Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Meksyk czyli podroż w przeszłość. Tak ze dwadzieścia lat wstecz

Notkę piszę z Meksyku, bo pracodawca mnie wysłał. To znaczy przez dłuższy czas odmawiałem, ale niedawno rzuciłem że jak dobrze zapłacą to możemy porozmawiać żeby tak na jakiś tydzień. No i po dwóch dniach przyszło szefostwo i zaproponowało że zapłacą za każda godzinę od wejścia do samolotu we Frankfurcie do wyjścia po powrocie do Frankfurtu stawkę projektową plus diety, plus najlepszy, pięciogwiazdkowy hotel w mieście docelowym. No za ponad czterokrotną stawkę na rękę to właściwie czemu nie? (była środa) Tak? To pakuj się, w następną sobotę lecisz.

No tylko jest mały problem. Paszport w kieszeni mam tylko polski, przesiadka w USA nie wchodzi w rachubę, nawet z lotem nad USA mogą być problemy. Jest jeszcze tylko jedna szansa: Obywatelstwo niemieckie dostałem już w połowie grudnia (może kiedyś dojdę do napisania notki o szczegółach), tyle że nie zdążyłem jeszcze złożyć wniosku o paszport. Ale jest tryb ekspresowy, 3 dni robocze, za dodatkowe około 30 euro.

No i tą metodą mam już w kieszeni paszport niemiecki, za który zapłaci pracodawca, super sprawa. Ale wróćmy do Meksyku.

Przyleciałem z soboty na niedziele, i w niedziele, dla walki z jetlagiem (i oczywiście również z wrodzonej ciekawości) wybrałem się na naprawdę długą wycieczkę pieszą po mieście. Poczytałem wcześniej w sieci na temat bezpieczeństwa, no i bywalcy twierdzili że nie jest źle, lepiej niż w podobnej wielkości miastach w USA. Byle nie epatować bogactwem i nie szukać guza. No i wycieczki zrobiło mi się dobre 25 kilometrów, krokomierz naliczył ponad 33.ooo kroków. I im dłużej włóczyłem się po mieście (dużym - to Guadalajara, drugie w tym kraju) tym bardziej wszystko wydawało mi się znajome. Takie dejavu. Ja to wszystko już widziałem, tylko marki samochodów były inne i ludzie mniej opaleni. Następnego dnia zbetryzowani do szpiku kości Bawarczycy od klienta na trzy litery pierwsza B byli przerażeni, no ale betryzacja robi swoje. Nie jestem straceńcem, ja też nie pójdę wszędzie, nie ma co przesadzać, trafiłem na przykład na slums, ale nie pchałem się przez środek. Jakieś zdjęcia wrzucę jak wrócę, tu nie mam narzędzi. Przy okazji: Sorry za ewentualne problemy z polskimi literami - ta akcja była taka szybka że nie zdążyłem zainstalować mojego drivera do polskich znaków na klawiaturze niemieckiej.

A skąd dejavu? Dokładnie tak jak ten Meksyk wyglądała Polska około 1995, przed wstąpieniem do Unii. I tak:

  • Ulice i chodniki tak samo dziurawe
  • Ruch uliczny tak samo mało cywilizowany
  • Śmieci i ogólna bylejakość na każdym kroku
  • sporo budynków porzuconych w trakcie budowy
  • ogólne olewanie przepisów i zasad
  • w co drugim domku jakiś biznesik, wyglądający na bardzo wąsato-szemrany
  • grodzone osiedla (chociaż grodzenia domków drutem kolczastym jakoś z Polski nie pamiętam)
  • mafie taksówkowe
  • mnóstwo oszustów i naciągaczy
  • nachalne bandy wyciągające pieniądze za mycie szyb na skrzyżowaniach
  • lokaliki i stoiska z jedzeniem w których zdecydowanie bym nie zjadł z przyczyn higienicznych
  • ludzie na ulicach smutni i skwaszeni
  • EDIT: sklepy wielobranżowe "mydło i powidło", od słodyczy, przez ubrania, jakieś pralki (w rodzaju Frani tylko większe), telefony, komputery do skuterów, i to wszystko na 100-200 metrów kwadrat
  • itd. itd.

Czytelnikom nie pamiętającym tamtych czasów, czy to ze względu na wiek, czy na amnezję, chciałbym krótko przypomnieć, dlaczego Polska wygląda dziś jednak trochę lepiej niż Meksyk: Jedyną przyczyną tego było wstąpienie do Unii. To tylko dzięki kasie z Unii oraz przyjęciu unijnego ustawodawstwa wiele rzeczy się zmieniło.  Bez kasy i nacisku na pewne zasady i wartości kraj szybko wróci do stanu meksykańskiego. Co polecam rozwadze.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Ciekawostki

10 komentarzy

Twit programmers of the year (3)

Dziś kolejne doniesienia z frontu walki z programistycznymi twitami, bo na nic innego chwilowo nie mam czasu.

Projekt w którym dotąd robiłem ma od dłuższego czasu dwa projekty pochodne dla dwóch innych modeli samochodów. Jeden z tych dwóch ma dwa warianty - z HUDem i bez. No ale to wszystko jest na tej samej bazie sprzętowej i ma robić z grubsza to samo, różnice są głównie w wyświetlaczu, rozłożeniu LEDów i zegarkach pokazujących niekoniecznie to samo. Tylko wziąć ten wcześniejszy projekt i trochę dopasować. No i prawdziwy twit manager of the year potrafi spieprzyć nawet coś takiego - każda z tych wersji jest wyraźnie inna, te same moduły są w różnych wersjach, albo są wręcz zupełnie inne, nawet mnóstwo nazw tych samych obiektów się nie zgadza. Nikt tego po prostu nie pilnuje. Największy problem jest z jednym z zasadniczych modułów, już w tym pierwszym projekcie on jako-tako działa tylko dlatego, że kiedyś połowę jego zrobiłem na nowo rysując statechart w Rhapsody i generując kod. Teraz zreimplementowałem go całego również w Rhapsody, narysowałem czyste i klarowne statecharty z dobrze zdefiniowanymi interfejsami, w dwa dni było zrobione, a teraz od półtora tygodnia próbuję to zintegrować z wszystkimi trzema systemami. No i wyłazi na każdym kroku to, co im powtarzam od lat: Tak się nie da pisać programów tej wielkości. Ten system jest zrobiony w AUTOSARze - to taka koncepcja modułowości do C, całkiem nie najgorsza (chociaż w pewnych aspektach nie domyślana do końca). Działa to mniej więcej tak, że każdemu modułowi definiujemy w XML porty z dobrze wyspecyfikowanymi interfejsami, a potem te porty łączymy, też w XML, są do tego narzędzia. Całość klei generowany kawałek kodu. Konsekwentnie użyte dałoby to niezły, modularny system, mimo że w C. Tyle że te twity cały czas idą po linii najmniejszego oporu i przestawiają na AUTOSAR tylko to, co absolutnie niezbędne, a pozostałe połączenia międzymodułowe są nadal robione jak ćwierć wieku temu przez #define funkcja1 funkcja2, potem w innym miejscu jest #define funkcja2 funkcja3 i tak dalej. W rezultacie nie ma żadnej modularności, a system przypomina węzeł gordyjski.

