Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Śladami NRD: DDR Forever, a w Polsce jak kto chce

W bardzo dobrym punkcie, tuż obok Museumsinsel założono Muzeum NRD (DDR Museum).

DDR-Museum Berlin

DDR-Museum Berlin Źródło: www.ddr-museum.de

Jest to wspaniały przykład jak za niewielkie pieniądze zrobić biznes, do którego klienci z całego świata będą walić drzwiami i oknami. Pomieszczenie muzeum jest stosunkowo niewielkie, a eksponaty zgromadzono przede wszystkim przeszukując szafy i szuflady u znajomych. Najwięcej kosztowały specjalnie wykonane szafki ekspozycyjne.

DDR-Museum Berlin

DDR-Museum Berlin Źródło: www.ddr-museum.de

A z ciekawych eksponatów są tam:

  • Trabant, do którego można wsiąść i "przejechać się" przez osiedle z wielkiej płyty (znaczy na monitorze przed samochodem leci film z takiego przejazdu). Można też obejrzeć i pomacać wyposażenie z bagażnika - klucze, skrobaczki do szyb itp.
DDR-Museum Berlin

DDR-Museum Berlin Źródło: www.ddr-museum.de

  • Meblościanka z zawartością, można zaglądać do szafek i macać ich zawartość, oglądać książki itd.
DDR-Museum Berlin

DDR-Museum Berlin Źródło: www.ddr-museum.de

  • Kuchnia z zawartością, prawie wszystko można wziąć do ręki, tylko drobne części są za szybami żeby nie ginęły za szybko.
DDR-Museum Berlin - Kuchnia

DDR-Museum Berlin - Kuchnia

  • Mała salka kinowa z lecącym na okrągło filmem o budownictwie mieszkaniowym z początku lat 80-tych.
  • Mnóstwo wyrobów z NRD, wiele nawet do pomacania (ubrania, maszyna do pisania Erika itp.)
DDR-Museum Berlin - Maszyna do pisania Erika

DDR-Museum Berlin - Maszyna do pisania Erika

  • Parę NRD-owskich czasopism z modą do przekartkowania na komputerze.

Ekspozycja fajnie pogrupowana tematycznie, na przykład szafka robotnika, tornister ucznia, części i dokumenty samochodowe, przedszkole, szkoła, Jugendweihe...

A w kasie można kupić osiemdziesięciofenigową czekoladę Schlager Süßtaffel, oczywiście współczesną i znacznie drożej. Nie kupiłem (temperatura powietrza 35+ stopni, nie doniósłbym do hotelu), więc nie wiem czy imitacja wyrobu czekoladopodobnego wyszła im jak prawdziwa.
Całe muzeum jest oczywiście reklamowane wszędzie, w każdym hotelu leżą ulotki i karty rabatowe na darmową pocztówkę, na Berlin Welcome Card można mieć 25% zniżki na bilet itd. Do kasy stoi kolejka. A, i wszyscy na potęgę robią tam zdjęcia, ja teraz powymieniam sporo linkowanych zdjęć z cyklu o NRD na własne i dodam jeszcze trochę nowych.

Muzeum NRD było w 2008 nominowane do nagrody European Museum Of The Year.

[mappress mapid="36"]

A potem pojechaliśmy do Szczecina. I zupełnie przypadkiem, od krewnych, dowiedzieliśmy się, że w Szczecinie też jest coś podobnego, w Muzeum Narodowym. Ze stron Narodowego w sieci nic się jednak nie udało o tym dowiedzieć. Poszliśmy do Narodowego na Wały Chrobrego (czyli Hackenterasse), tam jednak takiej ekspozycji nie było, myśleliśmy więc że już została zlikwidowana. Po dopytaniu u krewnych ustaliliśmy jednak, że wystawa jest w innym budynku Narodowego - Starym Ratuszu (czyli Muzeum Historii Szczecina). Rzeczywiście coś tam było, zestawiony był przedwojenny pokój typowego Hansa Stettinera z powojennym pokojem typowego Jana Szczecińskiego. Ale było tego niewiele, nic do dotknięcia, zabraniają nawet robienia zdjęć i nie można kupić Fotoerlaubnisu, nawet na zdjęcia bez statywu i lampy. Z późnego PRL było głownie o stanie wojennym. Specjalnie rozglądałem się za ulotkami z innych atrakcji Szczecina i okolicy - praktycznie nic. Nie muszę chyba pisać, że byliśmy w tym muzeum jedynymi zwiedzającymi, prawdopodobnie przez cały dzień przychodzi tam mniej ludzi niż tam pracuje. Czy, do cholery, w takim Narodowym nie można zatrudnić kogoś kto chociaż słyszał słowo marketing? Przecież tam nawet nie ma przyzwoitego sklepiku z pamiątkami - a przecież coś takiego jest obowiązkowe nawet w krajach mało cywilizowanych.
No i jak dzieciom albo wnukom pokazać, jak się żyło w PRL-u? Dziś można taką ekspozycję zorganizować za pół darmo (Maluch w cenie złomu, rzeczy z szaf i szuflad), za 10 lat będzie trzeba wydać na to majątek.

