Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Aparaty we Frankfurcie

Jak już niedawno pisałem, byłem przy wyborze nowego aparatu. Kryteriami były:

  • Sensor minimum jednocalowy
  • Sensowny zakres zooma, najlepiej coś rzędu minimum 28-200 mm (równoważnik dla 35 mm), dobrze by było, żeby nadawał się do zdjęć makro.
  • Gwint na filtr na obiektywie wymagany
  • Nie miał być zbyt ciężki, preferowane coś rzędu tego mojego poprzedniego Fuji (564g z paskiem i akumulatorami)
  • Miał mieć w miarę nowoczesne funkcje, w rodzaju panoramy i HDR (nie tak jak ten stary Canon EOS 500D, którego dostałem od ojca).
  • Lepiej żeby miał przyzwoity celownik oprócz wyświetlacza.
  • Cena nie taka ważna, ważne żeby wszystko pasowało.

Streszczenie poprzedniego odcinka (i dyskusji w komentarzach): Pierwszym moim kierunkiem poszukiwań były bridge cameras, ale szybko okazało się że ten gatunek jest na wymarciu, i literalnie nic nie spełniło moich wymagań. Drugie podejście to zastąpić to stare body Canona czymś nowszym do bardzo przyzwoitego obiektywu który dostałem. Tu by się nadał Canon EOS R50 (system camera, nie lustrzanka) z przejściówką EF -> RF, jedynym problemem była sumaryczna waga. A co dopiero nowe body lustrzanka - to by dawało ciężar zbliżony lub większy od aktualnego zestawu. Potem zauważyłem, że ten obiektyw da się za całkiem niezłą cenę sprzedać (inaczej niż body 500D, którego nikt już nie chce), więc może by tak nowa całość? Poszukałem po wszystkich firmach, i wyszło że jednak optymalny byłby jednak Canon R50 + zoom RF 18-150 mm (równoważnik 28-240 mm). Obejrzałem w sklepie prostszy wariant tego R50 zwany R100 (różnice: stały wyświetlacz i mniej funkcji). Całkiem niezły był, mały i lekki, plastik, ale nie badziew. Potem zajrzałem co poleca Ken Rockwell, i u niego ten R50 to była "The Best Camera for Most People".

Decyzja zapadła - wybrałem Canona EOS R50 z tym obiektywem RF. Zamówiłem (okazało się, że cena jako set u Canona była niby wyższa niż przy wielu innych ofertach, ale dawali 150 EUR rabatu i w sumie wychodziło tyle, co najtańsza inna propozycja).

W piątek aparat przyszedł. No i powiem, że jestem pod wrażeniem. Dla ustalenia uwagi: To jest entry-level camera, żaden tam profi sprzęt. (Ten 500D to też był entry-level, ale 15 lat temu).

Przy pierwszym włączeniu zostałem przysypany mnogością funkcji, opcji i informacji na ekranie. Mimo że to entry-level. Teraz czytam instrukcję (812 stron) i próbuję wszystko po kolei, jestem na stronie 220. Przy czytaniu wszystko się wyjaśnia, obsługa jest OK, trzeba tylko zapoznać się z podstawami i dalej idzie. Trochę obserwacji:

  • Aparat zrobiony jest na Tajwanie, tak samo jak i ten 500D. W odróżnieniu od mojego starego Fuji zrobionego w Chinach.
  • Nie mam zastrzeżeń do jakości wykonania. Można dyskutować jedynie z koncepcją żeby bagnet obiektywu był plastikowy, ale odczucia przy zakładaniu obiektywu nie różniły się znacząco od tych przy metal-metal 500D, ciągle zmieniać obiektywów nie planuję, więc OK. A relatywnie niska masa też nie bierze się z niczego.
  • Średnica bagnetu RF jest taka sama jak EF, a i aparat jest mniejszy, i obiektyw ma mniejszą średnicę. Gniazdo obiektywu na aparacie wygląda więc na nieproporcjonalnie duże, a obiektyw rozszerza się o centymetr w miejscu połączenia z aparatem. Trochę się im przewymiarowało, ale to nie jest problem.
  • Miałem pewne wątpliwości, czy celownik elektroniczny nie jest jednak wyraźnie gorszy od celownika optycznego lustrzanki. Przy pierwszym spojrzeniu miałem wrażenie że ten elektroniczny strasznie laguje, ale potem przestało. To chyba był problem, że przy pierwszym włączeniu (pierwszym w ogóle, a może pierwszym po każdym włożeniu akumulatora) pewnie coś tam musi przekalkulować i wygenerować jakieś tabele do RAMu, albo coś podobnego, i przez ten czas procesor jest trochę zajęty. My też mamy tak w naszych HUDach.
  • Ten celownik elektroniczny jest więcej niż OK - rozdzielczość jest super, czas reakcji też, po chwili zapomina się, że to nie celownik optyczny. No i tam widać to, co rzeczywiście będzie na zdjęciu. Ja wiem że tak mówili zawsze o celowniku optycznym w lustrzankach, ale w dzisiejszych czasach to już tak nie wygląda. Szczegóły dalej.
  • Obiektyw jest świetny, jeszcze lepszy niż ten podobny zakresem EF. Zakres zooma jest większy, minimalna odległość dla makro znacznie mniejsza. No i jest o wiele lżejszy. I jeszcze fokusowanie w EF było dość głośne, a w tym nic nie słychać.
  • Zupełnie nową jakością jest połączenie bezprzewodowe - aparat można sprzęgnąć aplikacją na telefonie (przez BT i WiFi), aparat może brać z telefonu czas i geolokalizację, i można aparatem sterować zdalnie (na przykład zamiast średniowiecznego wężyka). Podobnie do przerzucania zdjęć do komputera nie potrzeba już kabelka.
  • Ze względu na konkurencję aparatów w telefonach Canon dołożył do aparatu trochę filtrów. Można na przykład zrobić "rybie oko", efekt miniatury (teraz wiem, skąd niedawny wysyp takich zdjęć), różne HDRy (wychodzi super), itp. To dlatego uważam, że to w celowniku elektronicznym widać to, co będzie na zdjęciu - bo tam jest preview efektu. No i jeszcze różne kompensacje obiektywu itp. W lustrzance prawdziwy wynik widać zawczasu tylko na wyświetlaczu, ale na pewno nie w celowniku optycznym.
  • Wyświetlacz jest touch, prawie wszystko można sterować dotykowo.
  • Przypominam, że jestem dopiero w jednej czwartej instrukcji - na pewno jest tam jeszcze wiele fajnych rzeczy.
Zdjęcie z HDR
Zdjęcie z HDR
Zdjęcie w nocy
Zdjęcie w nocy, z ręki - wcale nie było tak jasno jak na zdjęciu.

