Aplikacja jest darmowa (freeware) i oczywiście pokazuje reklamy tego, co robię. Darmowość pomaga mi ominąć na razie problemy z licencjonowaniem tego AUTOSARa, bo konsorcjum jest coraz bardziej zachłanne - roczna opłata licencyjna kilka lat temu wynosiła 10.000 EUR, teraz już 21.000. Ta aplikacja jest w oczywisty sposób niekomercyjna i pokazuje dane "for informative purposes", więc zgodnie z warunkami licencjonowania jest OK. Download link będzie niżej.
  • Pomocnicza porównywarka do plików ARXML wyewoluowała w aplikację "ARXML Merge Tool". Rozwiązuje ona problemy z integracją zmian w plikach ARXML - wiele z nich jest zmieniane równolegle przez kilka osób, a wynik jest bardzo trudno mergowalny przez klasyczne programy do mergowania (w rodzaju Beyond Compare). Dorobiłem też interfejs do mergowania z Gita, na razie tylko 2-way.
  • "ARXML Merge Tool" otrzymał bliźniaka - aplikację do mergowania plików XDM (używanych przez program EB Tresos) "XDM Merge Tool". Te pliki to też specjalizacja XML-a, problemy z nimi są bardzo podobne do tych z ARXMLami. Podział na dwie różne aplikacje wynika przede wszystkim z problemów licencyjnych - XDM Merge Tool nie używa nic z AUTOSARa, mogę sprzedać go bez płacenia konsorcjum. (A i mogę szybko zrobić aplikację do porównywania innych struktur drzewiastych, jak by ktoś potrzebował).
  • Mój EA Addin nie zmienił się na razie za bardzo, poza tym że obsługuje teraz wszystkie wersje 4.x AUTOSARa i platformę Adaptive. Doprowadzeniem tego toola do wymarzonej przeze mnie funkcjonalności zajmę się wkrótce.
  • Dorobiłem narzędzie do integracji tego wszystkiego w buildchain, znaczy do wołania wszystkiego, co się da z command linii albo skryptu.
  • Tymczasem współpracujący ze mną koledzy freelancerzy opracowali narzędzie do kalkulacji ofert projektowych. To duży kombajn chodzący na serwerze jako web service, multi-tenant, multi-client, itp. Nadaje się nie tylko do automotive. O  tym trzeba by całą notkę, reklama jest w pakiecie downloadu i na stronach reklamowych (patrz: MAXAR2 Procal).
  • Wszystkie te kawałki powyżej nazwałem "MAXAR2 Automotive Tools" i pakiet demo/evaluation można sobie ściągnąć i popróbować. Szczegóły poniżej.
  • Postawiłem na swoim hostingu drugą, całkowicie niezależną instancję WordPressa, i zrobiłem tam reklamy tego wszystkiego (i swoich usług też). I są tam te wszystkie downloady.

Link do reklamy/opisu

Download aplikacji MAXAR2 AUTOSAR Metamodel Reference

Download pakietu MAXAR2 Automotive Tools 32-bit

Download pakietu MAXAR2 Automotive Tools 64-bit

Polecam pakiet w wersji 64-bit, no chyba że chcecie używać EA Addin z EA w wersji 32-bit - to wtedy niestety trzeba wziąć wersję 32-bit. Można też zainstalować obie wersje - 32- i 64-bit - na jednym komputerze. Wersje evaluation są nieco ograniczone. Jeżeli ktoś byłby zainteresowany kupnem, to proszę o kontakt, najlepiej przez Contact Page, musielibyśmy o tym trochę porozmawiać (z przyczyn licencyjnych).

Oczywiście to wszystko to jeszcze nie koniec, w przygotowaniu są następne ficzery:

  • ARXML i XDM Merge Tools mają robić również 3-way merging.
  • EA Addin ma ze statechartów generować kod kompatybilny z AUTOSARem.
  • Generacja kodu z EA Addina ogólnie będzie poprawiona i dokończona.
  • Metamodel Reference App ma pokazywać wygenerowane class diagramy dla każdej pokazywanej klasy.

 

Teraz coś o perspektywach: Zakładam, że niemieckie automotive jednak nie planuje się wkrótce zlikwidować, i po tej przerwie na ogarnięcie się będzie musiało wziąć się ostro do roboty. Nowe urządzenie do samochodu to minimum trzy lata, więc nie mają na co długo czekać. 

Ja do końca roku przetrzymam bezproblemowo, ale oczywiście lepiej by było żeby tymczasem coś wpływało, niż żeby nic. Nie jestem jakoś bardzo przywiązany do automotive, znam się też na wielu innych działkach. Oczywiście szkoda było by tej zgromadzonej wiedzy specjalistycznej gdybym miał zmienić branżę na stałe, ale jak będzie trzeba, to będzie trzeba.

Więc jeżeli ktoś z czytelników ma jakąś robótkę dla freelancera, jakiś projekt trzeba na szybko poratować czy coś podobnego, to zapraszam. Specjalizuję się w tematach takich jak:

  • Embedded development, w szerokim asortymencie architektur procesorów, i od bare metal do dużych RTOSów.
  • Wszelkiego rodzaju QA: tworzenie procedur, coding patterns, code reviews, architecture reviews, ...
  • Wszelaki reverse engineering, na przykład uzupełnianie dokumentacji istniejącego kodu, zwłaszcza w postaci diagramów (Niemcy mówią na to "nachdokumentieren").
  • Optymalizacja architektury/kodu na prędkość czy zajętość różnego rodzaju pamięci. Też optymalizacja queries w SQL/HQL.
  • Znajdowanie i eliminacja memory leaks.
  • Rozwiązywanie wszelakich problemów z taskami i przerwaniami.
  • Ochrona pamięci.
  • Non-volatile Memory.
  • Tworzenie/poprawianie/optymalizacja toolchainów
  • Automatyzacja testów, również takich które używają sprzętu pomiarowego, sprzętowych generatorów sygnałów itp.
  • Porting kodu na inne procesory/platform/systemy operacyjne itp.
  • Customowe narzędzia programistyczne wszelakiego rodzaju.
  • Stare, dobre programowanie w C, C++, C#, Javie, różnych assemblerach, Perlu, Pythonie, ...
  • Wszystko z Enterprise Architectem - biblioteki stereotypów, transformacje modeli, generacja kodu, tworzenie technologii i addinów, ogólne doradztwo, ...
  • Spytajcie się lepiej, na czym się nie znam. Na pewno nie na rzeczach w stylu SAP, WPF czy frontend, jakichś Angularach itp. Znaczy często coś tam o tym wiem a nawet grzebałem, ale na pewno w tych tematach bezproblemowo znajdziecie kogoś lepszego.

W trójkącie szybko/tanio/dobrze jestem team szybko i dobrze, ale na cenę jest akurat promocja. Zapraszam.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Kategorie:Programowanie

Komentarze: (1)

Safety naprawdę über alles.

Mam różne notki do napisania, parę nawet pozaczynałem, ale ciągle nie mogę do ich pisania porządnie dojść. Niby akurat prawie nie mam projektów od klientów, ale intensywnie pracuję nad swoimi i tak to się kręci.