Przy okazji zauważyłem, że te nowe projekty kompilują się dobrze ponad dwa razy dłużej niż ten pierwotny, mimo że są mniejsze. Oczywiście nikt z twitów się nie skarży, ale przy czasie rekompilacji powyżej pół godziny rozsądna praca nie jest możliwa, i jest to jedna z przyczyn dlaczego te projekty są w stanie katastrofalnym. Postawiłem hipotezę roboczą, że gdzieś kluczowy header file inkluduje o wiele za dużo. Sprawdziłem i się okazało, że losowo wybrany plik źródłowy inkluduje pośrednio 55.000 headerów. Tak, dobrze widzicie: słownie pięćdziesiąt pięć tysięcy. Krótka analiza pokazała, że to idzie tak: AUTOSAR ma taki specjalny mechanizm definiowania, do której sekcji linkera dany obiekt ma iść - definiuje się powiązany z tą sekcją symbol preprocesora i includuje plik "MemMap.h" (przed obiektem i po obiekcie, zarówno przy definicji jak i deklaracji). Ten plik includuje wszystkie pliki z konkretnymi definicjami, a jest ich z grubsza tyle, ile modułów. To już robi całą masę includów. Ale teraz każdy z tych plików includuje zawsze ten sam plik z definicjami kompilatora, a przecież wystarczyłoby raz. Wywaliłem te niepotrzebne includy i ilość pośrednich includów w moim losowym pliku źródłowym spadła zaraz o 20.000 a czas rekompilacji spadł o jakieś 10%. Zawsze coś, ale w tym pierwszym projekcie jest dokładnie ten sam problem i to nie jest przyczyna różnicy czasów kompilacji. Na moje oko przyczyną jest to, że większość modułów includuje losowo i bez sensu, w pierwszym projekcie dużo tego wyczyściłem albo kazałem ludziom wyczyścić, a w tych nowych nikt się tym nie zajął, ani nawet nie przeniósł do nich poprawek. Niby drobiazg, ale 15 niepotrzebnych minut na każdą kompilację, przy sporym zespole przekłada się na stratę liczoną w osobodniach na tydzień!

W tym pierwotnym projekcie już dawno temu zauważyłem, że kompilacja idzie bez sensu: kompilowało się równolegle na pięciu corach, tyle że największy plik (wygenerowany przez AUTOSAR), kompilujący się przez 6 minut jest w grupie o nazwie alfabetycznie prawie na samym końcu. W związku z tym na końcu pozostałe cory nie mają nic do roboty, a jeden jeszcze przez 5 minut mieli ten jeden plik. Przesunąłem więc tą grupę na początek i voila - kompilacja skróciła się o prawie 5 minut czyli 30%.

W ogóle problematyka czasu i wygody kompilacji i ich wpływu na produktywność, a nawet sukces projektu jest mocno niedoceniana. Znany jest mi wypadek projektu który padł, bo każda generacja kodu z modelu trwała ponad 30 minut. Poprzednią robotę rzuciłem między innymi dlatego, że klient dla którego robiliśmy wymyślił sobie świetny tooling: Program (w Javie) składał się z sześciu części, i żeby je skompilować trzeba było każdą część kliknąć z osobna, i to nie wszystkie naraz, ale po kolei. Każda część kompilowała się 3-4 minuty, czyli akurat tyle żeby tymczasem się przełączyć i coś porobić. Tyle że jak się potem przełączało do Eclipsa to było zawsze "O k..., znowu nie pamiętam który ostatnio klikałem!".  Focusu już nie było, z konsoli też nie dało się łatwo wywnioskować. Efekt był taki, że klikało się parę razy w to samo, albo coś się pomijało i trzeba było od wszystko od nowa. Rozwiązania typu notować na karteczce, albo cały czas się gapić w tego Eclipsa były tak upierdliwe, że aż poszukałem książki od tego badziewia, ale po paru godzinach prób zrobienia żeby wszystko startowało się automatycznie z Anta dałem spokój. Nie dało się i już. Mój szef, też bardzo dobry w te klocki, nie chciał w to uwierzyć, sam się za to zabrał ale wkrótce też się poddał. Dla zainteresowanych podaję słowo kluczowe, po usłyszeniu którego trzeba szybko uciekać: Buckminster.

 Na zakończenie coś dla zmniejszenia hermetyczności notki. Przykłady twitowego i nietwitowego designu UI w elektronice konsumpcyjnej. Najpierw twitowy:

Budzik z twitowym UI

Budzik z twitowym UI

To jest typowy budzik za kilka euro, różne warianty i odmiany można kupić w każdym sklepie. Każdy ma trochę inne ustawianie czasu budzenia, praktycznie zawsze nieintuicyjne. Podejrzewam, że projektanci tego sprzętu w ogóle go nie używają, albo mają jakieś zaburzenia ze spektrum autystycznego i obudzeni w środku nocy, po ciemku, bez problemu potrafią przypomnieć sobie sekwencję klawiszy konieczną żeby alarm na stałe wyłączyć.

Ten konkretny model jest jeszcze bardziej twitowy, bo piszczy przy każdym przyciśnięciu przycisku. Autor tego rozwiązania jest z całą pewnością samotny, albo mieszka u rodziców i ma swoją, osobną sypialnię, nie dzieloną z nikim. Ale przy tak daleko posuniętym autyzmie to nic dziwnego.

A można inaczej. UI tego budzika jest zrobione genialnie:

Budzik z nietwitowym UI

Budzik z nietwitowym UI

Włączenie i wyłączenie alarmu robi się przy pomocy suwaków z boków. Suwak w górę - alarm włączony, suwak w dół - alarm wyłączony. Czas alarmu ustawia się po po przyciśnięciu jednego z tych większych przycisków po lewej i po prawej. Z wyświetlacza znika wtedy wszystko poza ustawianym czasem i naprawdę nie sposób tego nie umieć, nawet bez instrukcji.

Budzik z nietwitowym UI - ustawianie czasu

Budzik z nietwitowym UI - ustawianie czasu

Suwaki podnoszą oczywiście koszt całości o kilka centów - bo program to żadna różnica, te kilkanaście linii kodu przeliczone na wielkość produkcji to koszt przyzerowy. Za to za taki budzik kasują 25 euro (sugerowana cena producenta), w sieci daje się znaleźć oferty od kilkunastu. W bonusie ma jeszcze różne cuda z podświetleniem wyświetlacza. Można? Można!

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Ciekawostki, Pomyślmy

7 komentarzy

Twit Programmers of the Year (2)

Poprzednia notka spotkała się z żywym odzewem czytelników, więc ponieważ ostatnio temat bardzo mnie zajmuje - zarówno w pracy jak i prywatnie - to może następna.

W pracy ostatnio miałem satysfakcję z gatunku Schadenfreude - od dobrych dwóch lat marudzę przy każdej okazji szefowi działu że tak jak robią to nic z tego nie będzie i trzeba coś zmienić (lista propozycji w załączeniu). Oczywiście, jak to w korpo, nic się nie zmienia. Projekt w którym jestem udało mi się doprowadzić do jako-tako szczęśliwego końca w zasadzie tylko w taki sposób, że co poważniejsze problemy popoprawiałem na własną rękę albo powymuszałem różne rzeczy tworząc fakty dokonane. Ale równolegle idzie projekt pochodny, do innego wariantu, w zasadzie tylko przejąć ten "mój" i trochę pozmieniać. Tego nowego projektu dotąd nawet nie dotknąłem i jest on w stanie tragicznym. No i w czwartek szefu był u klienta na zebraniu kryzysowym, pojawił się tam szef działu testowania (zresztą o polskim nazwisku), stwierdził że jakość tego softu jest katastrofalna (co i ja ciągle szefowi mówię) i zaczął zadawać pytania w stylu "a czy macie development patterny?", "a czy macie continous integration?", "a czy macie automatyczne testy?" - i wszystkie te pytania pokrywały się dokładnie z tym, o czym marudzę. No i już w piątek było "Powiedz nam, co mamy robić żeby ten projekt się nie zawalił?".