Są oczywiście też minusy (ale nie za wielkie):

  • Nie bardzo zrozumiałem jak to dokładnie działa, ale aparat ma dwie migawki: elektroniczną i mechaniczną. Nawet nie wiem, gdzie ta mechaniczna jest, bo po zdjęciu obiektywu widać sensor, a po drodze nie ma żadnej migawki. Ale skutek jest taki, że robienie zdjęcia nie jest bezgłośne - migawka mechaniczna trzaska, i to wcale nie cichutko, chociaż ciszej niż lustro w lustrzance. Najgorzej jest przy panoramie - aparat trzaska seriami jak karabin maszynowy. Jest co prawda tryb bezgłośny, wtedy używana jest tylko migawka elektroniczna, ale nie działa to na wszystkich programach.
  • Zatyczka do obiektywu nie ma żadnego sznureczka żeby nie ginęła. Ale to nic nowego - w tym 500D też tak było, ojciec dorobił sznureczek sam. Ja chyba też tak będę musiał zrobić, bo mam już odruch puszczania zatyczki po jej zdjęciu z obiektywu i ona co chwilę ląduje na podłodze.
  • Obiektyw RF nie ma przełącznika między focusem automatycznym a ręcznym jaki był w EF.  Trzeba przełączać w menu. Ale dzięki ekranowi dotykowemu kontrola nad focusem jest znacznie lepsza niż w 500D i potrzeba wyłączania autofocusu na pewno będzie pojawiać się jeszcze rzadziej.
  • Gdzie aparat złapał focus jest bardzo ładnie pokazane w celowniku, ale znacznie słabiej na wyświetlaczu. Ale trochę naciągam, że to jakaś specjalna wada. Celownik jednak rulez!
  • To już zupełny drobiazg: Stopka do lampy błyskowej nie ma ani jednego ze standardowych kontaktów, tylko własne złącze krawędziowe Canona. Żeby użyć typowej lampy błyskowej trzeba kupić przejściówkę. Ale zewnętrzną lampę błyskową i tak używałem ostatnio ze 30 lat temu z Praktiką BC1.

Ogólnie: jestem zadowolony. To był dobry wybór. Poleca się.

Jeszcze małe porównanie: Obok siebie FujiFilm Finepix S6800, Canon EOS 500D z obiektywem EF-S 18-135mm i Canon EOS R50 z obiektywem RF 18-150 mm. Chyba już po tych zdjęciach od razu widać, dlaczego nie chciałem nosić tego 500D.

Od lewej: Fuji Finepix S6800, Canon EOS 500 D z obiektywem EF-S 18-135, Canon EOS R50 z obiektywem RF 18-150
Od lewej: Fuji Finepix S6800, Canon EOS 500 D z obiektywem EF-S 18-135, Canon EOS R50 z obiektywem RF 18-150
Od lewej: Fuji Finepix S6800, Canon EOS 500 D z obiektywem EF-S 18-135, Canon EOS R50 z obiektywem RF 18-150
Od lewej: Fuji Finepix S6800, Canon EOS 500 D z obiektywem EF-S 18-135, Canon EOS R50 z obiektywem RF 18-150

I waga (razem z paskiem, bo tak się przecież nosi): Fuji: 564 g, 500D: 1051 g, R50: 711g. Czyli w porównaniu z Fuji przybyło mi jakieś 150 g, ale to nadal aż 340 g mniej niż przy 500D.

Przypomniałem sobie też, że  mam jednak w szufladzie filtr poly 55mm - kupiłem go jako używkę dawno temu do wcześniejszego Fuji S5600. Nie jest taki dobry jak ten 67 mm do 500D, ale na razie może być.

Czyli: pewnie zdjęcia na blogu będą lepsze.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy:

Kategorie:Ciekawostki

2 komentarze

Aparaty w Alzacji

Korzystając z przedłużonego weekendu postanowiliśmy z żoną wybrać się na parę dni do Alzacji. W sumie mieliśmy taki plan już w zeszłym roku, ale wtedy w ostatniej chwili zmieniliśmy kierunek na Karlove Vary. Tym razem zmiany planu nie było, a przy okazji mogłem wypróbować aparat w warunkach polowych. Do Alzacji wrócę za chwilę, zacznę od aparatu.

Od 2013 używałem aparat FujiFilm Finepix S6800. To jest bridge camera, nie za droga (coś rzędu 150 EUR wtedy), całkiem OK. Ma solidny zoom (ekwiwalent 24-720 mm dla 35mm), jest dość lekka (670g), chodzi na zwykłe akumulatorki AA, sprawowała się ogólnie nieźle. Raz miałem z nią kłopot - w Paryżu przed Luwrem oznajmiła że ma problem i nic nie chciała działać. Wysłałem ją nawet do producenta, ale oni powiedzieli że wszystko OK i zalecili używanie dobrych akumulatorów. Później znalazłem, że problem był w sofcie - obiektyw przy włączeniu aparatu się wysuwa, ale zatyczka na obiektyw zapiera się nie o wysuwaną część, tylko o stały tubus i przeszkadza w tym wysuwaniu. Jeżeli zapomnieć zdjąć zakrywkę przed włączeniem aparatu to bywa, że soft się zawiesza i pomaga tylko hard reset przez wyjęcie akumulatorów.

Aparat ten miał oczywiście też swoje wady. Po pierwsze i najważniejsze to duży zakres zooma jest silnie sprzężony z rozmiarem sensora obrazu. Trzydziestokrotny zoom jest możliwy tylko przy małym sensorze, tu miał on 6,2x4,6mm. A mały sensor to problemy jak jest ciemno. Striggerowało mnie, że w kopalni (Feengrotten Saalfeld) nie mogłem tym aparatem zrobić nie ruszonego zdjęcia, a komórką udało się to bez najmniejszego problemu. Poza tym zaczęły szwankować przyciski z tyłu (drgania styków itp). No i od zawsze brakowało mi gwintu na filtr - wcześniej przyzwyczaiłem się do używania filtra polaryzacyjnego, a tu się nie dawało.

