Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Prześliczna ta taro tarocistka la la la

Magdalena Jaworska

Magdalena Jaworska

Żona włączyła wczoraj telewizor, na polski kanał TVP-Info i przypadkiem leciał tam akurat program o Magdzie Jaworskiej. Gdyby to było o jakiejkolwiek innej miss, to bym nawet się w stronę telewizora nie obrócił, ale Magda to, było nie było, moja rodzina. Obejrzeliśmy więc. (Gugiel pokazuje, że był to odcinek serii "Miejsca przeklęte".) Faktografia nawet się zgadzała, prywatność uszanowali, tu nie mam zastrzeżeń. Tylko po co pokazywali co chwilę jakąś panią, podpisaną "Tarocistka", która bredziła nieprzytomnie i bez związku próbując "wytłumaczyć" pewne zdarzenia? Ja rozumiem, że TVP jest opanowana przez antyracjonalistyczny Ciemnogród, no ale oni powinni być przeciwni tarotowi z pozycji katolickich!

Jedno jest tylko pocieszające - to już jedenasty rok, jak na nich nie płacę.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Telewizja

Skomentuj

Żegnaj NRD (13): Kultura w NRD część 1 (bo Blox mówi że wpis za długi)

Teraz może dla odmiany coś lżejszego - o kulturze w NRD. Chociaż z tą lekkością to, jak w ogóle w NRD, nie było za dobrze. I wcale nie chodzi mi tu tylko o cenzurę.

Sytuacja kultury w NRD nie była zbyt dobra. Silna dominacja RFN zalewającego NRD swoją telewizją i radiem z filmami, muzyką i audycjami w tym samym języku nie pozwalała miejscowym twórcom się rozwinąć. W Polsce praktycznie nie istniała alternatywa dla twórczości powstającej w Polsce po polsku, w NRD cokolwiek z RFN miało już na starcie fory ze względu na pochodzenie i włożoną kasę. Świetnie było to widać w muzyce rockowej - polskie zespoły nawet nie najwyższej ligi zjadały NRD-owską czołówkę na śniadanie. A do czołówki zaliczano tam trzy grupy:

Puhdys - Zespół powstał jeszcze w latach sześćdziesiątych a stylistycznie tkwił w rocku gitarowym lat 70-tych. Był bardzo popularny w NRD i był jedynym zespołem z tego kraju któremu wolno było koncertować na Zachodzie. Nie jestem tego pewien (i nie udało mi się wyguglać potwierdzenia tej informacji) ale słyszałem że dla tych wyjazdów musieli się zapisać do partii. Gdy przyjechaliśmy do NRD akurat śpiewali "Es ist keine Ente, wir spielen bis zur Rockerrente" ("To nie kaczka dziennikarska, będziemy grać do rockowej emerytury"). I tak rzeczywiście jest, grają nadal, mimo że jeden z nich dociąga już do siedemdziesiątki. Muzyka taka sobie, nic szczególnego, ale lepszej w NRD rzeczywiście nie było. Jakoś nie kojarzę podobnego stylistycznie zespołu polskiego tamtych lat, może ktoś podpowie.

Karat - Powstał w połowie lat siedemdziesiątych i grał muzykę zbliżoną do prog-rocka z dużym naciskiem na partie klawiszowe. Lubię rocka progresywnego, ale jak dla mnie to oni byli słabi, z marnym brzmieniem, bez wyrazu i beznadziejnie utknęli we wczesnych latach 70-tych. Z krajowych zespołów można by ich porównać do Exodusu, ale Exodus był jednak ciekawszy (na przykład TUTAJ) i o wiele bardziej wyrazisty (a mimo to kto ich jeszcze pamięta). Największym przebojem Karatu była piosenka "Über sieben Brücken musst du gehn" coverowana w RFN przez Petera Maffaya. Ponieważ Karatowi nie wolno było wyjeżdżać na Zachód, wszyscy znają wersję Maffaya, a oryginał pamiętają tylko NRD-owcy.