No i ponieważ nie można było robić zdjęć to nie dołączę żadnego i reklamy muzeum nie będzie miało. Dobrze że to już nie za moje podatki (ale pewnie i tak dostają coś z Unii niestety).

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

Skomentuj

Operetka na pograniczu

Dawno nic nie pisałem - dużo roboty, byłem chory, a potem w kraju. Z kraju przywiozłem slajdy ze studiów i sporo materiałów - będą nowe odcinki o NRD. Oprócz tego w kraju byłem z żoną w Operetce.

Operetka nazywa się właściwie Opera na zamku, a kiedyś Teatr muzyczny, ale od kiedy pamiętam (a pamiętam jeszcze jej pierwszą siedzibę w kasynie wojskowym na Potulickiej) wszyscy mówią na nią Operetka.

Grali Krainę uśmiechu Lehára. Nie byłoby o czym wspominać - w końcu nie prowadzę bloga popkulturze początku XX wieku - gdyby nie coś, czego nigdy wcześniej w teatrze nie widziałem. Otóż nad sceną wisiał tam wielki, taki szeroki jak i scena, LED-owy, zielony wyświetlacz na dwie linie po 56 znaków. Na wyświetlaczu leciał tekst sztuki po niemiecku (czyli w tym przypadku w języku oryginału). Tekst niemiecki w wielu miejscach jakoś tak lepiej pasował do muzyki. Zauważyłem kilka literówek, ale ogólnie to świetnie. No ale po co to wszystko? Przecież mało kto z bywalców opery w Polsce zna niemiecki na tyle, żeby śledzić tekst oryginalny.

Kiedy szliśmy w stronę opery, minęliśmy trzy duże autobusy z których wysiadali ludzie kierujący się następnie w ta sama stronę, co i my. Byli to Niemcy z pobliskich miejscowości. Dla nich to najbliższa opera, a nawet jeśli nie, to koszt wycieczki do opery w Szczecinie jest raczej niższy niż cena samego biletu do opery w Berlinie. Co prawda w Szczecinie mówią i śpiewają w egzotycznym języku, ale jeżeli są napisy, tak jak w kinie... Szacun za pomysł.

 

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Ciekawostki

6 komentarzy

Żegnaj NRD (25): Dalej na Zachód, znowu przez Wschód

Pisałem już o aspirancie A., który na wakacjach 1986 pracował w firmie w RFN, we Frankfurcie nad Menem. Miał on zamiar pojechać tam jeszcze raz w następnym roku, a właściciel firmy był chętny do przyjęcia jeszcze jednego pracownika na wakacje. A. zaproponował to mi, bo wiedział że sobie tam poradzę. Ja, oczywiście byłem bardzo chętny - wtedy każdy by się zgodził na wyjazd nawet do pracy fizycznej, a co dopiero jako programista.

Tak więc zostało postanowione, że jedziemy. Ale wtedy nie było tak prosto jak teraz. Opisałem już trudności z wyjazdem nawet do kraju bloku, wyjazd na Zachód to była zupełnie inna klasa problemu. I tak po pierwsze, to kraj zachodni wymagał posiadania zaproszenia. Chodziło o to, żeby ktoś miejscowy przyjął odpowiedzialność, zwłaszcza finansową, za tego biedaka który przyjedzie. Z zaproszeniem można było złożyć w konsulacie wniosek o wizę (na szczęście wtedy mieliśmy konsulat niemiecki w Szczecinie) oraz wniosek o paszport. Zaprosił mnie mój krewny który wyjechał do RFN około 1980, mieszkał gdzieś w Zagłębiu Ruhry. Będąc w kraju złożyłem wniosek o wizę wkrótce dostałem wiadomość, że będzie. I dopiero wtedy zaczęły się prawdziwe schody.