No to może coś nowego. Jako wymagania postawiłem: gwint na filtr, uniwersalny zoom z sensownym zakresem i sensor minimum jednocalowy. Zorientowałem się w aktualnej ofercie rynkowej i okazało się, że klasa bridge camera jest na wymarciu. No i po eliminacji kamer bridge nie spełniających wymagań zostało mi tylko Sony DSC-RX10M4 za 1350 EUR i o wadze 1095g. Aparat może i niezły, ale za tyle i w tej kategorii wagowej to już można mieć coś porządnego z dużym sensorem i wymiennymi obiektywami.

Tymczasem byłem w kraju, i tam ojciec sprezentował mi swojego Canona EOSa 500D z przyzwoitym zoomem EF-S, ogniskowa 29-216 (ekwiwalentnie), bo on już na wycieczki niestety jeździł nie będzie. Dla ustalenia uwagi: to aparat entry level z roku 2009, prawdziwa lustrzanka, sensor EPS-C (22,5x15mm). Niestety nie działa w nim jedna rzecz - w celowniku jest taki mały wyświetlacz ledowy pokazujący różne parametry, i wszystkie segmenty świecą w nim cały czas (niektóre słabiej i zależnie od tego, co mają pokazywać, ale różnica jest zbyt mała żeby odczytać, co ma tam być). Szukałem w sieci i kilka osób meldowało taki problem, ale recepty na to nie było. Chyba było tak od początku, ale ojcu nie przeszkadzało. Aparat jest niestety ciężki (935g z obiektywem + jeszcze ciężki pasek), nieco denerwuje mnie trzaskające lustro (odzwyczaiłem się). Wyświetlacz z tyłu jest na stałe (nie przekręcany), nie jest touch, paru funkcji brakuje, na przykład nie da się zrobić nim panoramy, nie ma też HDR. (W moim S6800 HDR co prawda jest, ale zdjęcia z nim nie nadają się do oglądania). Sprawdziłem rynek wtórny i jest cała masa ofert na to body nie przekraczających 100 EUR, i to jak w pełni sprawne. Nikt tego nie chce, za stare. Obiektyw też proponują za poniżej 100 EUR.

Na wycieczce do Alzacji zrobiłem nim około 400 zdjęć i takie są moje wnioski:

  • Piętnastoletni akumulator trzyma nadal świetnie, nie musiałem doładowywać, nawet jedna kreska nie zeszła.
  • Obiektyw jest spoko, zakres wystarcza do normalnego użytkowania. Trochę słabe jest makro, ale można przeboleć. Jak by było naprawdę potrzeba, można by dokupić obiektyw makro.
  • Celownik optyczny to jednak dobra rzecz, w S6800 nie było celownika wcale. We wcześniejszym aparacie (FujiFilm Finepix S5600) miałem celownik elektroniczny, ale rozdzielczość miał tak marną że był do niczego i nie używałem go.
  • To pokazywanie parametrów w celowniku jednak by się przydało.
  • Ciężar trochę daje się we znaki, zwłaszcza że w plecaczku noszę jeszcze parasol (też fajny sobie kupiłem, Euroschirm 3133-CBL, full automat, 400g, przydał się bo sporo padało), buteleczkę wody, przewodnik w formie książkowej itp. Z Fuji nosiłem jeszcze czytnik ebooków (Onyx Boox Note Air2 Plus, 445g), ale z Canonem dałem mu spokój. I tak w sumie jest sporo do noszenia przez cały dzień.
  • Tych bardziej współczesnych funkcji trochę brakuje.
  • Tymczasem kupiłem przyzwoity filtr polaryzacyjny i to świetna rzecz.

Wnioski: Obiektyw mógłbym zachować, szkoda wywalać, wiele lepszego i tak Canon nie ma w tym zakresie zooma. Natomiast body mógłbym wymienić na współcześniejsze i lżejsze, ewentualnie w lepszej kategorii.

No i teraz problem, w którą stronę iść. Zostałbym przy Canonie i tym obiektywie. Żeby było lżej mógłbym pójść w stronę bezlustrowych, na przykład jakiś R50 + adapter do obiektywu (660+90 EUR). Razem by wyszło około 850 g, czyli tylko troszkę lżej. Wyraźna różnica w ciężarze byłaby, gdyby kupić natywny obiektyw RF-S (trochę większy zakres zooma: 29-240), jako set z aparatem 1000 EUR, dało by to w sumie 685g, niewiele więcej niż przy moim Fuji. No ale wtedy posiadany obiektyw idzie do kosza (i filtr poly musiałbym też kupić nowy, 60 EUR). Nie wiem też, jak dobry jest obraz w tym celowniku elektronicznym, czy da się na nim ustawiać porządnie głębię ostrości. Muszę pójść do sklepu i zobaczyć to na własne oczy.

Drugi wariant to nowsza lustrzanka, na przykład 250D (600 EUR) albo 850D (715 EUR). Problemem jest waga (przy 850D nawet większa niż przy tym 500D), lustro dalej trzaska, ale ten prawdziwy celownik optyczny to jest jednak coś.

Muszę to jeszcze przemyśleć. A teraz o Alzacji:

  • Odwiedziliśmy Colmar, ładne miasteczko, najciekawszym jego punktem jest Muzeum Unterlinden z Ołtarzem z Isenheim. Rzecz ma 500 lat i jest namalowana tak, że wycinkami bezproblemowo można by ilustrować współczesne teksty fantasy.
Ołtarz z Isenheim - fragment
Ołtarz z Isenheim - fragment
  • Na jeden dzień wyskoczyliśmy do Szwajcarii, do Bazylei, oczywiście uważając żeby nie wyjechać na szwajcarską autostradę (bo dla tych paru kilometrów nie ma co kupować szwajcarskiej winiety).
Bazylea - taki sam, ruchomy pomnik szewca mamy we Frankfurcie
Bazylea - taki sam, ruchomy pomnik szewca mamy we Frankfurcie
Muzaum samochodów Mulhouse
Muzeum samochodów Mulhouse
  • Niestety nie wystarczyło nam czasu na muzeum kolei w Mulhouse, podobno największe w Europie.
  • Podobnie nie zdążyliśmy zobaczyć stacji telegrafu optycznego systemu Chappe w Haegen
  • Odwiedziliśmy Strassburg. Ładne miasto, obejrzeliśmy też instytucje europejskie. Tu ostrzeżenie: Tam mają Umweltzone, znaczy pozwalają wjeżdżać tylko samochodom spełniającym konkretne normy emisyjności. Nasz Avensis się łapał, ale oni wymagają swojej plakietki potwierdzającej to, a niemieckiej plakietki nie uznają. Problemem jest nawet przejazd autostradą A35 przez miasto. Niestety dowiedziałem się tego wszystkiego dopiero w trakcie podróży i nie udało się już nic zrobić - w normalnym trybie załatwienie plakietki trwa parę tygodni. Próbowałem uzyskać przez sieć Ausnahmegenehmigung - jest taki tryb zgody na wjazd na 24 godziny dla samochodów nie spełniających norm, decyzja jest w 15 minut, wpisują numer rejestracyjny do systemu i można jechać, ale pojazdowi który normy emisyjności spełnia ten tryb nie przysługuje. Zobaczymy, czy przyjdzie mandat (podobno ok. 60 EUR)
Strassburg - katedra
Strassburg - katedra
Strassburg - budynek Rady Europy
Strassburg - budynek Rady Europy