City - powstało również w latach siedemdziesiątych, skrzypce w składzie przesuwały ich nieco w okolice folk-rocka, zwłaszcza w ich największym przeboju, piosence "Am Fenster" (Przy oknie). Było to największy sukces NRD-owskiej piosenki w RFN, sprzedano pół miliona egzemplarzy singla w samym RFN, a 10 milionów na całym świecie. Ja uważam, że przynudzali.

A tak swoją drogą to jak zespoły z NRD mogły się promować, skoro mało kto słuchał NRD-owskiego radia? Wydaje mi się, że gdyby RFN-owskie zespoły mogły jeszcze koncertować w NRD, to NRD-owska scena rockowa nie istniałaby w ogóle.

Sprawa z tym słuchaniem radia i oglądaniem telewizji nie była prosta. Kiedy przyjechaliśmy, na zebraniu dla studentów zagranicznych kierowniczka od akademików oznajmiła: "Wolno oglądać zachodnią telewizję, ale reklam i wiadomości - nie!". Był to podobno i tak duży postęp i liberalizacja. Oczywiście takimi zakazami mało kto się przejmował, a reklamy i tak były wkurzające. Już wtedy rozmyślaliśmy nad problemem urządzeń do wyciszania reklam w radiu i telewizji. Inaczej wyglądało to w miejscach publicznych, czy w pracy - tam nikt się ze słuchaniem zachodniego radia nie wychylał, przynajmniej gdzieś do roku 1987. Uważam, że 1987 był wyraźną cezurą w sytuacji w NRD, poświęcę temu tematowi osobny odcinek.

Ach, jeszcze mamy przypadek szczególny, czyli Ninę Hagen. Nina Hagen już w NRD miała image postrzelonej divy, śpiewała piosenki nie za bardzo dające się zaliczyć do rocka. Ona raczej leżała na tej samej półce co Maryla Rodowicz - może dlatego że zaczynała w Polsce, chociaż jej z Polski nie kojarzę. Najbardziej znanym jej kawałkiem z czasów NRD był "Du hast den Farbfilm vergessen" ("Zapomniałeś filmu kolorowego"). Po wyjeździe do RFN poszła w stronę punka, nagrała trochę płyt rzadko tylko wychodząc poza punkową niszę. Popularność zyskała raczej jako skandalistka, pokazując w talk show na żywo pozycje do masturbacji albo bredząc również na żywo o UFO i ezoteryce.

Podobnie jak z muzyką rockową było z filmami i twórczością telewizyjną. RFN-owska telewizja pokazywała taką masę filmów, również produkcji własnej zrobionych za pieniądze, jakich w NRD nigdy nie było. Szczerze mówiąc nie przypominam sobie żeby na przykład w kinie w Ilmenau leciał film NRD-owski (może jednak leciał, tylko je z góry skreślaliśmy). Przypominam sobie tylko dwa tytuły kultowych filmów z NRD:

Die Legende von Paul und Paula (Legenda o Paulu i Pauli) - podobno pozycja kultowa absolutnie, przyznaję że tego nie oglądałem, między innymi dlatego, że aktorzy grający główne role uciekli do RFN, a w takiej sytuacji dzieła z udziałem uciekinierów natychmiast wypadały z obiegu.

Sieben Sommessprossen (Siedem piegów) - pokazano nam ten film w wersji oryginalnej na obozie przygotowawczym w Radomiu. Film opowiadał o wakacyjnej miłości dwojga nastolatków, był to największy sukces frekwencyjny kinematografii NRD-owskiej, nie bez znaczenia dla tego sukcesu były z pewnością sceny z full frontal nudity < 18.

Oba filmy pochodziły z końca lat siedemdziesiątych, później zdaje się nie nakręcono już nic wartego uwagi.