Samo dostanie paszportu na wyjazd na Zachód dla Polaka nie było specjalnym problemem. NRD-owcy mogli sobie taką próbę od razu darować, chyba że lubili rosyjską ruletkę i chcieli od razu wyjechać na stałe (będzie o tym odcinek). Polacy mogli wyjeżdżać prawie że ot tak sobie, no chyba że kogoś SB chciała skłonić do współpracy albo poszykanować. Ale to było rzadkie, osobiście się z nikim tak szykanowanym nie zetknąłem. Moje problemy były natury technicznej:

  • Do złożenia wniosku paszportowego niezbędne było pojawienie się z dowodem osobistym w właściwym terytorialnie Urzędzie Paszportowym.
  • Właściwy terytorialnie Urząd Paszportowy był w Szczecinie.
  • Mój dowód był w Warszawie, w Biurze Współpracy z Zagranicą Politechniki Warszawskiej.

Czyli gdybym miał zrobić taką akcję zgodnie z regułami to musiałbym:

  • Pojechać z Ilmenau do Szczecina (450 km).
  • Ze Szczecina pojechać do Warszawy (550 km), oddać paszport służbowy i wziąć dowód.
  • Z Warszawy pojechać do Szczecina (550 km), złożyć wniosek paszportowy.
  • Ze Szczecina pojechać do Warszawy (550 km), zdać dowód, pobrać paszport służbowy.
  • Z Warszawy pojechać do Szczecina (550 km).
  • Ze Szczecina pojechać do Ilmenau (450 km).

Najprostszy skrót - pojechanie bezpośrednio z Ilmenau do Warszawy lub odwrotnie, wiele nie wnosił. No tragedia po prostu. Więc w Szczecinie wybrałem się do kierownika Urzędu Paszportowego i ustaliłem z nim, że mogę sobie to trochę skrócić: Po pobraniu dowodu mogę pójść do dowolnego Urzędu Paszportowego w Warszawie, oni mi potwierdzą dane na wniosku paszportowym, potem znowu wezmę mój paszport służbowy, wrócę do Szczecina i tam złożę ten wcześniej potwierdzony wniosek. Dwa przejazdy, 1100 kilometrów i półtorej doby do przodu.

Więc tak zrobiłem. Prawie wypaliło. Znaczy wniosek mi w Warszawie po krótkiej dyskusji potwierdzili, problem powstał w niespodziewanym miejscu, mianowicie pani na Politechnice nie dała mi paszportu. Powiedziała że już są wakacje i mi paszport nie przysługuje bo będę jeździł na niego prywatnie. Teoretycznie miała rację, według przepisów powinniśmy zdawać paszporty na wakacje, ale ta odległość... A w praktyce to nie miała racji, bo wakacje to były w Polsce a my jeszcze mieliśmy trzy czy cztery tygodnie zajęć. Ale się uparła i już. Musiałem iść do Ministerstwa Edukacji, pisać podanie o wydanie paszportu i zobowiązać się do dostarczenia zaświadczenia z uczelni, że zajęcia jeszcze są. Ale zdążyłem (ledwie) jeszcze tego samego dnia i znowu miałem paszport służbowy w ręku.

Po tych paru tygodniach czas nadszedł. Pojechałem do Szczecina, potem znowu do Warszawy po dowód, do Szczecina po paszport turystyczny (co to za pomysł, żeby stolica była tak daleko na wschodzie!), do konsulatu po wizę. Rodzice wymienili mi na książeczkę walutową przysługujące na wyjazd na zachód 21 marek RFN po kursie oficjalnym (czyli niesamowicie korzystnym, to była dobra strona systemu z przymusową wymianą walut) i dodali stówę kupioną na czarnym rynku. Akurat do Fuldy jechał samochodem kolega ojca z pracy. Kolega ten pracował wcześniej na Polserwisowskim kontrakcie właśnie tam, w Fuldzie, jako konstruktor. Więc zostało ustalone, że mnie do tej Fuldy zabierze, tam wsiądę w pociąg i nim pojadę te pozostałe niecałe 100 km do Frankfurtu.

Polservice był firmą zajmującą się eksportem polskiej, wykwalifikowanej siły roboczej za granicę, głównie do krajów zachodnich. Pośredniczyli oni w zawarciu kontraktu i załatwiali formalności paszportowe, wizowe itp., pobierając za to spory procent zarobionych przez pracownika pieniędzy w twardej walucie.

Pojechaliśmy Fiatem 125p kolegi ojca, nawiasem mówiąc ten Fiat był kupiony w RFN właśnie na tym jego kontrakcie.