Największe wrażenie zrobiła na mnie ta kolekcja samochodów, muszę zrobić o niej notkę. I na pewno doniosę też o decyzjach w sprawie aparatu.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Ciekawostki, Warto zobaczyć

10 komentarzy

Zegnaj NRD Extra: Filmy kolorowe ORWO

Obejrzałem ostatnio na MDR interesujący program o ORWO. Dużo się z niego dowiedziałem, szybki gugiel tych najciekawszych informacji w sieci nie znalazł, wiec się podzielę. Trochę o ORWO było już w cyklu "Żegnaj NRD", teraz będzie więcej.

Filmy ORWO, NRD

Filmy ORWO, NRD

Fabryka w Wolfen powstała ponad 100 lat temu - w 1909 - jako cześć firmy AGFA, a od 1925 należała do I.G. Farben.

W roku 1936 wyprodukowano tam pierwszy na świecie wielowarstwowy film kolorowy, zwany Agfacolor-Neu. Był to film diapozytywowy, wersję negatywową opracowano w roku 1942.

W kwietniu 1945 Wolfen zostało zajęte przez specjalny oddział wojsk amerykańskich, który zaopiekował się archiwum fabryki i zabrał z niego co się tylko dało - patenty, dokumentację techniczną, dzienniki laboratoryjne, co ciekawsze chemikalia itp. Porwał też wynalazcę procesu - Johna Eggerta - wraz z rodziną i 17 innych kluczowych fachowców. Dokumentacja procesu Agfacolor-Neu została później opublikowana i na tej podstawie wiele firm opracowało własne filmy kolorowe.

Następnie, po wymianie stref okupacyjnych, pierwszego czerwca 1945 przyszli Rosjanie. Oni nie bawili się w czytanie pozostałej dokumentacji tylko przejęli fabrykę na własność, zdemontowali 60% maszyn do produkcji filmów kolorowych i wywieźli je do siebie wraz z fachowcami od ich uruchomienia. Podobno była to jedna z niewielu wywózek, po której rzeczywiście uruchomiono jakąś produkcję, bo w większości wypadków wywiezione maszyny po prostu niszczały gdzieś w jakiejś hali albo i na zewnątrz.

Fabryka w Wolfen była zarządzana bezpośrednio przez Rosjan jako Sowjetische Aktiengesellschaft, a niemal cała produkcja zakładu szła do ZSRR. W 1954 Rosjanie odpuścili, a fabryka przeszła pod zarząd NRD-owski. Nazwano ją  VEB Film- und Chemiefaserwerk Agfa Wolfen.

Tutaj następuje ciekawa cześć, bo nigdzie dotąd nie spotkałem takich szczegółów: NRD-owcy zawarli z Agfą porozumienie, na mocy którego Agfa zobowiązywała się do sprzedawania na Zachodzie produktów z Wolfen pod swoją marką, jeżeli nie miała akurat takich w asortymencie albo nie mogła wyprodukować potrzebnych ilości. Przez pewien czas jakoś to działało, tyle że Agfa Leverkusen podkupowała fachowców z Wolfen. Do zbudowania muru poszło ich na Zachód ponad 1000, bywały okresy że po weekendzie liczono ilu ludzi nie pojawiło się w pracy bo pojechali pracować w części zachodniej. Później Agfa coraz częściej omijała porozumienie, a sprzedaż produktów z Wolfen na Zachód bardzo spadła. W 1961 NRD-owcy wypowiedzieli umowę z Agfą, ale przecież nie mogli sprzedawać swoich produktów na świecie pod marką Agfa. Więc w 1964 roku stwierdzili, ze poradzą sobie bez tej marki i wymyślili swoją własną - ORWO, czyli ORiginal WOlfen. Za odstąpienie od marki Agfa skasowali od koncernu 1,2 miliona marek walutowych, czyli DM. W tym momencie faktycznie byli nieźli, zrobili największą akcję reklamową w dziejach NRD - w 57 krajach, za 36 milionów DM! - i udało im się zająć znaczącą cześć światowego rynku, głównie w krajach tzw. rozwijających się. W wielu z tych krajów mieli o wiele większe sukcesy niż Agfa. Na przykład cała produkcja filmowa indyjskiego Bollywood (i wszystkie kopie) były robione na materiałach ORWO. Rozliczano się z Hindusami barterowo biorąc w zamian między innymi wysokojakościowe kości świętych krów suszone na słońcu, absolutnie beztłuszczowe, idealne do produkcji żelatyny do filmów. Jednak największym odbiorca filmów ORWO był Związek Radziecki, co wkrótce okazało się fatalne w skutkach.

Ponieważ ochrona patentowa technologii Kodaka skończyła się, wiele firm szykowało się żeby wejść na rynek z własnymi klonami tego procesu. W 1974 roku zabrano się za to również w ORWO. I co się okazało? Towarzysze radzieccy powiedzieli towarzyszom NRD-owskim: Nie wymienimy w całym kraju sprzętu w laboratoriach fotograficznych, to za dużo będzie kosztowało. Macie nam dostarczać dalej filmy w procesie Agfy. A jak nie dostarczycie - to my wam nie dostarczymy ropy. Mimo takiego dictum Komitet Centralny SED przeznaczył środki finansowe na badania.

Tymczasem ORWO próbowało dalej ze starym procesem. Ekipa z zakładu pojechała nawet do Hollywood żeby namówić tamtejszych kamerzystów na używanie filmów ORWO. Z kolorowymi nie mieli szans, ale czarno-białe wzbudziły zainteresowanie. Do transakcji jednak nie doszło, bo wredni Amerykanie nałożyli na filmy z NRD karne cła.