Jak źle jest? SOP jest na marzec, to jest do tańszego modelu więc od samego początku ilości będą rzędu 5000 tygodniowo, a na dzień dzisiejszy kompilator daje aż 25.000 warningów. Szybko przejrzałem listę i zauważyłem, że większość z nich musi być z bardzo niewielu miejsc - pół godziny szukania, znalazłem że w dwóch miejscach ktoś zainkludował headery wewnątrz funkcji. Po usunięciu ich, ilość warningów spadła do poniżej 10.000. Rzecz graniczy z sabotażem. Funkcjonalnie to nawet nie przejęli sporej części rzeczy, które od dawna działają u nas. Jedną dość kluczowy moduł infrastrukturalny który opracowałem, zamiast go po prostu przejąć zrobili "lepiej". Poświęcili na to masę czasu, zawracali mi dupę mnóstwo razy, ale oczywiście nie zintegrowali najpierw mojej wersji, tylko od razu zabrali się za poprawianie, czym opóźnili o miesiące włączenie mechanizmów ochrony pamięci - które przecież pozwalają znaleźć sporo błędów. Na koniec jeszcze nie wszystko działa, a nie mają z tego wszystkiego żadnych zalet poza tą abstrakcyjną "lepszością". Za to będzie teraz źle, bo rozwiązania tego samego w obu projektach są różne (a na przykład cały generator kodu jest wspólny, oni poprawiają moje zmiany za każdym razem). Przy pierwszym problemie każę im to wywalić do kosza i wrócić do mojego. Tragedia po prostu, znowu trzeba będzie ratować im dupy, za każdym razem z coraz głębszego szamba.

No dobrze, ale bywa jeszcze gorzej. Wróćmy do naszych ulubionych Twit Programmers z consumer electronics.

Mam w domu zegar ścienny z DCF, produkcji znanej firmy Citizen. Trochę lat już ma. Taki zegar synchronizuje się z nadajnikiem DCF-77 (tu niedaleko, koło Aschaffenburga) w południe i o północy, jeżeli wychodzi mu że się spóźnia to nie ma sprawy - wskazówki pojadą trochę do przodu. Gorzej jest, jak się spieszy - taki zegar do tyłu się nie pokręci. Ja bym zrobił tak, że zegar powinien trochę poczekać aż upływ czasu dogoni czas wskazywany, a potem niech chodzi dalej, w końcu o ile może się pospieszyć przez 12 godzin. Tymczasem tutaj jakiś twit programmer wymyślił, że zegar pokręci się niecałe 24 godziny do przodu. Ponieważ to stara konstrukcja i wszystkie wskazówki są posprzęgane na stałe, to sekundnik musi się w tym celu obrócić 12*60=720 razy dookoła, a trwa to prawie 20 minut. Oczywiście spać się w tym pokoju nie da, jak zegar o północy przez 20 minut warczy. A teraz najlepsze: Zegar przy czasie letnim ZAWSZE stwierdza, że się spieszy - ten twit nie uwzględnił przy porównaniu flagi DST.

Teraz honourable mention dla elektroników którzy projektowali mojego notebooka marki Acer. To jest 18'' desktop replacement i ma dwie karty graficzne. Jedna (Intel) jest wolna, ale bierze mało prądu, druga (ATI Radeon HD4670) odwrotnie. Tyle że jakiś twit wymyślił, że ta szybka będzie niestandardowa i będzie wymagała specjalnego drivera. Notebook był zaprojektowany do Windowsów Vista, ja kupiłem go z Windows 7 i na początku ta szybka karta jeszcze działała. Potem, po jakiejś aktualizacji systemu przestała, w Windows 10 też nie działa. Aktualizacji drivera już nie ma i nie będzie, szlag by ich trafił. Pod Linuxem też nie chodzi, bo tam specjalnego drivera też nie ma.

Problem jest taki, że załamany twitami piszącymi soft na Androida wymyśliłem, że sam sobie napiszę rzeczy które potrzebuję. Zainstalowałem Eclipse z developmentem do Androida, on ma emulację urządzenia z Androidem. Tyle że na moim notebooku ta emulacja startuje się 11 minut. Popatrzyłem co się da zrobić i radykalne przyspieszenie dałoby włączenie hardwarowej wirtualizacji, ale do tego potrzebne jest Intel Virtualisation Technology w procesorze, a w moim tego nie ma. Następna możliwość to włączenie opcji użycia hardware karty graficznej, a tutaj ta szybka nie działa, a do wolnej nie ma już aktualnych driverów. No to może Linux? Partycję z Linuxem miałem, zainstalowałem tam takiego samego Eclipsa, Linux ma driver do tej karty od Intela i emulacja startuje w minut pięć. No to może nie ideał, ale zawsze znacznie lepiej. Na razie zorganizuję sobie to wszystko, a jak dojdę do poważnej roboty to kupię nowego notebooka.

Tak więc przeszedłem na Linuxa na notebooku. Poinstalowałem na moim serwerze Linuxowym trochę serwerowych narzędzi żeby robić development porządnie, i tu też zaraz wykryłem paru twitów. Na przykład u Epsona. Linuxowy driver drukarki od Epsona występuje w dwóch wersjach: Jedna drukuje wszystkie kolory poprzesuwane o parę milimetrów, druga trafia z kolorami we właściwe miejsca, ale wcale nie drukuje koloru żółtego. Wybór należy do Ciebie.

Następny twit jest od projektów do Eclipse. Zainstalowałem na serwerze CDO Repository Server żeby trzymać moje modele w czymś porządnym. A tu jakiś twit nie upilnował, żeby nazwy tabel w bazie danych były pisane zawsze tak samo. Na Windowsach nie ma problemu - tabele lądują w plikach a Windowsom jest scheissegal czy piszemy nazwy plików dużymi czy małymi literami. Ale Linuxowi nie jest to obojętne i od razu wychodzi błąd że nie można znaleźć tabel. Jako workaround podają żeby włączyć w MySQL-u opcję konwertującą nazwy tabel do małych liter, ale ta opcja jest globalna dla całej instancji serwera bazodanowego i wtedy zaczynają mi się wywalać wcześniej utworzone bazy, w których nazwy tabel zawierają duże litery. Wygląda na to, że na początek będę musiał poprawić na własną rękę CDO Server Project (na szczęście jest w źródłach).

I tak dalej, i tak dalej. Teraz na pociechę: Nie każdy problem z softem/hardwarem jest wywołany przez twitów. Typowy przykład to "na początku mój WiFi stick/WiFi router/urządzenie z WiFi chodziło dobrze, a teraz coraz wolniej, na pewno to przez jakiegoś twita od driverów". Otóż nie. Jak kupowałeś tego sticka, WiFi miało tylko trzech sąsiadów i to nie w Twojej klatce. Teraz WiFi mają wszyscy, a kanały mają poustawiane całkiem randomowo. Tak wygląda to u mnie w paśmie 2,4 GHz.