Ale ostatnio ztriggerowałem się nowymi materiałami w sprawie Titana. Pojawiły się filmiki z wyciągania jego części, z przesłuchań w sprawie tej katastrofy i różne dane i wykresy. Najpierw wersja TL;DR: Moje intuicje z poprzedniej notki generalnie się potwierdziły. Teraz wersja długa:

Obejrzałem filmik @jeffostroff:

no i on już w tytule stawia tezę, że ten RTM (Real Time Monitoring) to w ogóle zawiódł. Absolutnie się z tym nie zgadzam. (nie chce mi się szukać zdjęć i wykresów osobno do wklejenia, jeżeli ktoś chce popatrzeć, to są w filmiku)

Najpierw przypomnę, o co z tym RTM chodzi. To było tak, że Stockton Rush (CEO Ocean Gate) zrobił niecertyfikowalny kadłub z laminatu karbonowo-epoksydowego i dowodził że on jest safe, bo ma system monitoringu, opatentowany zresztą. Monitoring składał się z ośmiu czujników akustycznych (znaczy mikrofonów), które rejestrowały dźwięki wydawane przez kadłub. Do tego kilka tensometrów pokazywało odkształcenia kadłuba pod obciążeniem. Co prawda trzy z tych ośmiu mikrofonów nie działało od początku (no weź, przecież sprawdzanie ich na każdym etapie jest trywialne - podłączyć oscyloskop, puknąć pięścią w kadłub i patrzeć, czy coś się pokazuje).

No dobrze, ale pięć jednak działało. Problem był taki, że nie było do nich żadnych danych kalibracyjnych. Znaczy jaki dźwięk jest OK, a jaki już nie. Stockton Rush próbował robić kalibrację przez doświadczenia z pomniejszonym modelem w komorze ciśnieniowej, tyle że co z tego? Bo tak w zasadzie to każde zarejestrowane chrupnięcie to pękające włókna karbonowe albo odspojenie warstwy. Ile z nich może pęknąć albo się odspoić zanim przestanie być bezpiecznie? Bo co pękło, to się już nie zrośnie.

Stockton Rush się tym nie przejął, tylko robił normalne zanurzenia, przy których zawsze cośtam trzeszczało. A w zanurzeniu numer 80, już pod koniec wynurzania trzasnęło tak naprawdę solidnie (aż mikrofony przesterowało, szpica na wykresach jest aż do max). Tensometry też zarejestrowały skokową zmianę ugięcia. Rush dorobił sobie do tego jako-tako sensowne wytłumaczenie i zanurzenia kontynuował. (A w ogóle interesującym jest, że zawsze najwięcej trzaskało pod koniec wynurzania)

Tyle  że na wykresach z tensometrów widać,  że coś się jakościowo zmieniło. W zanurzeniach przed tym trzaśnięciem ugięcie kadłuba idzie w całym zakresie liniowo z głębokością, w kolejnych po trzaśnięciu pojawiają się nieliniowości. I to za każdym zanurzeniem większe. I to najbardziej na początku zanurzenia. Jak dla mnie, to jest właśnie alarm zasygnalizowany przez RTM! Czyli zadziałało!

Tyle że ludzie z Ocean Gate kompletnie zignorowali ten alarm i ignorowali go do samego końca.

No i jak dla mnie, to uginanie się kadłuba tłumaczy wyższą prędkość zanurzania w ostatnim rejsie - bardziej ugięty kadłub to niższa wyporność. Pojazd miał wyporność około 10 ton, ale różnica między zanurzaniem a wynurzaniem to ledwie kilkadziesiąt kilo (tyle, co uwalniany balast), czyli jakieś promile - żaden problem zrobić tę różnicę ugięciem. Tyle że oni pewnie zakładali stałą wyporność i balastowali zależnie od sumarycznej wagi pasażerów.

Tak się zastanawiałem, czy Stockton Rush w ogóle był inżynierem. Sprawdziłem, i rzeczywiście był - skończył inżynierię lotniczą i kosmiczną na Princeton University. Tyle że bezpośrednio potem poszedł na ekonomię i zrobił MBA. To kolejny przykład, że ekonomista nie powinien podejmować decyzji o charakterze technicznym, a zwłaszcza safety. MBA pozostawia niestety trwałe ślady w mózgu.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Ciekawostki

2 komentarze

Aparaty we Frankfurcie

Jak już niedawno pisałem, byłem przy wyborze nowego aparatu. Kryteriami były:

  • Sensor minimum jednocalowy
  • Sensowny zakres zooma, najlepiej coś rzędu minimum 28-200 mm (równoważnik dla 35 mm), dobrze by było, żeby nadawał się do zdjęć makro.
  • Gwint na filtr na obiektywie wymagany
  • Nie miał być zbyt ciężki, preferowane coś rzędu tego mojego poprzedniego Fuji (564g z paskiem i akumulatorami)
  • Miał mieć w miarę nowoczesne funkcje, w rodzaju panoramy i HDR (nie tak jak ten stary Canon EOS 500D, którego dostałem od ojca).
  • Lepiej żeby miał przyzwoity celownik oprócz wyświetlacza.
  • Cena nie taka ważna, ważne żeby wszystko pasowało.

Streszczenie poprzedniego odcinka (i dyskusji w komentarzach): Pierwszym moim kierunkiem poszukiwań były bridge cameras, ale szybko okazało się że ten gatunek jest na wymarciu, i literalnie nic nie spełniło moich wymagań. Drugie podejście to zastąpić to stare body Canona czymś nowszym do bardzo przyzwoitego obiektywu który dostałem. Tu by się nadał Canon EOS R50 (system camera, nie lustrzanka) z przejściówką EF -> RF, jedynym problemem była sumaryczna waga. A co dopiero nowe body lustrzanka - to by dawało ciężar zbliżony lub większy od aktualnego zestawu. Potem zauważyłem, że ten obiektyw da się za całkiem niezłą cenę sprzedać (inaczej niż body 500D, którego nikt już nie chce), więc może by tak nowa całość? Poszukałem po wszystkich firmach, i wyszło że jednak optymalny byłby jednak Canon R50 + zoom RF 18-150 mm (równoważnik 28-240 mm). Obejrzałem w sklepie prostszy wariant tego R50 zwany R100 (różnice: stały wyświetlacz i mniej funkcji). Całkiem niezły był, mały i lekki, plastik, ale nie badziew. Potem zajrzałem co poleca Ken Rockwell, i u niego ten R50 to była "The Best Camera for Most People".

Decyzja zapadła - wybrałem Canona EOS R50 z tym obiektywem RF. Zamówiłem (okazało się, że cena jako set u Canona była niby wyższa niż przy wielu innych ofertach, ale dawali 150 EUR rabatu i w sumie wychodziło tyle, co najtańsza inna propozycja).

W piątek aparat przyszedł. No i powiem, że jestem pod wrażeniem. Dla ustalenia uwagi: To jest entry-level camera, żaden tam profi sprzęt. (Ten 500D to też był entry-level, ale 15 lat temu).