W początku lat 80-tych przejście na proces Kodaka było już z zasadzie gotowe - była opracowana technologia, doświadczalna linia technologiczna i zestaw maszyn do laboratoriów. W tym czasie stary proces AGFY był już bardzo przestarzały, poza krajami bloku coraz trudniej było o laboratoria wywołujące ORWO, a maszyny w fabryce zajeżdżone. Od 1985 roku zakład mógł pracować tylko dlatego, że nie spełniające jakichkolwiek norm środowiskowych maszyny dostały na pracę specjalne pozwolenia. Czas było coś zmienić. No ale problemy gospodarcze NRD narastały, potem zrobił się już rok 1989, wszystko się sypało i nikt w kierownictwie NRD nie miał do tego głowy, a kasa państwowa była pusta. I tak cała ta praca się zmarnowała.

Po zjednoczeniu zarząd i pracownicy wierzyli, ze w gospodarce rynkowej i bez tych hamulcowych z partii to dopiero sobie poradzą. Znowu zrobiono akcję reklamową, zmieniono opakowania, ale lądowanie było twarde i bolesne. Mimo wysiłków nie udało się znaleźć żadnego inwestora który chciałby zakład kupić, albo chociaż wejść w ten interes.

Dziś niewielkie części zakładu jeszcze istnieją, na przykład:

ORWO Net robi odbitki ze zdjęć cyfrowych, albumy, kalendarze itp.
Organica Feinchemie Gmbh Wolfen robi specjalistyczne odczynniki chemiczne.
FilmoTec robi specjalistyczne materiały czarno-białe, w tym na przykład do holografii.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

9 komentarzy

Żegnaj NRD Extra: Praktica BC1 i zdjęcia na podczerwień

Komentator enerdowskiuczes zakwestionował opisywane przeze mnie w notce o fotografii "Infrarotmarkierung".

enerdowskiuczes

"A czerwony punkt na skali przesłony służył do tzw. ustawiania obiektywu na punkty czyli na taka przesłonę i odległość przy której obiektyw ostrzył w największym zakresie. Punkty były nie tylko na obiektywach enerdowskich, ale przede wszystkim na heliosach Zenitha. A miało to znaczenie dla lustrzanek bez kontroli głębi ostrości i w konieczności wykonania zdjęcia bez celowania. Także kolega bloger na fotografii zna się raczej słabo."

No takiemu stwierdzeniu muszę dać odpór. Podeprę się tu instrukcją od aparatu:

Instrukcja obsługi aparatu Praktica BC1, NRD, 1987

Instrukcja obsługi aparatu Praktica BC1, NRD, 1987

Bardzo proszę, oto strona na której jest opisane "Infrarotmarkierung":

Infrarotpunkt, skan z instrukcji obsługi aparatu Praktica BC1, NRD, 1987

Infrarotpunkt, skan z instrukcji obsługi aparatu Praktica BC1, NRD, 1987

Sądzę po ksywce, że kolega komentator zna niemiecki, ale dla innych podaję tłumaczenie:

Zdjęcia w podczerwieni

Zdjęcia w podczerwieni wymagają nieznacznej korekty ustawienia ostrości. Wyznaczoną przy ustawianiu ostrości wartość odległości ustawić  naprzeciw "Infrarotmarkierung" (jak to by było po polsku?) (patrz strzałka) na obiektywie.

Radziłbym przed zarzucaniem słabej znajomości tematu najpierw coś poczytać.

A tak swoją drogą to skan wyszedł znacznie lepszy niż oryginał.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

Skomentuj

Żegnaj NRD (31): Fotografia, część 2

Ostatnią serią aparatów Praktica były aparaty serii B (nazwa pochodzi od słowa Bajonett, czyli bagnet). Pierwszy model tej serii pokazano w 1978 roku a produkcję seryjną rozpoczęto w 1979. Aparaty serii B dzięki intensywnemu zastosowaniu elektroniki były wyraźnie mniejsze niż poprzednie serie. Skutkiem ubocznym było to, że bez baterii można było użyć tylko czasu migawki 1/90 sek., wszystkie inne były odmierzane elektronicznie. Ale dziś, w dobie cyfrówek to nikogo nie dziwi, dla dzisiejszych użytkowników bardziej zdumiewający może być aparat działający bez baterii.

Aparaty te były produkowane w trzech liniach:

  • Dla użytkowników zaawansowanych - z automatyką czasu i możliwością ręcznego nastawiania czasów.
  • Dla użytkowników początkujących - tylko z automatyką.
  • Dla konserwatystów - tylko z ręcznym ustawianiem, bez automatyki.

Obiektywy serii B były mocowane na specjalnie opracowany bagnet, niekompatybilny z bagnetami innych firm. Pomiar światła odbywał się przy otwartej przysłonie, dla kontroli głębi ostrości przysłonę można było przymknąć do ustawionej wartości ręcznym suwaczkiem. W trakcie robienia zdjęcia przysłona przymykała się automatycznie. Ustawiona wartość przysłony była widoczna w celowniku na drodze nieelektronicznej - był tam pryzmacik i okienko, przez które było widać skalę na obiektywie.

Na zdjęciu poniżej widać bagnet i trzy styki do transmisji ustawionej wartości przysłony. Na aparacie, na lewo od gniazda obiektywu obok dźwigienki samowyzwalacza suwak do zamykania przysłony. Nad napisem Praktica można zauważyć okienko, przez które w celowniku widać było ustawioną wartość przysłony.

Bagnet aparatu Praktica serii B (NRD)

Bagnet aparatu Praktica serii B (NRD)

Aparaty te miały automatykę czasu w zakresie od 1/1000 sek. do 40 sekund. Ustawiony lub wybrany przez automatykę czas naświetlania sygnalizowany był przez rządek diod świecących po prawej stronie obrazu w celowniku, niestety wartości tych czasów były nacięte na matówce i przy fotografowaniu ciemnych motywów nie dało się tych napisów przeczytać. No i wartości ustawionej przysłony po ciemku też oczywiście nie było widać. W niektórych modelach w celowniku sygnalizowana była również gotowość dedykowanej lampy błyskowej.

Celownk aparatu Praktica BX 20

Celownk aparatu Praktica BX 20 Żródło: www.praktica-collector.de

Na zdjęciu poniżej: z prawej strony kółko do ustawiania czasu naświetlania, spust i dźwigienka do naciągania, z lewej ustawianie czułości filmu z możliwością korekty naświetlania o +/- 2 stopnie przysłony. W "gorącej stopce" widoczny drugi styk do  sygnalizacji gotowości lampy błyskowej.

Praktica serii B (NRD) - widok z góry

Praktica serii B (NRD) - widok z góry

Miałem akurat taką lampę i to nie NRD-owską tylko dalekowschodnią, pod marką Achiever opisaną na obudowie jako "for Praktica", nawet już nie pamiętam gdzie ją kupiłem (Intershop?).