WiFi-2-4-GHz

WiFi w paśmie 2,4GHz

WiFi jest o tyle źle zrobione, że komunikacja na kanale n zakłóca komunikację na kanałach od n-2 do n+2. Jakby poprzydzielać kanały jakoś centralnie to jeszcze może dałoby się to jakoś opanować, ale tak w realnych warunkach sieci jest tyle i poustawiane są na tyle źle że całość się ślimaczy. U mnie było jeszcze gorzej, bo pojawiał się jakiś nieprawdopodobnie mocny sygnał (chyba z biurowca naprzeciwko) zagłuszający wszystko dookoła. Jest na to tylko jeden sposób - przejść na pasmo 5GHz. Tak wygląda u mnie pasmo 5GHz:

WiFi-5-GHz

WiFi w paśmie 5GHz

Czego i czytelnikom życzę.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Ciekawostki, Pomyślmy

8 komentarzy

Twit Programmers of the Year

Tytuł notki zainspirowany jest notką Boniego - "Twit of the Year". A co do meritum:

Jako - było nie było - fachowiec od inżynierii oprogramowania, z za chwilę trzydziestoletnim doświadczeniem, ze zgrozą obserwuję poziom wykonania programów wszędzie dookoła. Tak w zasadzie to tworzenie oprogramowania jest stosunkowo proste. Są do tego dość jasno określone zasady, cała kupa darmowych narzędzi pomocniczych, mnóstwo książek, nieprawdopodobne ilości porad do znalezienia w sieci, ... Co prawda w dowolnej innej branży też są dość jasne zasady, narzędzia, książki, tyle że przy programowaniu jest łatwiej - bardzo dużo można sobie po prostu wypróbować i poćwiczyć w domu, praktycznie za darmo. A na przykład w takim budownictwie to jakoś tak nie bardzo da radę.

Tymczasem w realnym świecie trudno o kawałek programu, który nie jest spieprzony i to najczęściej w sposób który powinien być łatwy do uniknięcia. Jaki-taki poziom mają najczęściej programy z okolic Free Software pisane w Javie, ale też wcale nie wszystkie. Dlaczego tak jest? To jest proste: Oni tam stosują się do ogólnie znanych reguł - używają development patternów, robią module testy, konsekwentnie robią komentarze w Javadocu z których potem powstaje dokumentacja, testy wykonują automatycznie w jakimś serwerze CI w rodzaju Jenkinsa, ... W sumie nic skomplikowanego, tyle że inni tego nie robią, albo robią to źle.

Ja rozumiem że bardzo duża część programów które można zdownloadować w systemowym sklepie jak Google Play czy Windows Store to produkcje półamatorskie i ich autorzy nie mają większego pojęcia o tym, co robią. Ale w produkcjach profesjonalnych, zwłaszcza w branżach które nie zajmują się tylko czystym softem nie jest wiele lepiej. Na przykład u mnie, w automotive.

U nas w fabryce, jestem jedyny który ma rzeczywiście pojęcie o inżynierii oprogramowania. Cała reszta to elektronicy, którzy na studiach mieli pobocznie cośtam o programowaniu. Albo i nawet nie i są samoukami. Niektórzy są nawet nieźli, myśleć logicznie potrafią, tyle że podstaw im brakuje. No i potem wygląda to na przykład tak, że w kawałkach w C++ nie jest nawet dobrze określone który header file jest do C, a który do C++ i jak pojawiają się problemy przy includowaniu, to ktoś łata problem takimi sposobami,  że jakbym miał jeszcze dość włosów na głowie, to bym je sobie powyrywał. W innych, zupełnie podstawowych sprawach też nie jest lepiej. A jak jakiś problem trzeba rozwiązać, to niemal każdy szuka podobnego miejsca w innym module i zrzyna rozwiązanie. A ponieważ to rozwiązanie rzadko tylko jest dobre, to złe rozwiązania rozprzestrzeniają się coraz bardziej. Testy modułowe są wymuszane przez klienta - więc robi się je na sam koniec, często już po tym jak program poszedł do na produkcję. Według mnie to zbędna robota, równie dobrze można by wyprodukować oszukany test report, nic by nie zmieniło a roboty mniej. I tak dalej, i tak dalej, ogólnie to cieszcie się że samochody w ogóle są w stanie ruszyć z miejsca.

No ale mimo wszystko programiści z automotive nie zasługują jeszcze na tytuł "Twit Programmers of the Year". Ponieważ samochód podpada pod różne takie tam związane z bezpieczeństwem (znaczy może kogoś zabić), to producenci wymuszają na wykonawcach żeby program nie wieszał się co chwilę, a przynajmniej żeby się potem jakoś znalazł. Na spełnienie tych wymagań idzie niesamowita ilość wysiłku a modus operandi typowego projektu w automotive to eskalacja. Jeszcze nigdy nie słyszałem o projekcie w automotive który by nie wszedł w eskalację. Mi to ręce opadają, bo tego wszystkiego można by uniknąć, gdyby chociaż trochę stosować się do ogólnie znanych zasad.

Ale jest branża w której jest jeszcze gorzej - to consumer electronics. Soft do telewizora jeszcze nigdy nikogo nie zabił, więc nikt nie wymusza w nim zachowania zasad fuctional safety. Ba, jak poklikać trochę w jakiś współczesny telewizor to wychodzi że oni w ogóle nawet podstawowego system testu to raczej jednak nie robią.

Skąd mi się temat wziął? Mój sprzęt audio-video już się mocno historyczny zrobił. Telewizor był jeszcze CRT, od Sony, ale nic bardzo specjalnego. Ciągłe mam video VHS i analogowy zestaw kina domowego z wejściem przez SCART. Najnowszym z urządzeń był dekoder kablowy, też dający sygnał na SCARTa. No i ten dekoder zaczął mieć problemy. Zaczęło się od różnych zakłóceń w obrazie, potem odbierał coraz mniej kanałów, w końcu zostało tylko Russia Today. A potem poszedł z niego dym - sfajczyły się dwa elektrolity. No i po analizie opcji wyszło mi, że najlepiej będzie kupić nowy telewizor, bo tunel kablowy będzie w zestawie, a i nagrywanie na dysk USB przynajmniej częściowo zastąpi video. A w następnej kolejności będzie nowe kino domowe.

Jako warunki brzegowe postawiłem rozmiar 32 cale (wystarczy mi), FullHD (4K to przesada, ale poniżej FullHD w dzisiejszych czasach bez sensu) i żeby był Smart. No i zaraz wybór skurczył mi się do zaledwie kilku modeli. A potem się doczytałem, że są już telewizory z Androidem. Ponieważ moje zdanie o programistach od telewizorów było utrwalone już od dawna, stwierdziłem że wezmę taki - jak nie będą pisać wszystkiego sami tylko wezmą za bazę niezłego Linuxa i jakie-takie API od Googla to okazji do narobienia głupot będą mieli mniej.