Przy pierwszym włączeniu zostałem przysypany mnogością funkcji, opcji i informacji na ekranie. Mimo że to entry-level. Teraz czytam instrukcję (812 stron) i próbuję wszystko po kolei, jestem na stronie 220. Przy czytaniu wszystko się wyjaśnia, obsługa jest OK, trzeba tylko zapoznać się z podstawami i dalej idzie. Trochę obserwacji:

  • Aparat zrobiony jest na Tajwanie, tak samo jak i ten 500D. W odróżnieniu od mojego starego Fuji zrobionego w Chinach.
  • Nie mam zastrzeżeń do jakości wykonania. Można dyskutować jedynie z koncepcją żeby bagnet obiektywu był plastikowy, ale odczucia przy zakładaniu obiektywu nie różniły się znacząco od tych przy metal-metal 500D, ciągle zmieniać obiektywów nie planuję, więc OK. A relatywnie niska masa też nie bierze się z niczego.
  • Średnica bagnetu RF jest taka sama jak EF, a i aparat jest mniejszy, i obiektyw ma mniejszą średnicę. Gniazdo obiektywu na aparacie wygląda więc na nieproporcjonalnie duże, a obiektyw rozszerza się o centymetr w miejscu połączenia z aparatem. Trochę się im przewymiarowało, ale to nie jest problem.
  • Miałem pewne wątpliwości, czy celownik elektroniczny nie jest jednak wyraźnie gorszy od celownika optycznego lustrzanki. Przy pierwszym spojrzeniu miałem wrażenie że ten elektroniczny strasznie laguje, ale potem przestało. To chyba był problem, że przy pierwszym włączeniu (pierwszym w ogóle, a może pierwszym po każdym włożeniu akumulatora) pewnie coś tam musi przekalkulować i wygenerować jakieś tabele do RAMu, albo coś podobnego, i przez ten czas procesor jest trochę zajęty. My też mamy tak w naszych HUDach.
  • Ten celownik elektroniczny jest więcej niż OK - rozdzielczość jest super, czas reakcji też, po chwili zapomina się, że to nie celownik optyczny. No i tam widać to, co rzeczywiście będzie na zdjęciu. Ja wiem że tak mówili zawsze o celowniku optycznym w lustrzankach, ale w dzisiejszych czasach to już tak nie wygląda. Szczegóły dalej.
  • Obiektyw jest świetny, jeszcze lepszy niż ten podobny zakresem EF. Zakres zooma jest większy, minimalna odległość dla makro znacznie mniejsza. No i jest o wiele lżejszy. I jeszcze fokusowanie w EF było dość głośne, a w tym nic nie słychać.
  • Zupełnie nową jakością jest połączenie bezprzewodowe - aparat można sprzęgnąć aplikacją na telefonie (przez BT i WiFi), aparat może brać z telefonu czas i geolokalizację, i można aparatem sterować zdalnie (na przykład zamiast średniowiecznego wężyka). Podobnie do przerzucania zdjęć do komputera nie potrzeba już kabelka.
  • Ze względu na konkurencję aparatów w telefonach Canon dołożył do aparatu trochę filtrów. Można na przykład zrobić "rybie oko", efekt miniatury (teraz wiem, skąd niedawny wysyp takich zdjęć), różne HDRy (wychodzi super), itp. To dlatego uważam, że to w celowniku elektronicznym widać to, co będzie na zdjęciu - bo tam jest preview efektu. No i jeszcze różne kompensacje obiektywu itp. W lustrzance prawdziwy wynik widać zawczasu tylko na wyświetlaczu, ale na pewno nie w celowniku optycznym.
  • Wyświetlacz jest touch, prawie wszystko można sterować dotykowo.
  • Przypominam, że jestem dopiero w jednej czwartej instrukcji - na pewno jest tam jeszcze wiele fajnych rzeczy.
Zdjęcie z HDR
Zdjęcie z HDR
Zdjęcie w nocy
Zdjęcie w nocy, z ręki - wcale nie było tak jasno jak na zdjęciu.

Są oczywiście też minusy (ale nie za wielkie):

  • Nie bardzo zrozumiałem jak to dokładnie działa, ale aparat ma dwie migawki: elektroniczną i mechaniczną. Nawet nie wiem, gdzie ta mechaniczna jest, bo po zdjęciu obiektywu widać sensor, a po drodze nie ma żadnej migawki. Ale skutek jest taki, że robienie zdjęcia nie jest bezgłośne - migawka mechaniczna trzaska, i to wcale nie cichutko, chociaż ciszej niż lustro w lustrzance. Najgorzej jest przy panoramie - aparat trzaska seriami jak karabin maszynowy. Jest co prawda tryb bezgłośny, wtedy używana jest tylko migawka elektroniczna, ale nie działa to na wszystkich programach.
  • Zatyczka do obiektywu nie ma żadnego sznureczka żeby nie ginęła. Ale to nic nowego - w tym 500D też tak było, ojciec dorobił sznureczek sam. Ja chyba też tak będę musiał zrobić, bo mam już odruch puszczania zatyczki po jej zdjęciu z obiektywu i ona co chwilę ląduje na podłodze.
  • Obiektyw RF nie ma przełącznika między focusem automatycznym a ręcznym jaki był w EF.  Trzeba przełączać w menu. Ale dzięki ekranowi dotykowemu kontrola nad focusem jest znacznie lepsza niż w 500D i potrzeba wyłączania autofocusu na pewno będzie pojawiać się jeszcze rzadziej.
  • Gdzie aparat złapał focus jest bardzo ładnie pokazane w celowniku, ale znacznie słabiej na wyświetlaczu. Ale trochę naciągam, że to jakaś specjalna wada. Celownik jednak rulez!
  • To już zupełny drobiazg: Stopka do lampy błyskowej nie ma ani jednego ze standardowych kontaktów, tylko własne złącze krawędziowe Canona. Żeby użyć typowej lampy błyskowej trzeba kupić przejściówkę. Ale zewnętrzną lampę błyskową i tak używałem ostatnio ze 30 lat temu z Praktiką BC1.

Ogólnie: jestem zadowolony. To był dobry wybór. Poleca się.

Jeszcze małe porównanie: Obok siebie FujiFilm Finepix S6800, Canon EOS 500D z obiektywem EF-S 18-135mm i Canon EOS R50 z obiektywem RF 18-150 mm. Chyba już po tych zdjęciach od razu widać, dlaczego nie chciałem nosić tego 500D.

Od lewej: Fuji Finepix S6800, Canon EOS 500 D z obiektywem EF-S 18-135, Canon EOS R50 z obiektywem RF 18-150
Od lewej: Fuji Finepix S6800, Canon EOS 500 D z obiektywem EF-S 18-135, Canon EOS R50 z obiektywem RF 18-150
Od lewej: Fuji Finepix S6800, Canon EOS 500 D z obiektywem EF-S 18-135, Canon EOS R50 z obiektywem RF 18-150
Od lewej: Fuji Finepix S6800, Canon EOS 500 D z obiektywem EF-S 18-135, Canon EOS R50 z obiektywem RF 18-150

I waga (razem z paskiem, bo tak się przecież nosi): Fuji: 564 g, 500D: 1051 g, R50: 711g. Czyli w porównaniu z Fuji przybyło mi jakieś 150 g, ale to nadal aż 340 g mniej niż przy 500D.