Lampa błyskowa Achiever DZ260 do aparatu Praktica serii B

Lampa błyskowa Achiever DZ260 do aparatu Praktica serii B

 

Lampa błyskowa Achiever DZ260 do aparatu Praktica serii B

Lampa błyskowa Achiever DZ260 do aparatu Praktica serii B

Ale widziałem na zdjęciu ten sam model opisany jako Praktica DZ260. Lampa miała jeszcze trzeci kontakt, podobno do pomiaru światła przez obiektyw w trakcie robienia zdjęcia (TTL), ale mój aparat tego nie miał i nie udało mi się ustalić czy z modelem BX-20 by to naprawdę działało. Wszystkie Praktiki B miały też możliwość podłączenia windera (styki i oś widoczne na zdjęciu poniżej).

Praktica serii B (NRD) - widok od spodu

Praktica serii B (NRD) - widok od spodu

Na zdjęciu z tyłu widać ramkę do włożenia etykietki filmu. Nawet takie drobiazgi nie były w sprzęcie krajów bloku czymś oczywistym.

Praktica serii B (NRD) - widok od tyłu

Praktica serii B (NRD) - widok od tyłu

Można było mieć do tych aparatów takie czy inne zastrzeżenia, ale trzeba im przyznać że były całkiem przyzwoite. Oczywiście nie był to Canon, Nikon ani Minolta, ale w swojej kategorii cenowej - całkiem, całkiem. Sprzedawały się też na Zachodzie - a to był w tych czasach jedyny prawdziwy miernik jakości. W jednym parametrze Praktica B przebijała większość aparatów zachodnich, nawet lepszej klasy - maksymalny czas naświetlania na automatyce wynosił 40 sekund, w aparatach innych firm rzadko było to więcej niż 1-2 sekundy. Ja w każdym razie z tego korzystałem.

Swoją BC-1 kupiłem w 1987 po powrocie z RFN. Jeżeli pamięć mnie nie myli to kosztowała ona jakieś 1350 marek, po ówczesnym kursie było to około 200 zachodnich. Naprawdę niezła cena za lustrzankę z automatyką. W komplecie był standardowy obiektyw 50 mm, wkrótce dokupiłem sobie  jeszcze krótkoogniskowy 28 mm i dłuższy 135 mm (ten miał fajną, wysuwaną osłonę przeciwsłoneczną). I ten standardowy poszedł w odstawkę, używałem tylko tych dwóch.

Praktica serii B (NRD)

Praktica serii B (NRD)

W sklepach można było dostać nawet zoomy, krótki i długi, jednak były one produkowane w Japonii, a nie w NRD. Zooma nie kupiłem - były dosyć ciemne, a jak się lubi robić zdjęcia w ciemnych miejscach i ma do dyspozycji tylko film ORWO na 100 ASA...

Widziałem również w sklepie zwierciadlany obiektyw 1000 mm, kosztował astronomicznie - ponad 13.000 marek, tyle co nowy Trabant.

Nakupiłem sobie sporo wyposażenia dodatkowego - mieszek do makrofotografii, zakładaną na celownik lupę do ustawiania ostrości, filtry (również polaryzacyjny), adapter do obiektywów na gwint itp. Co tylko było i uważałem za sensowne. Chodziłem z tym całym sprzętem na piesze wycieczki po okolicznych górach i robiłem zdjęcia. Wyćwiczyłem się tak, że mogłem w parę sekund zmienić obiektyw, a zdjęcia z czasem do 3 sekund robiłem z ręki bez podpórki. Świetnie było (dopóki praktyka inżynierska się nie skończyła i nie musiałem wziąć się jednak do roboty żeby skończyć studia).

Akcesoria do aparatu Praktica BC-1 (NRD)

Akcesoria do aparatu Praktica BC-1 (NRD)

Jak wspominałem w poprzednim odcinku notowałem parametry każdego zdjęcia, dzięki temu wkrótce odkryłem, że wszystkie zdjęcia zrobione obiektywem krótkoogniskowym są niedoświetlone. Skorygowali gwarancyjnie. Potem wyskoczył mi spust - u podstawy spustu była przekręcana blokada a nakrętka trzymająca spust nie miała kontry - i po częstym używaniu blokady się odkręciła. Też poprawili gwarancyjnie. Potem złamała mi się też korbka do zwijania filmu - ale to już było w latach 90-tych. Poza tym nic, używałem tego aparatu przez jakieś 12 lat, okresami bardzo intensywnie, był całkiem OK.

Bardzo dobrze zrobione było w tych aparatach zakładanie filmu - działało tak precyzyjnie, że za każdym włożeniem mogłem zrobić na standardowym filmie 39 zdjęć. Gdybym wkładał film w ciemni mógłbym zrobić nawet 40, ale na to nie było przygotowane żadne laboratorium. Już przy 39 czasem mi pierwsze zahaczyli.

Pierwszym wyprodukowanym modelem serii B była Praktica B-200, potem pojawił się model uproszczony (bez trybu manualnego) zwany B-100. Kolega kupił sobie używane B-200 w komisie, ten model nie różnił się wiele od mojej BC-1. A nawet w jednym punkcie był lepszy - korbka do zwijania filmu była metalowa, w mojej BC-1 plastikowa złamała się po paru latach.

Praktica B200

Praktica B200 Źródło: Wikipedia Autor: Jean-Jacques MILAN

Inny kolega, który zawsze musiał mieć wszystko lepsze od innych, kupił sobie ten najlepszy model - BX-20. (Zdjęcie: Wikipedia)

Praktica BX 20

Praktica BX 20 Żródło: Wikipedia

BX-20 w porównaniu z BC-1 miała dodane:

  • Pomiar światła przez obiektyw przy zdjęciach z lampą błyskową.
  • Parę diod świecących w celowniku więcej (sygnalizacja korekty czułości filmu)
  • Zmiany w obudowie, niekoniecznie na lepsze (twardy plastik zamiast miękkiego wyłożenia)

W sumie różnice między poszczególnymi modelami były niewielkie, nie było warto wymieniać swojej Praktiki B na nowszą. Ale mimo to były to najlepsze aparaty małoobrazkowe bloku socjalistycznego. A potem sporo się zmieniło.

ORWO nie robi już filmów i kaset tylko usługi - odbitki, albumy itp.

Pentacon nadal robi aparaty fotograficzne, ale nic rewelacyjnego a nawet nie wiem czy na miejscu, czy w Chinach.

