Pisałem już o aspirancie A., który na wakacjach 1986 pracował w firmie w RFN, we Frankfurcie nad Menem. Miał on zamiar pojechać tam jeszcze raz w następnym roku, a właściciel firmy był chętny do przyjęcia jeszcze jednego pracownika na wakacje. A. zaproponował to mi, bo wiedział że sobie tam poradzę. Ja, oczywiście byłem bardzo chętny - wtedy każdy by się zgodził na wyjazd nawet do pracy fizycznej, a co dopiero jako programista.
Tak więc zostało postanowione, że jedziemy. Ale wtedy nie było tak prosto jak teraz. Opisałem już trudności z wyjazdem nawet do kraju bloku, wyjazd na Zachód to była zupełnie inna klasa problemu. I tak po pierwsze, to kraj zachodni wymagał posiadania zaproszenia. Chodziło o to, żeby ktoś miejscowy przyjął odpowiedzialność, zwłaszcza finansową, za tego biedaka który przyjedzie. Z zaproszeniem można było złożyć w konsulacie wniosek o wizę (na szczęście wtedy mieliśmy konsulat niemiecki w Szczecinie) oraz wniosek o paszport. Zaprosił mnie mój krewny który wyjechał do RFN około 1980, mieszkał gdzieś w Zagłębiu Ruhry. Będąc w kraju złożyłem wniosek o wizę wkrótce dostałem wiadomość, że będzie. I dopiero wtedy zaczęły się prawdziwe schody.
Samo dostanie paszportu na wyjazd na Zachód dla Polaka nie było specjalnym problemem. NRD-owcy mogli sobie taką próbę od razu darować, chyba że lubili rosyjską ruletkę i chcieli od razu wyjechać na stałe (będzie o tym odcinek). Polacy mogli wyjeżdżać prawie że ot tak sobie, no chyba że kogoś SB chciała skłonić do współpracy albo poszykanować. Ale to było rzadkie, osobiście się z nikim tak szykanowanym nie zetknąłem. Moje problemy były natury technicznej:
- Do złożenia wniosku paszportowego niezbędne było pojawienie się z dowodem osobistym w właściwym terytorialnie Urzędzie Paszportowym.
- Właściwy terytorialnie Urząd Paszportowy był w Szczecinie.
- Mój dowód był w Warszawie, w Biurze Współpracy z Zagranicą Politechniki Warszawskiej.
Czyli gdybym miał zrobić taką akcję zgodnie z regułami to musiałbym:
- Pojechać z Ilmenau do Szczecina (450 km).
- Ze Szczecina pojechać do Warszawy (550 km), oddać paszport służbowy i wziąć dowód.
- Z Warszawy pojechać do Szczecina (550 km), złożyć wniosek paszportowy.
- Ze Szczecina pojechać do Warszawy (550 km), zdać dowód, pobrać paszport służbowy.
- Z Warszawy pojechać do Szczecina (550 km).
- Ze Szczecina pojechać do Ilmenau (450 km).
Najprostszy skrót - pojechanie bezpośrednio z Ilmenau do Warszawy lub odwrotnie, wiele nie wnosił. No tragedia po prostu. Więc w Szczecinie wybrałem się do kierownika Urzędu Paszportowego i ustaliłem z nim, że mogę sobie to trochę skrócić: Po pobraniu dowodu mogę pójść do dowolnego Urzędu Paszportowego w Warszawie, oni mi potwierdzą dane na wniosku paszportowym, potem znowu wezmę mój paszport służbowy, wrócę do Szczecina i tam złożę ten wcześniej potwierdzony wniosek. Dwa przejazdy, 1100 kilometrów i półtorej doby do przodu.
Więc tak zrobiłem. Prawie wypaliło. Znaczy wniosek mi w Warszawie po krótkiej dyskusji potwierdzili, problem powstał w niespodziewanym miejscu, mianowicie pani na Politechnice nie dała mi paszportu. Powiedziała że już są wakacje i mi paszport nie przysługuje bo będę jeździł na niego prywatnie. Teoretycznie miała rację, według przepisów powinniśmy zdawać paszporty na wakacje, ale ta odległość... A w praktyce to nie miała racji, bo wakacje to były w Polsce a my jeszcze mieliśmy trzy czy cztery tygodnie zajęć. Ale się uparła i już. Musiałem iść do Ministerstwa Edukacji, pisać podanie o wydanie paszportu i zobowiązać się do dostarczenia zaświadczenia z uczelni, że zajęcia jeszcze są. Ale zdążyłem (ledwie) jeszcze tego samego dnia i znowu miałem paszport służbowy w ręku.
Po tych paru tygodniach czas nadszedł. Pojechałem do Szczecina, potem znowu do Warszawy po dowód, do Szczecina po paszport turystyczny (co to za pomysł, żeby stolica była tak daleko na wschodzie!), do konsulatu po wizę. Rodzice wymienili mi na książeczkę walutową przysługujące na wyjazd na zachód 21 marek RFN po kursie oficjalnym (czyli niesamowicie korzystnym, to była dobra strona systemu z przymusową wymianą walut) i dodali stówę kupioną na czarnym rynku. Akurat do Fuldy jechał samochodem kolega ojca z pracy. Kolega ten pracował wcześniej na Polserwisowskim kontrakcie właśnie tam, w Fuldzie, jako konstruktor. Więc zostało ustalone, że mnie do tej Fuldy zabierze, tam wsiądę w pociąg i nim pojadę te pozostałe niecałe 100 km do Frankfurtu.