Przypomniałem sobie też, że  mam jednak w szufladzie filtr poly 55mm - kupiłem go jako używkę dawno temu do wcześniejszego Fuji S5600. Nie jest taki dobry jak ten 67 mm do 500D, ale na razie może być.

Czyli: pewnie zdjęcia na blogu będą lepsze.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy:

Kategorie:Ciekawostki

2 komentarze

Warto zobaczyć – Cité de l’Automobile, Mulhouse

To był najmocniejszy punkt naszego wyjazdu, w dodatku historia techniki, więc muszę się podzielić. Jest to podobno największa na świecie kolekcja starych samochodów, a historia jej powstania też nadawałaby się do filmu.

Na początek mała uwaga: informacje zbierałem z różnych miejsc i w różnych językach, one były często niepełne i wzajemnie sprzeczne - to, co piszę to jest tylko moja interpretacja, nie powołujcie się na mnie. 

Historia zaczyna się od braci Schlumpf, Hansa i Fritza. Tak w zasadzie to Hans miał na imię Giovanni Carlo Vittorio, a Fritz -Federico Filippo Augustino. Obaj urodzili się w samym początku wieku XX we Włoszech (Hans 1904, Fritz 1906). Pochodzenia ich ojca nie udało mi się ustalić, matka pochodziła z Alzacji. Nie jest dla mnie jasne jakim cudem, ale z urodzenia obaj mieli obywatelstwo szwajcarskie, być może ich ojciec był Szwajcarem.

Ciekawostką jest, że w Niemczech Smurfy nazywały się Die Schlümpfe (liczba pojedyncza Schlumpf, we francuskojęzycznym oryginale były to Les Schtroumpfs), dokładnie tak, jak ci bracia. Nie mam pojęcia, czy jest tu jakiś związek.

Ojciec braci, Carl Schlumpf był przedsiębiorcą w branży tekstylnej. We Włoszech pracował przejściowo, a potem wrócił do Alzacji. Nie jest dla mnie całkiem jasne, dlaczego nazywa się to "wrócił", ale mniejsza z tym. Co ważne: było to w okresie międzywojennym, Alzacja była wtedy znowu francuska.

Bracia już w całkiem młodym wieku zaczęli rozkręcać interesy, i pod koniec Wielkiego Kryzysu należeli do elity finansowej Francji. Już wcześniej, w 1928, Fritz kupił sobie swoje pierwsze Bugatti i marka Bugatti stała się obsesją obu braci.

Nie było dla mnie jasne dlaczego akurat Bugatti, ale po poczytaniu mi się rozjaśniło: Co prawda Ettore Bugatti był Włochem, ale - nie wiedziałem o tym wcześniej - fabrykę miał w Alzacji, w Molsheim koło Strasburga. Po prostu mieli blisko.

Obrzydliwie bogaci stali się bracia Schlumpf po wojnie, w latach pięćdziesiątych mieli już cały koncern w branży tekstylnej i byli prawie monopolistami w tej branży we wschodniej Francji. Mogli się więc bez przeszkód zająć swoim hobby - zbieraniem starych samochodów, głównie Bugatti. Oni kupowali każde Bugatti jakie udało im się znaleźć, nawet powysyłali listy do wszystkich zarejestrowanych użytkowników Bugatti z propozycją, że samochód odkupią. Akurat nie było to takie złe posunięcie - większość tych samochodów pochodziła z lat trzydziestych, po prostu zrobiły się one przestarzałe i właściciele i tak by woleli wymienić je na coś nowszego. Bracia kupowali hurtem, na przykład 10 wyścigówek od Gordini. W samym lecie roku 1960 kupili razem 40 samochodów różnych marek. W 1962 kupili prawie 50 samych Bugatti, a w 1963 między innymi największą w USA kolekcję Bugatti, 30 sztuk plus jeszcze 18 sztuk prywatnych samochodów Ettore Bugatti. W 1967 mieli już 105 samochodów Bugatti, w tym dwa Bugatti Typ 41 Royale (z 7 wyprodukowanych minus jeden rozbity) plus jedną replikę tego typu zbudowaną z oryginalnych części zapasowych.

Inne marki które kupowali były głównie francuskie, ale nie tylko. Co ciekawe, bracia nie chwalili się specjalnie swoim hobby, a nawet wręcz przeciwnie. Dużą część zakupów robili przez podstawione osoby, a samochody ukrywali w hali jednej ze swoich fabryk. Nawet fachowcy zatrudnieni przez nich do restaurowania samochodów musieli podpisywać umowy o zachowaniu tajemnicy. Sprawa wyciekła do prasy w roku 1965 i wtedy bracia postanowili, że udostępnią kolekcję publiczności. Kazali więc opróżnić jedną, naprawdę dużą halę w swojej przędzalni w Mulhouse (naprawdę naprawdę dużą - 17.000 m2) i urządzili tam ekspozycję. Te żeliwne (?) słupy z lampami widoczne na zdjęciach pochodzą z wyburzonych właśnie wtedy hal targowych Les Halles w Paryżu.

To ich hobby było jednak bardzo kosztowne. Dopóki biznes dobrze się kręcił jakoś to szło, ale w siedemdziesiątych zaczął się kryzys w branży włókienniczej. Nie znam się na tej branży i w sumie to nie wiem skąd ten kryzys się wziął, ale podejrzewam że to było tak: Bracia robili w wełnie, mieli przędzalnie wełny i handlowali wełną. Tymczasem w siedemdziesiątych przemysł włókienniczy zdominowały włókna sztuczne, i zapotrzebowanie na wełnę bardzo spadło. Do dziś tak jest - rzeczy z wełny to nadal jest tylko nisza, hodowla owiec na wełnę na większą skalę, zwłaszcza w Europie, już w ogóle się nie opłaca.

No i ten kryzys ich dopadł - w 1976 zaczęli mieć problemy z płynnością finansową, a w 1977 zbankrutowali. Okazało się, że już wcześniej oszczędzali na podatkach, więc żeby nie trafić do francuskiego więzienia uciekli do pobliskiej Szwajcarii (przypominam, że mieli obywatelstwo). Tam mieszkali aż do śmierci (Hans 1989, Fritz 1992).

Kolekcję samochodów udało się uratować przed wyprzedaniem za bezcen - zawiązana grupa zainteresowanych (miasto Mulhouse, rada departamentu, rada regionu, Izba Przemysłowo-Handlowa, Panhard-Levassor, Automobilklub Francji itd.) zabrała potrzebną sumę i kupiła całość. W 1982 udostępniono kolekcję jako Musée national de l’Automobile.