Od paru dni mam taki telewizor i jak widzę, prawdziwy Twit Programmer of the Year potrafi spieprzyć nawet taką integrację:

  • To nie jest "telewizor na Androidzie" tylko "telewizor z własnym systemem + Androidem". Miejsca sklejenia widać dość wyraźnie. Ale i tak jest trochę lepiej niż bez Androida.
  • Do telewizora można podłączyć mysz. Wszystko pięknie, tyle że rolka myszy chodzi w różnych menu, ale nie w web browserze. Po prostu nie chodzi i już, do scrollowania strony trzeba klikać w suwak, nawet ciąganie go nie działa.
  • Można sobie utworzyć cztery listy ulubionych kanałów, ale wybrać jakiejś już nie. Znaczy okienko wyboru się pojawia, na liście są utworzone listy, ale listy wszystkich kanałów na niej nie ma. Nie muszę chyba pisać, że niezależnie od tego co wybiorę, po wyjściu z okienka ustawiona jest lista wszystkich kanałów. Zmienić to mogę tylko przy użyciu programu zdalnego sterowania na innym urządzeniu Androidowym. Na telewizorze nie da rady, próbowałem chyba z pół godziny. Proszę sobie darować komentarze że RTFM- w manualu nie ma o tym nawet słowa. Tytuł Twit Programmer of the Year słusznie się należy.
  • Własny program do zdalnego sterowania z innego urządzenia Androidowego od producenta telewizora nie łączy się z telewizorem. Inne, od jakichś amatorów, jakoś się łączą (ale też nie wszystkie). Może ma to związek z tym, że w drugim urządzeniu WiFi chodzi na 2,4GHz, a telewizorowe na 5 GHz, ale amatorzy radzą sobie mimo routera po drodze.
  • Nagrywać na dysk USB można tylko to, co się widzi. To akurat zrozumiałe - tuner jest tylko jeden. Ale nie da się odtwarzać nagranego programu na komputerze (przez DLNA) oglądając co innego.
  • Jak ustawić nagrywanie na powiedzmy za dwa dni, dysk kręci się przez te dwa dni cały czas, nawet przy wyłączonym telewizorze. Naprawdę nie można go obudzić na pięć minut przed nagraniem?
  • Już raz mi się coś powiesiło - oglądać TV można było, ale nie chodziło odtwarzanie nagranego programu i nic z internetem. Pomógł dopiero twardy reset z odłączeniem zasilania. Chyba zwisała część Androidowa.

Oczywiście nie twierdzę, że ten model telewizora przebija dno, z pewnością są gorsze. Ale programiści od consumer electronics rozumianej jako cała branża z pewnością zasługują na tytuł Twit Programmers of the Year

Jeszcze autoreklama, jakby czytał to jakiś decydent z branży: Za odpowiednią opłatą zorganizuję wam to bez porównania lepiej. Tylko poważne propozycje.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Ciekawostki, Pomyślmy

39 komentarzy

Jak już jesteśmy przy sójkach…

Ostatnio było o sójce, więc może będę kontynuował temat sójek. Para sójek gnieździ się na drzewie naprzeciwko mojego balkonu, więc mam trochę obserwacji przeczących ogólnie przyjętym stereotypom.

Jak wszyscy wiedzą "Skrzeczenie sójek, według niektórych nazywanych "strażnikami lasów", pełni nie tylko funkcje sygnalizacyjne dla innych osobników tego gatunku, ale i dla pozostałych ptaków i ssaków. Pojawienie się tego ostrego okrzyku sprawia, że stają się czujne i wypatrują ewentualnego niebezpieczeństwa." (to z polskiej wiki). Co ciekawe, podobnej informacji nie ma w wiki niemieckiej i angielskiej. Wygląda to na mit powszechny tylko w Polsce.

No i u mnie sójki krzyczą rzadko, mimo że w mieście powód do alarmu znalazłby się prawie zawsze. Pewnie rację ma jednak Wiki niemiecka twierdząc, że sójki w czasie gdy wysiadują jajka i mają w gnieździe pisklęta zachowują się cicho i dyskretnie.

Tylko raz sójki z naprzeciwka wrzeszczały przez większą część dnia. Przyczyną była inna para sójek, które chyba chciały się osiedlić dwa czy trzy drzewa dalej. Miejscowe sójki zabrały się za obronę swojego terytorium. I to wcale nie ograniczało się do wrzeszczenia. Sójki normalnie są dość płochliwe, można je zobaczyć tylko z daleka, ale tu zaczął się konkurs odwagi:

A na samochodzie siadam tak!

A na samochodzie siadam tak!

A na poręczy schodów siadam tak!

A na poręczy schodów siadam tak!

A na balkonie siadam tak!

A na balkonie siadam tak!

"A na stole siadam tak!" (tu niestety nie udało mi się zrobić zdjęcia)

Jedna z miejscowych sójek posuwała się do tego, że siadała o mniej niż metr ode mnie, co normalnie jest po prostu niemożliwe. Oczywiście wszystko było poparte wrzeszczeniem, kto głośniej. Sójki napływowe próbowały dotrzymywać kroku miejscowym, ale nie znały terenu więc aż tak odważne nie były. Po kilku godzinach wojna obronna zakończyła się odparciem przeciwnika, ale co okolicznych mieszkańców przy niedzieli nadenerwowały, to ich.

Teraz z innej beczki. Sójki może i ładne są, ale jak to krukowate, zjedzą co znajdą, zwłaszcza jak jest zrobione z mięska. Z drugiej strony budynku, w dość nisko umieszczonym otworze wentylacyjnym (2 metry nad gruntem, kratkę ktoś zgubił, otwór zaślepiony od wewnętrznej pianką montażową) zbudowały sobie gniazdo rudziki.

Tu rudzik zbudował gniazdo

Tu rudzik zbudował gniazdo

Pracowicie znosiły materiał, budowały, zniosły jajka, a potem przyleciała sójka, wywaliła gniazdo na ziemię i zjadła co w nim było (nawet nie wiem czy jeszcze jajka, czy już pisklaki). Gniazdo obejrzałem - świetna konstrukcja, z trawy. Leciutkie, elastyczne, izolacyjne, najbardziej zaskoczyła mnie jego gładkość strony wewnętrznej. Niby mały ptaszek z ptasim móżdżkiem, a takie rzeczy potrafi.

Gniazdo rudzika

Gniazdo rudzika

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Ciekawostki

5 komentarzy

Niespodziewana pamiątka z wakacji

Wspominałem już, że pod Paryżem, na terenie posiadłości gospodarzy widzieliśmy trochę popsutą sójkę

Sójka, trochę zepsuta, ale jeszcze działająca

Sójka, trochę zepsuta, ale jeszcze działająca

która po kwadransie zepsuła się całkiem.

Sójka, piętnaście minut później

Sójka, piętnaście minut później

Niby koniec tej historii, ale jednak nie. Ostatnio pojechałem z samochodem do okresowego przeglądu, otworzyli maskę - a tam leży ptak. (Niestety nie pomyślałem, żeby zrobić zdjęcie). Ptak wyglądał, jakby trochę już tam leżał, pióra jego były posklejane i raczej szare, w pierwszym momencie stwierdziłem że to pewnie jakiś szpak.  Pojaśnili mi, że takie rzeczy robią kuny i zaraz zaproponowali urządzenie do odstraszania za jedne 270 EUR z montażem. A ja się zacząłem zastanawiać.

Mieszkam w mieście, ale kuny tu są. Widziałem nawet kiedyś jedną na ulicy, oczywiście wieczorem. Parkuję w garażu podziemnym, ale miałem parę razy ślady łapek na szybie i na dachu. Najpierw myślałem że to od kota, ale jednak nie.