Carl Zeis Jena połączył się z zachodnim Zeissem i dalej robi mechanikę precyzyjną z optyką, ale już nie jest w uprzywilejowanej pozycji kombinatu strategicznego.

Zainteresowani tematem aparatów Praktica mogą poczytać więcej TUTAJ.

 

W następnym odcinku: Transport w NRD - drogi i koleje.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

Skomentuj

Żegnaj NRD (30): Fotografia, część 1

Jak już wspominałem, w sprzęcie fotograficznym NRD-owcy byli całkiem nieźli. W Polsce połączenie NRD i fotografia kojarzy się jednak przede wszystkim z filmami ORWO.

Filmy ORWO

Filmy ORWO

Filmy czarno-białe produkowano chyba we wszystkich krajach bloku - w końcu co to za sztuka. Gorzej było z filmami kolorowymi. NRD-owcom po wojnie przypadła dawna fabryka AGFA w Wolfen, gdzie produkowano właśnie filmy kolorowe. I kolorowe filmy ORWO oparte były właśnie o przedwojenną technologię AGFY. Na początku produkowano je nawet pod nazwą AGFA, ale potem w arbitrażu z RFN odstąpiono od tej nazwy i wybrano nową. Był to skrót od ORiginal WOlfen (Oryginał Wolfen). Oni oddali markę AGFA po dobroci, bo uważali że ich filmy są takie świetne, że nie muszą się podpierać znaną nazwą.

ORWO kojarzone jest z marnym kolorem. Trzeba zdecydowanie powiedzieć: Jain, jain i jeszcze raz jain. (Jain to połączenie ja i nein - tak i nie). Faktycznie slajdy oddawane do wywołania w sklepie fotograficznym - czyli wożone do laboratorium fabrycznego w Wolfen - zawsze miały marny kolor i większe lub mniejsze zażółcenie. Zastanawiające było, dlaczego różne, a nie zawsze takie same? Prowadziłem więc zapiski notując numery serii używanych filmów żeby znaleźć lepsze serie i kupić ich na zapas, ale to nic nie dawało, wszystkie serie były marne i w różnym stopniu zażółcone, nawet z tej samej serii, żadnej regularności. A razu pewnego kuzynka z Warszawy pokazała mi swoje slajdy zrobione na ORWO - a kolor był na nich taki że szczęka spadła mi na podłogę i potoczyła się pod kanapę. Nic nie gorszy od zachodnich filmów. Tajemnicę wyjaśnił mi dopiero kilka lat później jeden znajomy, bawiący się w wywoływanie tych filmów w domu. On twierdził, że jeżeli zestaw odczynników użyło się tylko do tylu filmów, ile było w przepisie to kolor był doskonały. Wywołanie w nich dwukrotnie większej ilości filmów dawało kolor całkiem przyzwoity. Zażółcenia powstawały jeżeli odczynniki były używane wielokrotnie dłużej, niż przewidywał przepis. Natomiast sama technologia nie była taka zła, świat przeszedł na nowocześniejszy proces nie ze względu na jakość koloru tylko na cenę wywołania i komplikację procesu.

Slajdy ORWO miały jednak swój obszar zastosowań na którym były bezkonkurencyjne - na żadnym innym materiale tak dobrze nie wychodziły zachody słońca.

No i jeszcze był jeden problem - klasyczne filmy AGFY według oryginalnego procesu wyciągały w latach 30-tych czułość tylko około 13 DIN (16 ISO/ASA), pamiętam że ojciec robił pierwsze slajdy w 1969 roku i najbardziej czuły film diapozytywowy ORWO miał wtedy 18 DIN (50 ISO/ASA), potem udało im się podkręcić to do 21 DIN (100 ISO/ASA). Ale nic więcej. A to trochę mało.

Z ciekawostek: ORWO produkowało też filmy czarno-białe czułe w zakresie bliskiej podczerwieni. Można było kupić je w normalnym sklepie fotograficznym, ale trzeba było o tym wiedzieć - filmu takiego nie było nigdy na półce bo musiały one być przechowywane w lodówce. Wiele NRD-owskich obiektywów było przystosowane do tych filmów i miało na skali odległości zaznaczony punkt do ustawiania ostrości dla filmu czułego w podczerwieni. Na zdjęciu poniżej to ten czerwony punkt pod cyfrą 4, na prawo od czerwonej, pionowej kreski.

Infrarotpunkt na obiektywie 28mm do aparatu Praktica serii B (NRD)

Infrarotpunkt na obiektywie 28mm do aparatu Praktica serii B (NRD)

Oprócz AGFY Wolfen na terenie NRD znalazła się też firma Zeiss Icon z Drezna, ceniony przed wojną producent aparatów fotograficznych. Po wojnie utworzono z niej (i paru innych zakładów) VEB Pentacon. Nazwa zwracała uwagę na fakt, że tam opracowano pryzmat pentagonalny o takim kształcie. Zakłady te produkowały sporo całkiem przyzwoitych modeli aparatów. Nie będę robił tu zarysu historycznego, ograniczę się, jak zwykle, do okresu schyłkowego NRD - czyli tego co sam widziałem.

Jednym z bardziej znanych ich modeli była średnioformatowa lustrzanka Pentacon six TL. Pomysł był dość ciekawy, inne lustrzanki w tym formacie mają raczej kształt skrzynki, a ta wygląda prawie jak małoobrazkowa. Jak na ten format to była relatywnie tania, a przy tym było do niej sporo wyposażenia dodatkowego i duży wybór obiektywów. Konstrukcja była jednak dość stara (jeszcze z lat 60-tych) i całkowicie mechaniczna. Aparat ten był powszechnie używany przez profesjonalistów, których nie było stać na sprzęt zachodni. Ja nie miałem z nim nic do czynienia, więc nie będę się dalej mądrzył. Zainteresowani mogą poczytać dalej TUTAJ.

Pentacon six TL

Pentacon six TL Źródło: Wikipedia Autor: Thuringius

Lustrzanki małoobrazkowe były produkowane pod nazwą Praktica (Znowu nie będzie rysu historycznego). W czasie gdy tam byłem była dostępna trzecia generacja aparatów Praktica (inni znowu liczą ją jako czwartą) z obiektywami na gwint M42. Aparaty te były może i nie najgorsze, ale niezbyt nowoczesne. Elektroniki było w nich niewiele, w zasadzie tyle co i w Zenitach (no, z nielicznymi wyjątkami - jak serie EE2 i EE3 z automatyką czasu).