Nie obyło się oczywiście od sporu prawnego. Fritz w 1982 wniósł w Szwajcarii pozew żeby odzyskać część kolekcji. Sprawa została rozstrzygnięta dopiero po jego śmierci - w 1999 wdowa po nim otrzymała 62 samochody (w tym 17 Bugatti) stojące w innym miejscu - w Malmerspach. Prawdopodobnie stąd wynikają różnice w ilości samochodów należących do kolekcji podawane w różnych źródłach.

Najpierw podsumowanie, a potem przejdziemy do samej kolekcji. Podsumowanie: Od wszystkiego można się uzależnić. Bracia nie założyli rodzin, (wspomniana wcześniej wdowa po Fritzu prawdopodobnie została jego żoną dopiero w Szwajcarii), nie mieli dzieci (nawet nieślubnych), zaniedbali biznes (nie byli przygotowani na zachodzące zmiany), zajmowali się głównie swoimi samochodami. Aż do marnego końca. A robili to głównie dla zaspokojenia swojej obsesji - ich pierwotny plan raczej nie przewidywał udostępnienia kolekcji zwiedzającym. To nie jest zdrowe. Hobby nie powinno stawać się obsesją. Nie idźcie tą drogą.

Hala z samochodami robi duże wrażenie - jest olbrzymia, i stoi w niej mnóstwo starych i rzadkich samochodów.

Muzeum samochodów Mulhouse
Muzeum samochodów Mulhouse

Niestety nie orientuję się zbyt dobrze w okresie pionierskim we Francji. Uważam, że wynalezienie samochodu zostało w sposób trochę naciągany "zagarnięte" przez Niemców, ale to temat na osobną notkę. Wkrótce po Benzie prowadzenie w innowacjach w automotive przejęli (znowu) Francuzi. Nazwy francuskich firm tego okresu nie są mi obce:De Dion-Bouton (et Trépardoux), Panhard & Levassor, Darracq, Serpollet, ... Wiem o wyścigu Paryż-Rouen, ale nie potrafię wskazać, które z eksponowanych samochodów były ważne i przełomowe, więc wrzucę po prostu mniej lub bardziej losowe zdjęcia. Jako naprawdę istotny zidentyfikowałem tylko jeden: Panhard & Levassor Type A P2D - pierwszy produkowany seryjnie samochód z silnikiem spalinowym na świecie.

Panhard & Levassour Type A P2D
Panhard & Levassor Type A P2D - pierwszy samochód na świecie produkowany seryjnie
De Dion-Bouton Biplace Type S
De Dion-Bouton Biplace Type S
Darracq Torpedo Type P
Darracq Torpedo Type P

Z trochę nowszych, ciekawostka: Jak typujecie, z którego roku jest to coś:

L'Œuf électrique
L'Œuf électrique
L'Œuf électrique
L'Œuf électrique

Pudło - to jest rok 1942. Nazywa się to L'Œuf électrique (Elektryczne jajo) i ma rzeczywiście napęd elektryczny. Skonstruował to znany podobno designer Paul Arzens, miała być to recepta na racjonowanie benzyny. Mocna rzecz - on się zmieścił w 60 kg na pojazd + 30 silnik (6kW), 20 na wyposażenie i 240 na akumulatory (12V/250Ah razy 5(?) - dane w źródłach się nie spinają: 5 sztuk po 60 kg to by było 300 kg, a nie 240. Znowu na silnik ma iść 60V, czyli 12*5. TUTAJ znalazłem filmik, i widać na nim akumulatory parzyste, chociaż nie całkiem identyczne (inaczej połączone ogniwa). Jak zwykle głuchy telefon - wszyscy przepisują, czasem ktoś coś doda od siebie, nikt nie sprawdza. Samochód z dwiema osobami wyciągał 70 km/h i miał zasięg 100 km.

Jest mnóstwo wyścigówek, przede wszystkim Bugatti, które miały być takie świetne, ale jak sprawdziłem wyniki French Grand Prix, to one wygrywały tylko do 1933. Potem pojawiły się tam samochody niemieckie, zwłaszcza Auto Union i sukcesy Bugatti się skończyły. (Proszę nie wyskakiwać z wygraną Bugatti w 1936 - na liście startujących w tym roku nie ma ani Auto Union, ani Mercedesa).

Wyścigówki Bugatti
Wyścigówki Bugatti

To są Bugatti Royale:

Bugatti Royale 41-100 Coupé Napoléon
Bugatti Royale 41-100 Coupé Napoléon
Bugatti Royale 41-131
Bugatti Royale 41-131

Jako wystawa okresowa były samochody z kolekcji księcia Alberta z Monako. Ale nic interesującego nie było. Byłem w Monako, ale nie widziałem jego kolekcji, czy on tam w ogóle ma coś ciekawego.

Oprócz samochodów historycznych mieli tam też aktualne Bugatti Veyron, pokazywali Teslę Cybertrucka, a na zewnątrz można było przejechać się zwykłą Teslą (żona chciała, ale było już krótko przed zamknięciem i się nie udało. W sumie nie trzeba akurat tam, można umówić się na jazdę próbną w salonie, ale nie żebym chciał coś takiego kupować).

Ogólnie to poleca się.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

Skomentuj

Aparaty w Alzacji

Korzystając z przedłużonego weekendu postanowiliśmy z żoną wybrać się na parę dni do Alzacji. W sumie mieliśmy taki plan już w zeszłym roku, ale wtedy w ostatniej chwili zmieniliśmy kierunek na Karlove Vary. Tym razem zmiany planu nie było, a przy okazji mogłem wypróbować aparat w warunkach polowych. Do Alzacji wrócę za chwilę, zacznę od aparatu.

Od 2013 używałem aparat FujiFilm Finepix S6800. To jest bridge camera, nie za droga (coś rzędu 150 EUR wtedy), całkiem OK. Ma solidny zoom (ekwiwalent 24-720 mm dla 35mm), jest dość lekka (670g), chodzi na zwykłe akumulatorki AA, sprawowała się ogólnie nieźle. Raz miałem z nią kłopot - w Paryżu przed Luwrem oznajmiła że ma problem i nic nie chciała działać. Wysłałem ją nawet do producenta, ale oni powiedzieli że wszystko OK i zalecili używanie dobrych akumulatorów. Później znalazłem, że problem był w sofcie - obiektyw przy włączeniu aparatu się wysuwa, ale zatyczka na obiektyw zapiera się nie o wysuwaną część, tylko o stały tubus i przeszkadza w tym wysuwaniu. Jeżeli zapomnieć zdjąć zakrywkę przed włączeniem aparatu to bywa, że soft się zawiesza i pomaga tylko hard reset przez wyjęcie akumulatorów.

Aparat ten miał oczywiście też swoje wady. Po pierwsze i najważniejsze to duży zakres zooma jest silnie sprzężony z rozmiarem sensora obrazu. Trzydziestokrotny zoom jest możliwy tylko przy małym sensorze, tu miał on 6,2x4,6mm. A mały sensor to problemy jak jest ciemno. Striggerowało mnie, że w kopalni (Feengrotten Saalfeld) nie mogłem tym aparatem zrobić nie ruszonego zdjęcia, a komórką udało się to bez najmniejszego problemu. Poza tym zaczęły szwankować przyciski z tyłu (drgania styków itp). No i od zawsze brakowało mi gwintu na filtr - wcześniej przyzwyczaiłem się do używania filtra polaryzacyjnego, a tu się nie dawało.