Polskie Fiaty 125p były sprzedawane na Zachodzie, jednak bez dużych sukcesów. Sprzedawały się przede wszystkim dzięki swojej niskiej cenie, kupowali je głównie ludzie na kontraktach terminowych - na przykład żołnierze amerykańscy odbywający służbę w Europie. Po prostu nie było im żal zostawić taki samochód wracając do siebie do kraju. Kupowali je również Polacy pracujący na Zachodzie - były to trudno dostępne w Polsce wersje eksportowe dostępne od ręki, a w Polsce na nowego Fiata w gorszej wersji trzeba było czekać co najmniej kilka lat. Do tego potem, w Polsce, nie było problemu z serwisowaniem.

Droga prowadziła A11, Berliner Ringiem, A9 i A4, zupełnie jak do Ilmenau. Tyle że koło Erfurtu nie zjechaliśmy na Arnstadt ale pojechaliśmy dalej prosto, w stronę granicy. To było duże przeżycie, taki wyjazd na drugą stronę (nach drüben, jak mówili w NRD). Przed ostatnim zjazdem przed granicą, na Eisenach, pojawiły się wielkie tablice "Ostatni zjazd!", "Zastanów się, czy naprawdę tego chcesz!", "Po raz ostatni ostrzegamy!" (Żeby nie było wątpliwości, bo wiele rzeczy które tu piszę może dziś wydawać się niewiarygodne - tutaj ironizuję, tablice były sformułowane śmiertelnie poważnie. Przy tym "śmiertelnie" należy brać dosłownie, z nimi żartów nie było). Dalej na autostradzie stał pojedynczy policjant który sprawdził nasze paszporty. Nie, to nie była jeszcze granica. To było - używając terminologii z zakresu szeregowania zadań - testowanie na dopuszczenie do testowania do przekroczenia granicy. Po następnych paru kilometrach zobaczyliśmy budynki przejścia granicznego po stronie NRD. Nowiutkie, zbudowane ledwie dwa lata wcześniej. Część tych zabudowań istnieje do dziś (chociaż trudno powiedzieć jak długo jeszcze, w tej chwili prowadzone są tam intensywne prace budowlane) jako Rasthof Eisenach. Autostrada biegła prosto omijając te budynki, ale była zastawiona solidnymi zaporami. Wszystkie samochody musiały zjechać estakadą na bok i podjechać pod budynek przejścia granicznego (Na zdjęciu poniżej część z lewej to wyjazd, z prawej wjazd. Estakada i wiaty części wyjazdowej już nie istnieją). Z kilku pasów do odprawy otwarty był tylko jeden, a i tak kolejki nie było. Funkcjonariusz graniczny sprawdził dokładnie paszporty, podyskutował trochę, że za szybko jesteśmy (ale nie na tyle szybko żeby nam wlepić mandat), zajrzał przy pomocy luster na kółkach pod samochód, niewykluczone że samochód został dyskretnie prześwietlony (podobno mieli do tego instalacje, nie wiem czy akurat tam też). I puścił. Aż mi trudno było w to uwierzyć.

Przejście graniczne Wartha

Przejście graniczne Wartha Źródło: www.grenzzaunlos.de

 

Rasthof Eisenach na miejscu przejścia granicznego Wartha

Rasthof Eisenach na miejscu przejścia granicznego Wartha

Wróciliśmy na autostradę, po paru następnych kilometrach zobaczyliśmy małą (przynajmniej w porównaniu) budkę przejścia granicznego po stronie RFN. (W tym miejscu jeszcze kilka lat temu znajdował się Rasthof Herleshausen - ten budyneczek w lewej, w głębi, ale już go nie ma.) Tam tylko krótko obejrzeli paszporty i już - byliśmy z drugiej strony.

Przejście graniczne Herleshausen

Przejście graniczne Herleshausen Źródło: www.grenzzaunlos.de

Niedługo potem, wczesnym popołudniem zostałem wysadzony przed dworcem w Fuldzie. Kupiłem bilet do Frankfurtu, na pociąg osobowy oczywiście. I tak kosztował horrendalnie, nawet dla mnie - w końcu trochę lepiej sytuowanego - bo 26 marek zachodnich. Więcej niż było tej oficjalnej wymiany. Pociąg jechał wolno i zatrzymywał się co chwilę, może to i dobrze, mogłem się spokojnie przyglądać innemu światu. Dzięki oglądaniu zachodniej telewizji nie spodziewałem się bezproblemowego i bezkonfliktowego raju. "Weihnachtsbaum in unserem Arbeitsraum interessiert uns kaum" (Choinka na naszej hali nas wali) głosił napis wymalowany sprayem na murze mijanej fabryki. Słusznie, mnie też. Wkrótce wylądowałem na dworcu we Frankfurcie.