Ślady kuny na samochodzie (nie moim)

Ślady kuny na samochodzie (nie moim)

Brama wjazdowa na zbyt małe otwory żeby nawet mysz się przecisnęła, ale po prawej i lewej, dość sporo ponad podłogą są kraty, przez które kuna bez problemu przejdzie. I jak się przyjrzeć ścianie, to śladów łap na niej pełno.

Ślady kun na ścianie

Ślady kun na ścianie

No ale jednak trudno mi sobie wyobrazić, żeby kunie chciało się przywlec ptaka do garażu podziemnego, skakać z nim na murek, i ciągnąć do samochodu który wcale nie stoi najbliżej. Poza tym analiza kurzu przy kratach wykazała brak świeżych śladów. Więc to raczej nie tutaj.

Parking koło pracy też raczej nie wchodzi w rachubę. Fabryka jest co prawda położona koło lasu, ale staję zawsze prawie na środku placu i zawsze kuna miałaby bliżej dziesiątki innych samochodów. W dodatku ptak musiał się znaleźć pod maską niedawno - ostatnio zaglądałem tam przed wyjazdem na urlop - a od tego czasu zawsze gdy parkowałem tam, było jasno. To nie są warunki dla kuny.

Tak więc wychodziłoby na urlop. A z sójką było tak, że przez parę dni sobie leżała, a potem zniknęła. Myśleliśmy że służba sprzątnęła, ale raczej jak państwo było na wyjeździe to nawet tam nie zaglądali. Wniosek z tego, że najprawdopodobniej sójkę otrzymaliśmy w prezencie, jako pamiątkę z urlopu. Pióra ptaka były szare, bo posklejane i nie było widać oryginalnego koloru, dlatego źle zidentyfikowałem gatunek. I że nie ma sensu wydawać tyle pieniędzy na Marderschrecka, mycie silnika wystarczy (podobno problem z gryzieniem gum i przewodów jest wtedy, gdy ma się kuny koło domu i koło pracy, wtedy jedne atakują kawałki pachnące tymi drugimi)

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy:

Kategorie:Ciekawostki

Komentarze: (1)

Bo wiewiórki są zapominalskie (2)

Ciąg dalszy o zapominalskich wiewiórkach. Niestety bez zdjęcia.

Już na wiosnę zeszłego roku miałem poważne poszlaki wskazujące, że wiewiórki wcale nie są zapominalskie, ale teraz mam jeszcze mocniejszy argument. Wczoraj na nasz balkon przyszła wiewiórka i w dokładnie tym samym miejscu co wtedy zakopała orzecha włoskiego. Jak dla mnie teza o zapominalskości wiewiórek w tym momencie leży i kwiczy. Skoro trafiła w to samo miejsce półtora roku później, to jak miała zapomnieć wtedy? Teza o zapominalskości ma jeszcze tylko jedną szansę: Ktoś musiałby zaobserwować znaczącą liczbę wiewiórek umierających w zimie z głodu, mając jednocześnie nieopróżnione i dostępne schowki.

A dlaczego wiewiórka miałaby nie odnajdować wszystkich swoich schowków? To proste: A dlaczego by właściwie miała odnajdować wszystkie? Wiewiórka zje tyle ile potrzebuje, a nadmiar zostawi. Tak po prostu.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Ciekawostki

Komentarze: (1)

Wakacje z terroryzmem

Znowu nie bardzo mam czas na blogowanie, więc notka z dużym opóźnieniem. I jeszcze nie skończyłem polecanek z poprzednich wakacji, a tu już minęły następne. W tym roku znowu pojechaliśmy do Francji, najpierw na tydzień do Paryża a potem na drugi do Normandii, w okolice plaż lądowania.

I w tym momencie na pewno część czytelników zada pytanie w stylu: "A nie baliście się zamachów?".  Tak zresztą pytali się nas różni ludzie, zazwyczaj z Polski. Już na długo przed wyjazdem miałem na to odpowiedź, a nawet dwie:

  • No nie przesadzajmy, to ma być jakaś straszna fala zamachów? OAS to to nie jest, a nawet RAF. Ryzyko śmierci w wypadku komunikacyjnym w drodze na urlop jest o rzędy wielkości wyższe.
  • A co to za różnica, u mnie we Frankfurcie, ogólnie w Niemczech czy we Francji? Tu też ktoś może wpaść na pomysł odpalenia bomby na Zeilu, akurat jak tam będę na zakupach.

Drugi argument zyskał nawet bezpośrednie potwierdzenie na dzień przed wyjazdem, kiedy ten gostek w Monachium zaczął strzelać do ludzi koło centrum handlowego. Praktycznie wszędzie na świecie coś podobnego może się zdarzyć, różne są najwyżej używane narzędzia i motywacje.

Teraz o prawdopodobieństwie: Jeden mój kolega (z Polski) był w Madrycie 11 marca 2004 (przypominam czytelnikom przekonanym że terroryzm w Europie zaczął się dopiero parę lat temu i od ISIS - wybuchło wtedy 10 bomb, 191 zabitych, 1858 rannych). Kolega był cały dzień na mieście, a o zamachach dowiedział się wieczorem z telewizji. Takie wydarzenia zawsze mają bardzo ograniczony zasięg i wcale nie jest tak łatwo być akurat w niewłaściwym miejscu i niewłaściwym czasie.  Jest oczywiście trochę miejsc na świecie gdzie prawdopodobieństwo podobnego zdarzenia jest znacznie wyższe i akurat tam wolałbym  nie jechać, ale one wszystkie są trochę dalej, raczej poza zasięgiem urlopowego wyjazdu samochodowego.

A potem, podczas wyjazdu, w Normandii, w jednym z muzeów zobaczyłem świetnie pasujący na argument cytat z Dwighta D. Eisenhowera:

Cytaty z Dwighta D. Eisenhowera

Cytaty z Dwighta D. Eisenhowera

Dwight D. EisenhowerIf you want total security, go to prison. There you're fed, clothed, given medical care and so on. The only thing lacking is freedom.

Dwight D. EisenhowerJeżeli chcesz totalnego bezpieczeństwa, idź do więzienia. Tam cię nakarmią, ubiorą, dadzą opiekę medyczną itd. Jedyne czego będzie brakowało to wolność.

Poguglałem za źródłem i zdaje się że nie jest to stuprocentowo dokładny cytat tylko parafraza, ale sens oryginału jest ten sam. Myśl została wygłoszona prawdopodobnie (tylko prawdopodobnie, bo nie doguglałem się do całego tekstu, ale za to do wielu dyskusji na temat prawdziwości cytatu) w przemówieniu w roku 1949. Ale nawet gdyby cytat był zmyślony, sama myśl jest dobra.

Myśl jest co prawda niezupełnie precyzyjnie sformułowana - ja powiedziałbym, że w więzieniu będzie brakowało wolności "do", ale za to będzie totalna wolność "od".

Jest taki autostereotyp Polaków, że kochają oni wolność ponad wszystko i o wiele bardziej niż inne nacje. Kiedyś też w to wierzyłem, ale z roku na rok coraz bardziej przekonuję się że to bzdura. Duża część Polaków (zwłaszcza o sympatiach prawicowo-populistycznych) już w tym więzieniu mentalnie jest i nawołuje do jeszcze szczelniejszego zamknięcia go. Dla nich każdy "ciapaty" to śmiertelne zagrożenie, każda inność to terror. Unia, pedał, AIDS, gender, wszyscy czyhają tylko na biednego Polaka, trzeba się od nich uwolnić przez szczelne zamknięcie. Dokładnie tak, jak stwierdził Eisenhower. I jeszcze oddają klucze do tego więzienia pozbawionym hamulców socjopatom.