No to może coś nowego. Jako wymagania postawiłem: gwint na filtr, uniwersalny zoom z sensownym zakresem i sensor minimum jednocalowy. Zorientowałem się w aktualnej ofercie rynkowej i okazało się, że klasa bridge camera jest na wymarciu. No i po eliminacji kamer bridge nie spełniających wymagań zostało mi tylko Sony DSC-RX10M4 za 1350 EUR i o wadze 1095g. Aparat może i niezły, ale za tyle i w tej kategorii wagowej to już można mieć coś porządnego z dużym sensorem i wymiennymi obiektywami.

Tymczasem byłem w kraju, i tam ojciec sprezentował mi swojego Canona EOSa 500D z przyzwoitym zoomem EF-S, ogniskowa 29-216 (ekwiwalentnie), bo on już na wycieczki niestety jeździł nie będzie. Dla ustalenia uwagi: to aparat entry level z roku 2009, prawdziwa lustrzanka, sensor EPS-C (22,5x15mm). Niestety nie działa w nim jedna rzecz - w celowniku jest taki mały wyświetlacz ledowy pokazujący różne parametry, i wszystkie segmenty świecą w nim cały czas (niektóre słabiej i zależnie od tego, co mają pokazywać, ale różnica jest zbyt mała żeby odczytać, co ma tam być). Szukałem w sieci i kilka osób meldowało taki problem, ale recepty na to nie było. Chyba było tak od początku, ale ojcu nie przeszkadzało. Aparat jest niestety ciężki (935g z obiektywem + jeszcze ciężki pasek), nieco denerwuje mnie trzaskające lustro (odzwyczaiłem się). Wyświetlacz z tyłu jest na stałe (nie przekręcany), nie jest touch, paru funkcji brakuje, na przykład nie da się zrobić nim panoramy, nie ma też HDR. (W moim S6800 HDR co prawda jest, ale zdjęcia z nim nie nadają się do oglądania). Sprawdziłem rynek wtórny i jest cała masa ofert na to body nie przekraczających 100 EUR, i to jak w pełni sprawne. Nikt tego nie chce, za stare. Obiektyw też proponują za poniżej 100 EUR.

Na wycieczce do Alzacji zrobiłem nim około 400 zdjęć i takie są moje wnioski:

  • Piętnastoletni akumulator trzyma nadal świetnie, nie musiałem doładowywać, nawet jedna kreska nie zeszła.
  • Obiektyw jest spoko, zakres wystarcza do normalnego użytkowania. Trochę słabe jest makro, ale można przeboleć. Jak by było naprawdę potrzeba, można by dokupić obiektyw makro.
  • Celownik optyczny to jednak dobra rzecz, w S6800 nie było celownika wcale. We wcześniejszym aparacie (FujiFilm Finepix S5600) miałem celownik elektroniczny, ale rozdzielczość miał tak marną że był do niczego i nie używałem go.
  • To pokazywanie parametrów w celowniku jednak by się przydało.
  • Ciężar trochę daje się we znaki, zwłaszcza że w plecaczku noszę jeszcze parasol (też fajny sobie kupiłem, Euroschirm 3133-CBL, full automat, 400g, przydał się bo sporo padało), buteleczkę wody, przewodnik w formie książkowej itp. Z Fuji nosiłem jeszcze czytnik ebooków (Onyx Boox Note Air2 Plus, 445g), ale z Canonem dałem mu spokój. I tak w sumie jest sporo do noszenia przez cały dzień.
  • Tych bardziej współczesnych funkcji trochę brakuje.
  • Tymczasem kupiłem przyzwoity filtr polaryzacyjny i to świetna rzecz.

Wnioski: Obiektyw mógłbym zachować, szkoda wywalać, wiele lepszego i tak Canon nie ma w tym zakresie zooma. Natomiast body mógłbym wymienić na współcześniejsze i lżejsze, ewentualnie w lepszej kategorii.

No i teraz problem, w którą stronę iść. Zostałbym przy Canonie i tym obiektywie. Żeby było lżej mógłbym pójść w stronę bezlustrowych, na przykład jakiś R50 + adapter do obiektywu (660+90 EUR). Razem by wyszło około 850 g, czyli tylko troszkę lżej. Wyraźna różnica w ciężarze byłaby, gdyby kupić natywny obiektyw RF-S (trochę większy zakres zooma: 29-240), jako set z aparatem 1000 EUR, dało by to w sumie 685g, niewiele więcej niż przy moim Fuji. No ale wtedy posiadany obiektyw idzie do kosza (i filtr poly musiałbym też kupić nowy, 60 EUR). Nie wiem też, jak dobry jest obraz w tym celowniku elektronicznym, czy da się na nim ustawiać porządnie głębię ostrości. Muszę pójść do sklepu i zobaczyć to na własne oczy.

Drugi wariant to nowsza lustrzanka, na przykład 250D (600 EUR) albo 850D (715 EUR). Problemem jest waga (przy 850D nawet większa niż przy tym 500D), lustro dalej trzaska, ale ten prawdziwy celownik optyczny to jest jednak coś.

Muszę to jeszcze przemyśleć. A teraz o Alzacji:

  • Odwiedziliśmy Colmar, ładne miasteczko, najciekawszym jego punktem jest Muzeum Unterlinden z Ołtarzem z Isenheim. Rzecz ma 500 lat i jest namalowana tak, że wycinkami bezproblemowo można by ilustrować współczesne teksty fantasy.
Ołtarz z Isenheim - fragment
Ołtarz z Isenheim - fragment
  • Na jeden dzień wyskoczyliśmy do Szwajcarii, do Bazylei, oczywiście uważając żeby nie wyjechać na szwajcarską autostradę (bo dla tych paru kilometrów nie ma co kupować szwajcarskiej winiety).
Bazylea - taki sam, ruchomy pomnik szewca mamy we Frankfurcie
Bazylea - taki sam, ruchomy pomnik szewca mamy we Frankfurcie
Muzaum samochodów Mulhouse
Muzeum samochodów Mulhouse
  • Niestety nie wystarczyło nam czasu na muzeum kolei w Mulhouse, podobno największe w Europie.
  • Podobnie nie zdążyliśmy zobaczyć stacji telegrafu optycznego systemu Chappe w Haegen
  • Odwiedziliśmy Strassburg. Ładne miasto, obejrzeliśmy też instytucje europejskie. Tu ostrzeżenie: Tam mają Umweltzone, znaczy pozwalają wjeżdżać tylko samochodom spełniającym konkretne normy emisyjności. Nasz Avensis się łapał, ale oni wymagają swojej plakietki potwierdzającej to, a niemieckiej plakietki nie uznają. Problemem jest nawet przejazd autostradą A35 przez miasto. Niestety dowiedziałem się tego wszystkiego dopiero w trakcie podróży i nie udało się już nic zrobić - w normalnym trybie załatwienie plakietki trwa parę tygodni. Próbowałem uzyskać przez sieć Ausnahmegenehmigung - jest taki tryb zgody na wjazd na 24 godziny dla samochodów nie spełniających norm, decyzja jest w 15 minut, wpisują numer rejestracyjny do systemu i można jechać, ale pojazdowi który normy emisyjności spełnia ten tryb nie przysługuje. Zobaczymy, czy przyjdzie mandat (podobno ok. 60 EUR)
Strassburg - katedra
Strassburg - katedra
Strassburg - budynek Rady Europy
Strassburg - budynek Rady Europy