Praktica LLC

Praktica LLC Źródło: Wikipedia Autor: Alfred

Trzecią istotną dla fotografii firmą, która znalazła się na terenie NRD była firma Carl Zeiss z Jeny. Tu historia była bardziej skomplikowana - Jena była przez krótki czas zajęta przez Amerykanów którzy wycofując się, siłą zabrali wielu fachowców i cały zarząd zakładu do swojej strefy okupacyjnej. Sytuację komplikował jeszcze fakt, że oprócz zakładów w Jenie imię Carla Zeissa nosiła jeszcze fundacja (Carl Zeiss Stiftung) założona jeszcze w XIX w. przez przyjaciela i współpracownika Zeissa - Ersta Abbe. Fundacja ta była właścicielem firmy Carl Zeiss, a znajdowała się na terenie RFN. Stąd spór o prawa do nazwy Carl Zeiss. Fundacja zapewniła sobie do niej wyłączne prawa, jednak nie mogła ich wyegzekwować na terenie RWPG. Sprzęt eksportowany na Zachód (a było tego dużo) nie mógł więc nosić nazwy Carl Zeiss i pisano nim różne rzeczy, na przykład aus Jena (z Jeny). Spór zakończyło dopiero zjednoczenie Niemiec i połączenie obu firm.

W NRD firma VEB Carl Zeiss Jena została rozbudowana do dużego kombinatu (czyli według dzisiejszej terminologii koncernu) zajmującego się mechaniką precyzyjną, optyką i mikroelektroniką. Kombinat ten zajmował się również produkcją obiektywów do aparatów produkowanych przez VEB Pentacon.

NRD-owskie aparaty dobrze się sprzedawały również w krajach zachodnich. A najlepiej sprzedawały się ich aparaty ostatniej generacji - Praktica serii B. Ponieważ taki aparat z mnóstwem wyposażenia dodatkowego mam w piwnicy do dziś, to będzie o tej serii następny odcinek.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

6 komentarzy

Żegnaj NRD (24): Polak, Węgier – dwa bratanki

Posiadanie paszportu służbowego miało swoje zalety. Żeby pojechać gdziekolwiek na zwykły paszport turystyczny trzeba było mieć zaproszenie. Na paszport służbowy można było po prostu jechać. Ale to "można" to najlepsza ilustracja mojej tezy z wcześniejszej notki o nieodróżnianiu w języku polskim können od dürfen - technicznie można było, ale nie wolno. Formalnie rzecz biorąc paszport służbowy był własnością delegującej firmy i takie pojechanie sobie na wycieczkę było wykroczeniem z tytułu nieuprawnionego rozporządzenia własnością społeczną czy czegoś w tym rodzaju. Ale kto w Polsce by się tym przejmował.

W 1987 powstał plan żeby zrobić sobie wycieczkę na Węgry, do Budapesztu. Koncepcja była taka, że pojedziemy na pierwszego maja (taki pretekst ideologiczny) na zaproszenie tamtejszych studentów polskich zrzeszonych w ZSP (organizacjom młodzieżowym poświęcę chyba osobny odcinek). Nocować mieliśmy w tamtejszych akademikach, oczywiście na lewo. I się wybraliśmy, w trzy osoby. W banku wymieniliśmy marki NRD na forinty, kupiliśmy bilety na pociąg, i pojechaliśmy. Ach, najpierw jeszcze, specjalnie na tą okazję kupiłem od kolegi aparat fotograficzny - Zenit 12XP. Może nierewelacyjny technicznie, ale bardzo solidny.

Zenit 12XP

Zenit 12XP Źródło: www.collection-appareils.fr

Była to spora wyprawa - na Węgry jest jednak daleko. Najpierw pojechaliśmy pociągiem do Drezna, tam przesiedliśmy się do pociągu relacji Rostock - Budapeszt (a może nawet Sofia? Nieważne.). Pociąg jechał i jechał, przez Czechosłowację wyglądało nawet że jako osobowy - zatrzymywał się co chwilę, stał długo a mimo to trzymał się rozkładu. Czescy WOP-iści na wjedzie nie robili problemów, natomiast później, na granicy węgierskiej Węgier wszedł do przedziału, spojrzał na nasze paszporty służbowe i zapytał ostro, po polsku: "Który raz w tym roku?". Różnych pytań się spodziewaliśmy, ale takiego to nie. Nie wiem czy uwierzył gdy powiedzieliśmy że pierwszy, ale nas wpuścił.

Pierwszy szok spotkał nas zaraz po ruszeniu z granicy - do pociągu, jadącego już od prawie doby, wsiedli ludzie i zaczęli go w czasie jazdy sprzątać! Czegoś takiego nie było nawet w NRD. Sam Budapeszt też różnił się od Polski czy NRD - nie był szary, smutny i zaniedbany tylko piękny i kolorowy. Gdyby nie socjalistyczne samochody i autobusy Ikarus można by go było pomylić z Zachodem.

Budapeszt w roku 1987

Budapeszt w roku 1987

Spaliśmy w akademiku różniącym się od tych małomiasteczkowych w Ilmenau - był to wielkomiejski, duży, kilkunastopiętrowy wieżowiec z pośpiesznymi windami. Zamiast na piechotę poruszaliśmy się świetnie działającą komunikacją miejską (studenci pożyczyli nam sieciówki), chodziliśmy do pięknych kawiarni, jedliśmy niedostępne gdzie indziej smakołyki jak lody z mielonymi kasztanami... Normalnie Zachód. Tamtejszy sklep spożywczy już wtedy praktycznie niczym nie różnił się od dzisiejszych supermarketów. Można było w nim kupić produkty zachodnich marek, być może nie oryginalne tylko licencyjne, ale zawsze.

Tamtejsi studenci polscy narzekali tylko na węgierski chleb - z domieszką mąki kukurydzianej, faktycznie niedobry. No ale raj na ziemi nie istnieje.

Na pochód pierwszomajowy oczywiście nie poszliśmy, byliśmy za to w wesołym miasteczku. Następnie wypisaliśmy sobie na papierze firmowym ZSP zaproszenie, żeby mieć podkładkę na uczelnię i na Politechnikę - w ten sposób nasz prywatny wyjazd stawał się służbowym i nie było problemu z nieuprawnionym użyciem paszportów. Potem jeszcze tylko blisko doba jazdy znowu do Ilmenau i koniec wycieczki. Powrót był dołujący. Szarość, szarość, szarość.

W następnym odcinku: Jeszcze dalej na Zachód - znowu przez Wschód.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

4 komentarze