No ale wróćmy do wakacyjnych wojaży. W zeszłym roku nie zdążyliśmy zobaczyć w Paryżu tego i owego i pojechaliśmy na tydzień jeszcze raz. Tym razem zupełnie inaczej niż poprzednio - mieszkaliśmy na przedmieściach i do miasta jeździliśmy samochodem (wychodziło taniej niż komunikacją miejską, nawet po przy ich drogich parkhausach). Mieszkaliśmy w domku na terenie małej posiadłości z XVIII- wiecznym pałacykiem. Po zobaczeniu tego na własne oczy aż poszukałem w sieci kim są nasi gospodarze (nie widzieliśmy ich, byli na wyjeździe, rozmawialiśmy z panią tylko przez telefon i kontaktowaliśmy się ze służbą). Okazało się, że posiadłość należy do miejscowego polityka, posła do francuskiego  parlamentu (z centroprawicowej UMP) z tego akurat okręgu.

Posiadłość

Posiadłość

Miejsce bardzo przyjemne, cena nieprzesadna, jak ktoś chce pomieszkać to proszę o kontakt. Lokum znalazłem na HomeAway (uwaga: wersje serwisu dla różnych krajów mają różne nazwy, na przykład niemiecka to FeWo-Direkt) - to normalne pośrednictwo legalnego wynajmu (w wynajmowanym przez nas domku leżały kopie wszystkich niezbędnych dokumentów do wglądu, żona parlamentarzysty musi być poza wszelkim podejrzeniem), a nie odpowiednik Ubera służący do kombinowania na podatkach, jak Wimdu czy AirBnB.

Drugi tydzień spędziliśmy w Normandii, mieszkaliśmy w budynku z widokiem na morze, położonym między plażami Utah a Omaha. Ta okolica ma chyba największą koncentrację muzeów wojskowo-historycznych na świecie, praktycznie co wioska to dwa-trzy muzea, a wiele z nich bardzo ciekawe. Wszędzie można kupić różne wygrzebane albo zachomikowane pamiątki po wojnie, w rodzaju łusek, odłamków, hełmów, wojskowej zastawy stołowej ze swastykami, amerykańskich opatrunków osobistych itp.

Pamiątki

Pamiątki

Syn kupił sobie łuskę od półcalowego naboju opisaną jako powojenna, ale za to za tylko 4 euro. Za takie same tylko w gorszym stanie, opisane jako oryginalne, z inwazji, chcieli 10 euro. (Dygresja: Tu przypomina mi się jeden kawałek z Dicka z rozważaniami czym różni się stary przedmiot który miała w ręku jakaś sławna postać, od takiego samego, którego nikt znany w ręku nie miał. Albo stary przedmiot od jego współczesnej kopii). A w innym miejscu kupiliśmy parę niemieckich łusek karabinowych z kawałkami taśmy, taniocha, jedno euro. Mają tam takich rzeczy mnóstwo. Jak trochę poszukać na plaży, można samemu znaleźć samemu pordzewiałe kawałki metalu, syn zebrał tego parę kilo, ale naprawdę bardzo pordzewiałych. Jedyne co udało nam się jak dotąd zidentyfikować to kawałki drutu kolczastego, inne spróbujemy jeszcze poodrdzewiać (bo bardzo grubo pordzewiałe i trochę poobrastane morskimi żyjątkami), trudno powiedzieć co to, pewnie po prostu odłamki, ale może wyjdzie coś ciekawego. Nie trzeba było żadnego wykrywacza do metalu - na plaży Utah było jedno takie miejsce, całkiem blisko głównego wejścia na plażę, koło muzeum i pomników. Kontrolnie można zabrać ze sobą magnes, bardzo pomaga w odróżnianiu grudek stalowych od niestalowych. (Uzupełnienie: jak na razie jeden kawałek odrdzewił się ładnie, z niekształtnego, rdzawego kamyka wyszedł podłużny odłamek pancernej stali).  Muzea postaram się jeszcze popolecać, a teraz kilka nieuporządkowanych, drobniejszych obserwacji:

  • W Paryżu i okolicach widać było wyraźnie mniej turystów niż w zeszłym roku. Sporo ludzi ma więzienie w głowie. No ale za to wszędzie mniejszy tłok, a w sklepikach z braku klientów intensywnie namawiają do zakupów i proponują rabaty.
  • Kiedy przyjechaliśmy do naszej kwatery pod Paryżem, koło oczka wodnego w parczku przy pałacyku właścicieli stała sobie sójka. Trochę uszkodzona - nie miała ogona. Załatwiliśmy formalności, wnieśliśmy bagaże, poszliśmy zobaczyć czy sójka jeszcze jest - była, tyle że leżała już martwa w wodzie. Hm. Life is brutal.
  • We Francji też mają segregację śmieci, ale nie tak daleko posuniętą jak w Niemczech. Mieli tam tylko trzy pojemniki: jeden na szkło (w dowolnym kolorze), jeden na papiery i plastiki (ale tylko duże, żeby się dały ręcznie rozsortować) no i normalny, na resztę. Jeszcze długa droga przed nimi, żeby chociaż dogonić Niemcy.
  • Wszędzie każą pokazywać zawartość toreb, w każdym centrum handlowym (nawet małym, Carrefour + parę sklepików), w każdym muzeum... Ja tam uważam to za przesadę, ale pewnie ludzi uspokaja.
  • Przedmieścia Paryża, gniazdo problemów społecznych i patologii, znane z notorycznego palenia samochodów, niespecjalnie różnią się od niektórych dzielnic Frankfurtu, a od niektórych dzielnic w Polsce głównie nie tak jednolitym kolorem skóry mieszkańców. Nie żeby to mnie zaskoczyło, ale chciałem to napisać jako doświadczone osobiście.
  • W Normandii pamięć o inwazji widoczna jest na każdym kroku i daje sporo do myślenia na temat wartości wolności i demokracji i ceny jaką trzeba zapłacić jak się te wartości zapuści.
  • Wszystkie te wielkie umocnienia Wału Atlantyckiego zbudowanie wielkim wysiłkiem i kosztem, i tak okazały się psu na budę jak przyszło co do czego. Już pisałem, że strategia podbojów rzymskich była bez porównania lepsza od hitlerowskich. Limes wytrzymał paręset lat, Imperium też, Wał Atlantycki i Rzesza tylko parę.
  • Te łodzie desantowe używane masowo przy inwazji, myślałem że były metalowe, a one były jednak z drewna.
LCVP

LCVP

  • Jacy ci Francuzi byli przewidujący - zachomikowali sobie straszliwe ilości pamiątek po inwazji. Na przykład amerykańskie opatrunki osobiste. W każdym sklepiku po kilkanaście paczek, na pewno część już się sprzedała, a jeszcze musi być spory zapas. Przecież to są takie ilości, że ludzie musieli masowo trzymać po stodołach całe skrzynie tego, i tak przez ponad 70 lat! Teraz chcą po 10 euro od sztuki.
  • Oni tam hodują ostrygi na stołach. Przy odpływie można do nich dojechać nawet traktorem.
Farma ostryg

Farma ostryg

  • W jednym miejscu miały być foki, i rzeczywiście były, tyle że tak daleko że na maksymalnym zoomie (30x) z trudnością daje się je na zdjęciu zidentyfikować.
Foki

Foki

Mam nadzieję, że uda mi się dojść do napisania paru notek, bo jest o czym.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

5 komentarzy

Marzenie o olimpiadzie

Obejrzałem wczoraj na arte ciekawy program - film dokumentalny "Der Traum von Olympia" ("Marzenie o olimpiadzie") - i muszę się podzielić.