W kinach królowały filmy zachodnie, nierzadko bardzo pocięte. Z Once Upon a Time in America wycięte było coś pod pół godziny w tym część scen erotycznych, miejscami dialogi były zmienione, przez co film stał się słabo zrozumiały. Różnicę zobaczyłem dopiero po obejrzeniu nie pociętego filmu w Polsce. Czasem można się było domyśleć co zostało wycięte, na przykład w filmie The Rose wycięto scenę ze szczegółami wstrzykiwania sobie narkotyków przez bohaterkę. Na pewno były jeszcze inne cięcia, bez obejrzenia pełnych wersji nie da się tego stwierdzić.

Pokazywano również wiele filmów z RFN, zwłaszcza chociaż trochę krytycznych względem systemu. Oglądałem na przykład:

Abwärts (W dół) - całkiem niezły thriller z klasyczną jednością czasu miejsca i akcji. Czworo ludzi w piątek wieczorem utyka w biurowcu w windzie z zepsutą sygnalizacją alarmową. Wszystko wskazuje na to, że pomoc nadejdzie dopiero w poniedziałek rano, a tu wentylator w windzie się psuje. Do tego krytyka społeczna jak się patrzy.

Der kleine Staatsanwalt (Mały prokurator) - zupełnie nie rozumiem, dlaczego w NRD zakwalifikowano ten film jako komedię. Była to raczej smutna opowieść o bezrobotnym inżynierze budownictwa zaangażowanym przez oszusta do prowadzenia firmy budowlanej, a potem wystawionym jako kozioł ofiarny i lądującym w więzieniu. Prokurator wiedział, kto pociągał za sznurki, ale nie mógł nic udowodnić. Ciekawostka: Tytułowy prokurator grał jazz i miał pokój wytapetowany plakatami "Polski Jazz".

Ganz unten (Na samym dnie) Güntera Wallraffa:

Günter Wallraff był Sashą Baronem Cohenem lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Podobnie jak Cohen, w przebraniu wkręcał różne osoby dla krytyki społeczeństwa, różnica była taka że Wallraff używał ukrytej kamery (co potem wkręceni mieli mu za złe i nawet wchodzili z tego powodu na drogę sądową) i robił to wszystko na poważnie. Poza tym film nie był dla niego podstawowym medium, Wallraff chciał przede wszystkim robić reportaże.

Günter Wallraff - Ganz Unten

Günter Wallraff - Ganz Unten

Dla tych którzy nie widzieli ani nie czytali (film był chyba pokazywany również w Polsce): Wallraff przebiera się w tym filmie (i książce) za Turka i pracuje wykonując ciężkie i niebezpieczne prace w warunkach szkodliwych dla zdrowia. Pokazuje przy tym, jak Gastarbeiterzy są szykanowani, oszukiwani i wykorzystywani. Intencja stojąca za pokazaniem "Ganz unten" w NRD (i wydaniem książki też) była oczywista - chodziło o obrzydzenie NRD-owcom RFN i kapitalizmu. Nie wychodziło to zbyt dobrze, bo ludzie bywali w Glasie przy scenie gdy majster próbuje zepsuć sygnalizator przekroczenia dopuszczalnego poziomu jakichśtam substancji przy grupie pracujących Turków (bo sygnalizował i trzeba by im dać środki ochrony dróg oddechowych) śmiali się i opowiadali że tam, w Glasie, jest tak samo, również tam gdzie pracują Niemcy.

Istniał też studencki klub filmowy organizujący czasem pokazy różnych, ciekawych filmów, dzięki temu zobaczyłem na przykład Metropolis i Gabinet Doktora Caligari. Raz pokaz zorganizowali studenci należący do protestanckiego duszpasterstwa akademickiego, pokazali film "Was würde Jesus dazu sagen?" ("Co powiedziałby o tym Jezus?"), będący wywiadem z pastorem Niemöllerem. Niezależnie od oceny samego Niemöllera film warto zobaczyć, pastor mimo swoich wtedy 92 lat (!) opowiada bardzo interesująco, wyjaśnia tło historyczne i swoje motywacje. Po filmie zapraszali na dyskusję do salki, cała impreza jakoś uzyskała zgodę odpowiednich organów. Przegląd filmów polskich organizowali też co pewnie czas studenci polscy. Na pokazy przychodziło sporo studentów niemieckich, największą frekwencję pamiętam na filmie Widziadło. Zachęciła ich z pewnością klasyfikacja filmu jako horror erotyczny, trochę się rozczarowali (a z Romanem Wilhelmim to prawie zawsze był horror erotyczny).