Największe wrażenie zrobiła na mnie ta kolekcja samochodów, muszę zrobić o niej notkę. I na pewno doniosę też o decyzjach w sprawie aparatu.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Ciekawostki, Warto zobaczyć

10 komentarzy

James Bond w gorącym torfie

Notka przeleżała mi się od zeszłego roku, dotyczy turystyki i historii techniki, i szkoda żeby się zmarnowała. Wskazówki turystyczne powinny być nadal aktualne, a historia techniki jest aktualna zawsze. Więc tylko lekko zmodyfikuję okoliczności czasu i będzie działać.

W zeszłym roku wpadliśmy z żoną na szalony pomysł, żeby pojechać na tydzień do Karlovych Varów. Dlaczego szalony? Bo Karlove Vary to od dawna miejsce, gdzie masowo spędzają wakacje Rosjanie.

Pierwotnie plan był taki, żeby na krótki urlop pojechać gdzieś nie za daleko, ale do innego kraju. Pierwszym kandydatem była Francja, na przykład Strasburg i okolice, to od nas raptem ze 200 kilometrów. Ale potem zobaczyliśmy w telewizji parę reportaży z początku roku (2023), gdzie przedsiębiorcy i pracownicy z Karlovych Varów narzekali, że najpierw pandemia, a teraz wojna, Rosjanie już nie przyjeżdżają i jest straszna bieda. Zajrzałem na webcamy i w sieć, i rzeczywiście, ludzi po mieście chodziło mało, w hotelach dużo wolnych miejsc, a ceny nieprzesadne. Czyli pojawił się Plan - pojedziemy tam na 6 dni.

Nie będę się specjalnie rozpisywał, tylko parę luźnych spostrzeżeń, a potem dojdziemy do ciekawostki z historii techniki. Najpierw obserwacje:

  • Rosyjski było słychać, ale według bywalców o wiele mniej niż kiedyś. O ile mogłem się zorientować byli to Rosjanie mieszkający w Unii od dawna. No i nieustalony udział rosyjskojęzycznej ludności z innych krajów. Z-symboliki nie zauważyłem.
  • Wiele sklepów było nastawionych na Rosjan (i prowadzonych przez Rosjan), no i raczej pusto w nich było.
  • W mieście wielkiego tłoku nie było (chociaż w weekend trochę gorzej), w kawiarniach i restauracjach zawsze były wolne miejsca.
  • Miasto naprawdę ładne, warto przyjechać, ale jeżeli nie zamierzacie korzystać z zabiegów leczniczych (nie będę tu dyskutować ich sensowności i skuteczności), to tydzień wystarczy.
  • Byliśmy też w Mariańskich Łaźniach i Franciszkowych Łaźniach. Też ładne, chociaż każde to inny typ miejscowości: Karlove Vary (znaczy ich część turystyczna) leżą w wąskiej dolinie, i w wiele miejsc trzeba iść ostro pod górę. Mariańskie Łaźnie leżą na znacznie łagodniejszym zboczu, a Franciszkowe Łaźnie na całkiem płaskim terenie. Najbardziej polecam Karlove Vary, no ale co kto lubi, wybierajcie sami. Król Anglii Edward VII po przetestowaniu wszystkich trzech wybrał Mariańskie Łaźnie, i już tylko tam przyjeżdżał co rok.
  • Jak jesteśmy przy Edwardzie VII, to według opowieści w Karlovych Varach wynalazł on spodnie w kant. Nie wiem na ile ta anegdota jest prawdziwa, ale on podobno poszedł na spacer do lasu i rozdarł sobie spodnie. Kiedy dotarł do pierwszego sklepiku z ubraniami kupił sobie nowe, ale te przeleżały się na regale w dolnej warstwie i były zagniecione w kant. Po wycieczce pieszej król wrócił do hotelu Pupp na kolację, i tam wszyscy na początku się z niego ukradkiem śmiali, ale następnego dnia rano na śniadaniu wszyscy panowie mieli spodnie zaprasowane w kant, żeby być na bieżąco z najnowszymi trendami mody angielskiej. Pewnie to fejk, ale zabawny.
  • W Karlowych Warach wszyscy wielcy byli, oprócz króla Anglii oczywiście Goethe (Goethe był wszędzie, więc nic dziwnego że i tu), Franciszek Józef, Sissi, cała plejada słynnych europejskich kompozytorów, no i również Marks. Nawet mają tam jeden z nielicznych pozostałych w Czechach pomników Marksa.
Karlovy Vary - pomnik Marksa
Karlovy Vary - pomnik Marksa
  • Mieszkaliśmy w sporym domu wczasowym z roku 1970, oczywiście odnowionym niedawno według aktualnych standardów. Całkiem OK. W hotelu był basen napełniony woda mineralną z hotelowego ujęcia, był też kranik z którego można było sobie nabrać tej wody do butelki. Nieco mnie zaskoczyło, że ta woda miała pod 50 stopni, no ale taka okolica. W mieście jest nawet regularny gejzer z wodą o temperaturze 72 stopnie.
Karlovy Vary - gejzer
Karlovy Vary - gejzer

Teraz dojdziemy do Bonda: W Karlovych Varach kręcono sceny do "Casino Royale". Większość była w hotelu Grandhotel Pupp, trochę w mieście, a za tytułowe kasyno robił budynek, który na pierwszy rzut oka wydawał nam się operą. Dopiero po bliższym przyjrzeniu się okazało się, że jest na nim napisane że to Kaiserbad czyli Łaźnia Cesarska. Można było ją zwiedzać, więc weszliśmy. I wyszło, że to zabytek historii techniki.

Kaiserbad Karlovy Vary
Kaiserbad Karlovy Vary

Budynek zaprojektowało biuro projektowe Fellner & Helmer specjalizujące się w operach i teatrach, stąd zewnętrzne podobieństwo - oni wzięli standardowy projekt budynku opery i zaadaptowali go do nowego zastosowania. Podstawową różnicą było to, że tam gdzie w operze jest scena i widownia, tu był niezadaszony dziedziniec. Obwodowo po zewnętrznej stronie budynku szedł korytarz, z którego wchodziło się do pokojów zabiegowych (a raczej zestawów przebieralnia + pokój zabiegowy z wanną). Pokój zabiegowy przylegał do wewnętrznego dziedzińca, i od tej strony miał okno (ale z matową szybą, czy innym witrażem). I takie kondygnacje były dwie.