Polservice był firmą zajmującą się eksportem polskiej, wykwalifikowanej siły roboczej za granicę, głównie do krajów zachodnich. Pośredniczyli oni w zawarciu kontraktu i załatwiali formalności paszportowe, wizowe itp., pobierając za to spory procent zarobionych przez pracownika pieniędzy w twardej walucie.
Pojechaliśmy Fiatem 125p kolegi ojca, nawiasem mówiąc ten Fiat był kupiony w RFN właśnie na tym jego kontrakcie.
Polskie Fiaty 125p były sprzedawane na Zachodzie, jednak bez dużych sukcesów. Sprzedawały się przede wszystkim dzięki swojej niskiej cenie, kupowali je głównie ludzie na kontraktach terminowych - na przykład żołnierze amerykańscy odbywający służbę w Europie. Po prostu nie było im żal zostawić taki samochód wracając do siebie do kraju. Kupowali je również Polacy pracujący na Zachodzie - były to trudno dostępne w Polsce wersje eksportowe dostępne od ręki, a w Polsce na nowego Fiata w gorszej wersji trzeba było czekać co najmniej kilka lat. Do tego potem, w Polsce, nie było problemu z serwisowaniem.
Droga prowadziła A11, Berliner Ringiem, A9 i A4, zupełnie jak do Ilmenau. Tyle że koło Erfurtu nie zjechaliśmy na Arnstadt ale pojechaliśmy dalej prosto, w stronę granicy. To było duże przeżycie, taki wyjazd na drugą stronę (nach drüben, jak mówili w NRD). Przed ostatnim zjazdem przed granicą, na Eisenach, pojawiły się wielkie tablice "Ostatni zjazd!", "Zastanów się, czy naprawdę tego chcesz!", "Po raz ostatni ostrzegamy!" (Żeby nie było wątpliwości, bo wiele rzeczy które tu piszę może dziś wydawać się niewiarygodne - tutaj ironizuję, tablice były sformułowane śmiertelnie poważnie. Przy tym "śmiertelnie" należy brać dosłownie, z nimi żartów nie było). Dalej na autostradzie stał pojedynczy policjant który sprawdził nasze paszporty. Nie, to nie była jeszcze granica. To było - używając terminologii z zakresu szeregowania zadań - testowanie na dopuszczenie do testowania do przekroczenia granicy. Po następnych paru kilometrach zobaczyliśmy budynki przejścia granicznego po stronie NRD. Nowiutkie, zbudowane ledwie dwa lata wcześniej. Część tych zabudowań istnieje do dziś (chociaż trudno powiedzieć jak długo jeszcze, w tej chwili prowadzone są tam intensywne prace budowlane) jako Rasthof Eisenach. Autostrada biegła prosto omijając te budynki, ale była zastawiona solidnymi zaporami. Wszystkie samochody musiały zjechać estakadą na bok i podjechać pod budynek przejścia granicznego (Na zdjęciu poniżej część z lewej to wyjazd, z prawej wjazd. Estakada i wiaty części wyjazdowej już nie istnieją). Z kilku pasów do odprawy otwarty był tylko jeden, a i tak kolejki nie było. Funkcjonariusz graniczny sprawdził dokładnie paszporty, podyskutował trochę, że za szybko jesteśmy (ale nie na tyle szybko żeby nam wlepić mandat), zajrzał przy pomocy luster na kółkach pod samochód, niewykluczone że samochód został dyskretnie prześwietlony (podobno mieli do tego instalacje, nie wiem czy akurat tam też). I puścił. Aż mi trudno było w to uwierzyć.
Rasthof Eisenach na miejscu przejścia granicznego Wartha
Wróciliśmy na autostradę, po paru następnych kilometrach zobaczyliśmy małą (przynajmniej w porównaniu) budkę przejścia granicznego po stronie RFN. (W tym miejscu jeszcze kilka lat temu znajdował się Rasthof Herleshausen - ten budyneczek w lewej, w głębi, ale już go nie ma.) Tam tylko krótko obejrzeli paszporty i już - byliśmy z drugiej strony.
Niedługo potem, wczesnym popołudniem zostałem wysadzony przed dworcem w Fuldzie. Kupiłem bilet do Frankfurtu, na pociąg osobowy oczywiście. I tak kosztował horrendalnie, nawet dla mnie - w końcu trochę lepiej sytuowanego - bo 26 marek zachodnich. Więcej niż było tej oficjalnej wymiany. Pociąg jechał wolno i zatrzymywał się co chwilę, może to i dobrze, mogłem się spokojnie przyglądać innemu światu. Dzięki oglądaniu zachodniej telewizji nie spodziewałem się bezproblemowego i bezkonfliktowego raju. "Weihnachtsbaum in unserem Arbeitsraum interessiert uns kaum" (Choinka na naszej hali nas wali) głosił napis wymalowany sprayem na murze mijanej fabryki. Słusznie, mnie też. Wkrótce wylądowałem na dworcu we Frankfurcie.
A co było dalej, o tym w następnym odcinku.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------