A co było dalej, o tym w następnym odcinku.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

5 komentarzy

Żegnaj NRD (1): Początek

Każdy inteligentny blogokomentator może sobie wyguglać skąd pochodzę i gdzie studiowałem. A ponieważ było tak, jak było ogłaszam się samozwańczym ekspertem od NRD i rozpoczynam cykl wykładów na temat wyższości NRD nad resztą świata lub odwrotnie. 40 lat NRD - 40 lat socjalistycznego cyrku to najlepsza charakterystyka tego dziwnego tworu. Hasło podobno autentyczne (trudno mi potwierdzić wiarygodność naocznego świadka, ale ma on tytuł profesora), tyle że lat było wtedy 20.

No dobra, jestem ze Szczecina, NRD dla mnie od zawsze było tuż za miedzą. Najpierw mimo wszystko daleko - nie dało się tam pojechać, ale później zrobiło się całkiem blisko - do wyjazdu wystarczał dowód osobisty + książeczka walutowa. Nie pamiętam już, czy rodzice kupowali marki NRD na czarnym rynku, czy wystarczało to, co można było wymienić na książeczkę walutową, ale kraj za miedzą stał otworem.

NRD widziane oczyma Polaka przyjeżdżającego na zakupy do Schwedt albo Berlina było całkiem fajne. Nowe bloki w miastach były o wiele ładniejsze od szarych, smutnych bloków w Polsce.

Bloki w Erfurcie

Post NRD-owskie bloki w Erfurcie

Była autostrada aż do Berlina i dalej, nie taki ogryzek jak pod Szczecinem. Co prawda też dziurawa, ale zawsze. Ale najfajniejsze były sklepy. W takim w sumie nie za dużym mieście jak Schwedt (jakieś 50.000) dom towarowy był taki, że w Szczecinie do dziś takiego nie ma.

Dom towarowy w Schwedt

Dom towarowy w Schwedt (NRD) Żródło: http://schnitzler-aachen.de

Wejście z kurtyną powietrzną, schody ruchome... W tamtych czasach to było coś. A co dopiero mówić o domu towarowym na Alexie w Berlinie.

Dom towarowy na Alexanderplatz w Berlinie

Dom towarowy na Alexanderplatz w Berlinie za czasów NRD. Żródło: Bundesarchiv Bild 183-K0212-0301-001

A w tych domach towarowych...

  • Ładne, kolorowe artykuły gospodarstwa domowego, zwłaszcza te z tworzyw sztucznych, jakże inne od przaśnych, szaroburych dostępnych w Polsce.
  • Piękne,  praktyczne wyroby z cienkiego szkła jenajskiego, takich w Polsce nie było.
  • Bardzo przyzwoite i niedrogie narzędzia (niektóre kupione w tamtych latach mam i używam do dziś).
  • Buty, buty, buty, dla bogatszych nawet licencyjny Salamander. Ponieważ Polacy masowo je wykupywali, celnicy NRD-owscy nie pozwalali na ich wywóz. Więc jechało się w jakichś zużytych, które się w drodze powrotnej wyrzucało. W lesie koło drogi tworzyły się całe wysypiska starych, polskich butów.
  • Ubrania i buty dla dzieci, styl ich może nie był najpiękniejszy, ale za to były dotowane przez państwo, więc za pół darmo. I w wyborze.
  • Artykuły papiernicze i szkolne - jak i plastiki - kolorowe i fajne, nie szare i smutne.
  • Żywność generalnie nie była rewelacyjna, ale czekoladę, rodzynki i migdały zawsze można było sobie przywieźć.
  • No i najfajniejsze: Zabawki. Kolejki elektryczne firmy PIKO. Plastikowe modele do sklejania. Klocki różnego rodzaju, Samochodziki. I jeszcze, jeszcze, jeszcze...

A po zakupach trzeba było tylko postarać się, żeby NRD-owski celnik nic nie zabrał i już można było się cieszyć, jak się u nas w domu mówiło, łupami.

I tak fajnie było aż do roku bodajże 1980, kiedy to w Polsce wybuchła epidemia pryszczycy. Co? Nikt takiej epidemii nie pamięta? A, prawda, w Polsce nazywało się to inaczej, strajki, czy jakoś tak, ale w NRD upierali się że to pryszczyca i już. I dla ochrony NRD-owskiego bydła granicę zamknięto.

To dopiero początek cyklu. W następnych odcinkach: agenci Stasi, członkowie SED, donosiciele, przeszukania, dzielna Armia Radziecka i piwo. Stay tuned.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

Komentarze: (1)