Na razie nic specjalnego, ale zaraz zacznie się ciekawe: Podstawowym oferowanym tam zabiegiem było siedzenie w sporej wanience z ciepłym torfem. Ten torf trzeba nagrzać do odpowiedniej temperatury i napełnić nim wanienkę. Żeby było higienicznie, dla każdego pacjenta taka wanienka musiała być napełniona na nowo, potem opróżniona i zdezynfekowana. I musiało to iść szybko - to był kombinat w którym wykonywano kilkaset zabiegów dziennie. Nie da się nosić tych wanien ręcznie po piętrach (za ciężko, za wolno), ani przynosić torfu w wiaderkach (bo wystygnie i za wolno).

Rozwiązanie było takie: W osobnym budyneczku za "operą" przygotowywano drewniane wanienki z ciepłym torfem. Wanienki były podziemnym korytarzem mechanicznie dostarczane na dziedziniec "opery", tam systemem szyn i wind hydraulicznych jechały one do pokojów zabiegowych i wjeżdżały na miejsce kąpielowe od dołu, przez podłogę. Pacjent siedział w tym torfie przepisany czas, potem mył się w normalnej wannie, ubierał w przebieralni, a tymczasem wanienka z torfem wracała do budynku technicznego. Tam była opróżniana, czyszczona, i mogła być użyta następny raz.

Kaiserbad Karlovy Vary - dziedziniec
Kaiserbad Karlovy Vary - dziedziniec

Nie udało mi sięznaleźć w sieci dokładnie nic o tym, jak cała ta instalacja była skonstruowana, ale na podstawie oglądania jej pozostałości na dziedzińcu budynku wnioskuję, że było tak:

  • Okna z łuczkami to pokoje zabiegowe.
  • Poniżej musiała być kondygnacja techniczna, przez te prostokątne otwory (później zamurowane) pewnie wjeżdżały wanienki. Musiały być tam jakieś drzwi - bo dziedziniec pierwotnie nie był zadaszony i bez drzwi wiatr by hulał po piętrze.
  • Na poziomie podłogi kondygnacji technicznej widać resztki wystających dwuteowników. Na pewno podtrzymywały one tory, po których jeździły wanienki, prawdopodobnie na jakichś wózkach.
  • Nie jest dla mnie jasne, jak wanienki dostawały się z poziomu tunelu na poziomy techniczne. Pionowa winda? Pochylnia? Na dziedzińcu zachowało się parę słupów tej instalacji, ale za mało żeby odtworzyć na tej podstawie koncepcję transportu pionowego.
  • Pytań pozostaje wiele:
    • Jak przemieszczano wanienki z poziomu technicznego do pokoju zabiegowego? Winda pod każdym pokojem?
    • Transport poziomy był na pych, czy mechaniczny?
    • Jak zmieniano kierunek jazdy wanienki żeby wprowadzić ją z toru na dziedzińcu do budynku? Obrotnica przed każdym wjazdem, czy coś bardziej wymyślnego?
    • Jak w ogóle wyglądała hydraulika w 1895? I czym była napędzana? Maszyną parową?
    • Jakie było sterowanie tym wszystkim? Była już jakaś automatyka, czy wszystko ręcznie?

Ta łaźnia była w tym czasie najnowocześniejsza na świecie. Cesarz Franciszek Józef był tam nawet raz, ale nie kąpał się w torfie (takie zbytki nie były w jego stylu), tylko obejrzał wszystko i wrócił do hotelu Pupp.

Karlovy Vary - Grandhotel Pupp
Karlovy Vary - Grandhotel Pupp

Budowę łaźni ukończono w roku 1895 i biznesowo był to strzał w dziesiątkę - inwestycja zwróciła się już po czterech latach. Niestety nie tak długo później wybuchła wojna i klientów zrobiło się o wiele mniej. Nie zapamiętałem wszystkich dat, które po czesku tam opowiadali (a w sieci o tym mało), ale chyba już wtedy rozpoczął się powolny upadek łaźni. Nie serwisowana technika psuła się powoli. Za międzywojennej Czechosłowacji cesarstwo było niemile widziane, więc budynek nazywał się zamiast "Kaiserbad" "Łażnia I". Potem przyszła druga wojna, kiedy to nie było w Karlovych Varach kuracjuszy, a tylko ranni żołnierze. Całkowicie dobiła instytucję komuna - co prawda zrobiony tam został jakiś remont i działała fizykoterapia, ale wanny z torfem noszono już tylko ręcznie. Jakakolwiek działalność medyczna padła w latach osiemdziesiątych. Na chwilę poratowała budynek firma z Austrii, która zrobiła tam kasyno (do którego nie mieli wstępu obywatele Czechosłowacji), ale w początku lat dziewięćdziesiątych przedsięwzięcie zbankrutowało. Opuszczony budynek stał i niszczał.

Dopiero całkiem niedawno - w 2010 - budynek uzyskał status Pomnika Kultury Narodowej i rozpoczęto jego renowację. Niestety systemu transportu wanien nie da się już odbudować- zostały tylko ze cztery słupy na tymczasem zadaszonym dziedzińcu i, jak sądzę, żadnej dokumentacji i znikomo zdjęć. W sąsiednim budyneczku, tym od przygotowywania wanien, akurat idzie renowacja.

Kaiserbad Karlovy Vary - filar
Kaiserbad Karlovy Vary - filar
Kaiserbad Karlovy Vary
Kaiserbad Karlovy Vary - widok od tyłu. Po prawej budynek techniczny w remoncie.

Jedynym odremontowanym pokojem zabiegowym jest ten najlepszy, zwany "cesarskim".

Kaiserbad Karlovy Vary
Kaiserbad Karlovy Vary - Pokój Cesarski. Po prawej widoczna wanienka na torf, dostarczana od dołu przez otwór w podłodze.

Jeszcze jedna ciekawostka techniczna: W tejże łaźni powstał pierwszy w cesarstwie fitness club, taki z przyrządami. Już w tamtych czasach sporo ludzi zaczęło pracować głową, a nie rękami, i w związku z tym pojawiły się te problemy, które mamy i dziś - nadwaga i jej skutki. Pewien szwedzki lekarz - Gustav Zander - słusznie stwierdził, że potrzebne jest trochę ruchu, więc zaprojektował maszyny do ćwiczeń. W Cesarskiej Łaźni urządzono sale z takimi maszynami, jedną dla mężczyzn, drugą dla kobiet (budynek był ściśle podzielony na część męską i żeńską). Niestety Zander nie wymyślił strojów do ćwiczeń, i panowie ćwiczyli w garniturkach, a panie w długich sukniach. Niestety niewiele z tego wszystkiego się zachowało, a maszyny treningowe Zandera się można zobaczyć tylko w paru muzeach na świecie. Między innymi w Muzeum Techniki w Pradze. Byłem w Muzeum Techniki w Pradze, bardzo fajne, jak znajdę trochę czasu to zrobię o tym notkę, ale na te maszyny nie zwróciłem niestety uwagi.

Kaiserbad Karlovy Vary - fitness studio
Kaiserbad Karlovy Vary - fitness studio

Ogólnie polecam, chociaż proszę pamiętać że to lokacja raczej na wczasy "emeryckie".

 

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Warto zobaczyć

6 komentarzy