Film opowiada historię olimpiady 1936 w Berlinie z punktu widzenia dwóch osób:

  • Wolfganga Fürstnera - jednego z głównych jej organizatorów, oficera Wehrmachtu odpowiedzialnego za organizację i działanie wioski olimpijskiej
  • Gretel Bergmann - lekkoatletki niemieckiej pochodzenia żydowskiego

Obu tych historii nie znałem, obie są bardzo znamienne i interesujące.

Najpierw o formie: Film zrobiony jest jako fabularyzowany dokument, zdjęcia dokumentalne opatrzone są pierwszoosobowym komentarzem obu bohaterów, w scenach aktorskich bohaterowie często zwracają się wprost do kamery z ich monologami wewnętrznymi. Ogólnie konwencja całkiem ciekawa. Klamra fabularna została wzięta z "Bulwaru Zachodzącego Słońca" - zaczyna się to od pierwszoosobowego monologu martwego ciała w jeziorze, kończy na scenie śmierci.

Teraz o faktach. Wolfgang Fürstner był zaangażowanym i wierzącym w narodowy socjalizm oficerem Wehrmachtu, na tyle sprawnym organizatorem, że powierzono mu organizację wioski olimpijskiej. Wymyślił on wiele z różnych chwytów, dzięki którym olimpiada 1936 w Berlinie stała się wielkim sukcesem propagandowym, Wtedy właśnie zaczęło się wykorzystywanie sportu do propagowania ideologii, zwłaszcza totalitarnych i do dziś na każdej olimpiadzie (zwłaszcza w kraju z jakąś dyktaturą, ale nie tylko) wiele rzeczy robi się dokładnie tak samo.

Fürstner przeprowadził swoje koncepcje żeby wszystko wyglądało maksymalnie pokojowo wbrew swojemu oponentowi - Wernerowi von Gilsa, który chciał żeby porządku na olimpiadzie pilnowało umundurowane wojsko dowodzone przez niego. Natomiast Fürstner zaangażował do tego zadania umundurowanych na biało synów oficerów armii i bardzo pilnował, żeby w wiosce olimpijskiej nie pojawiały się swastyki. Fürstner bardzo się starał, wierząc że będzie to wstęp do jego wielkiej kariery w Rzeszy. Ale już w trakcie organizacji olimpiady uchwalono "Ustawy Norymberskie" i zaczęto grzebać w życiorysach. I w sposób całkowicie niespodziewany znaleziono Fürstnerowi dziadka w Wehrmachcie że jego dziadek był przechrzczonym Żydem. Wbrew pozorom skłoniło to Fürstnera do jeszcze większych starań, bo wierzył on że jak wszystko pójdzie perfekcyjnie to nieprawomyślne pochodzenie zostanie mu zapomniane.

Ale tak nie było. Krótko przed otwarciem olimpiady zdegradowano Fürstnera do zastępcy komendanta wioski olimpijskiej (komendantem został jego konkurent Werner von Gilsa) pod pozorem że jak był dzień otwarty w wiosce to zwiedzający coś popsuli. Fürstner zrobił dobrą minę do złej gry i perfekcyjnie przeprowadził wszystko do końca z uśmiechem na ustach. Trzy dni po zakończeniu olimpiady został jeszcze odznaczony Niemieckim Olimpijskim Medalem Honorowym pierwszej klasy, a po imprezie na cześć uhonorowanych się zastrzelił.

Teraz druga linia narracji: Gretel Bergmann miała wielkie szanse na medal w skoku wzwyż, ale mieszkała w Anglii i miała wystartować w jej barwach. Wezwano ją więc do Niemiec (grożąc represjami dla rodziny jeżeli nie przyjedzie) i posłano na treningi z innymi sportowcami niemieckimi. Tyle że w ostatnim momencie odmówiono jej prawa do startu. I na koniec Niemcy zdobyły w skoku wzwyż medal srebrny.

Obie te historie zadedykowałbym ludziom znającym się na czymkolwiek, starającym się zrobić karierę w jakiejkolwiek dyktaturze, nawet raczej łagodnej (jak na razie), w stylu PiSowskim. Dyktatura to bardzo marny ustrój - może i na początku radzi sobie lepiej i sprawniej niż rozlazła demokracja, ale na dłuższą metę nie może być lepsza. Jeżeli nawet najlepszy fachowiec może w każdym momencie popaść w niełaskę, i to również z przyczyn całkowicie niezależnych od niego, to jeżeli tylko można, lepiej dla fachowca byłoby wybrać jakiś inny system. A i sam system dobrowolnie rezygnuje z zaangażowanych w niego fachowców pod byle pozorem - tak nie można wygrać, niektórzy ludzie są naprawdę niezastąpieni.

Los bohaterów jest też charakterystyczny: Fürstner zabił się już 1936, von Gilsa popełnił samobójstwo w 1945 po wpadnięciu w niewolę radziecką, a Gretel Bergmann która przeniosła się do USA, zdobyła tam kilka tytułów w różnych dyscyplinach sportu i żyje do dziś (ma 102 lata). Dyktatura nie jest zdrowa.

Na arte będą jeszcze dwa powtórzenia tego filmu, jedno za godzinę (niedziela 17.07. o 15:25), jedno w piątek 05.08. o 9:25, ale z pewnością można będzie go jeszcze nie raz zobaczyć.

I jeszcze dodam, że wioska olimpijska jeszcze istnieje i można ją zwiedzać. Kiedyś się wybiorę (ale będzie to raczej dopiero koło najbliższej Wielkanocy)

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Pomyślmy, Telewizja

4 komentarze

Brexit? Jaki Brexit?

Czy jeszcze tego nie widzicie? Nie będzie żadnego Brexitu. Ci politycy gardłujący za wyjściem to są wredne, zakłamane i cyniczne sukinsyny, ale nie są głupi i dokładnie wiedzą kiedy i w czym kłamią. I dokładnie wiedzą, że Brexit będzie miał złe skutki - i w związku z tym wcale się nie palą żeby firmować wyjście własnymi twarzami.

Wczoraj chciałem się zakładać że w przed końcem roku wniosek o wystąpienie z Unii nie zostanie złożony - dziś już słyszę że "Trzeba to wszystko przygotować, więc w tym roku na pewno nie". Tak, tak, poczekamy, poczekamy, potem będzie może jakiś zamach, albo jakaś wojenka, odwróci się uwagę, jakoś dociągniemy do wyborów, może wszyscy jakoś zapomną i jakoś to będzie.

Ogólnie to to wszystko strasznie patetyczne (w angielskim znaczeniu), ale myślę że na dłuższą metę ułatwi dyskusję z różnymi populistami. Boris Johnson najpierw zachwalający wyjście a potem uciekający przed przejęciem władzy i przeprowadzeniem tego, co głosił i zachwalał to najlepszy argument za Unią. A będzie jeszcze weselej.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Polityka, polityka

24 komentarze