Byłem kilka razy w teatrze, na uczelni organizowano co pewien czas wyjazd specjalnym pociągiem do teatru do Weimaru. Teatr w Weimarze miał chlubne tradycje (Goethe i Corona Schröter...) ale raczej podupadł od tego czasu. Mieli tam prostą metodę: do starych sztuk robili współczesne dekoracje, do współczesnych - stare. Czasem wychodziło nieźle - scena ze Zbójców Schillera, gdy główny bohater, Karl, ubrany na Rambo (oliwkowy top i czerwona opaska na włosach) wyciąga ze skrzyni Schmeissera robiła wrażenie, na pewno większe niż gdyby ubrany na koniec XVIII w. wyciągał miecz. Za to przy Molierze dekoracje nie robiły istotnej różnicy, Molier jest naprawdę ponadczasowy.

Weimar - teatr

Weimar - teatr

Byłem też raz na sztuce jakiegoś współczesnego autora NRD-owskiego, nazwiska ani tytułu sztuki nie pomnę, ale sztuka była oparta na motywach Pieśni o Nibelungach. Autor przynudzał i szedł w niezbyt smaczne eksperymenty formalne, na przykład w pewnym momencie puszczono parę minut filmu w którym Siegfried z kolegami pracuje jako przodownik pracy (sic! To nie ironia tylko cytat!) w rzeźni, prawdziwa krew się lała a flaki latały (i to nie był pomysł reżysera, ten kawałek tekstu sztuki z didaskaliami był wydrukowany w programie).

Jeszcze nie skończyłem tematu ale blox mówi że notka jest zbyt długa, musiałem podzielić ją na dwie części.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

Komentarze: (1)

Żegnaj NRD (12): Coś w NRD jednak robili dobrze i nie była to broń

Natknąłem się kiedyś w zachodnioniemieckiej telewizji na wypowiedź jakiegoś fachowca od gospodarki, który twierdził że NRD miała dwa produkty na światowym poziomie:

  • Mini-ciężarówkę Multicar. To była bardzo udana koncepcja, a 70% produkcji modelu M25 szło na eksport. Pojazd ten był spotykany również w Polsce.
Multicar M25

Multicar M25 Żródło: Wikipedia, Autor Mattes

  • Rotkäppchen-Sekt (Wino musujące "Czerwony kapturek"). Nazwa nawiązywała do czerwonej folii aluminiowej w górnej części butelki.
Wino musujące Rotkäppchen

Wino musujące Rotkäppchen

Coś w tym jest - obie firmy przetrwały zjednoczenie i po prywatyzacji nieźle radzą sobie na rynku do dziś. A to raczej wyjątek. Większość dawnych marek NRD-owskich jeżeli jeszcze istnieje, to należy już do wielkich koncernów albo została wykupiona za bezcen przez podupadłe mniejsze firmy i występuje co najwyżej w ilościach śladowych. Większość firm NRD-owskich po prostu zbankrutowała i/lub została sprzedana firmom zachodnim po symbolicznej marce.

Ale oprócz tej pierwszej ligi produktów na poziomie światowym istniało całkiem sporo produktów drugoligowych, ale o jakości akceptowalnej na Zachodzie. A poziom "akceptowalne na Zachodzie" odpowiadał w bloku socjalistycznym poziomowi "super-ekstra".

W katalogach zachodnich firm wysyłkowych, takich jak Quelle, Neckermann czy Otto można było zobaczyć wiele NRD-owskich produktów, zwłaszcza sprzętu gospodarstwa domowego. Pod marką AKA-Electric produkowano odkurzacze, roboty kuchenne, suszarki do włosów, żelazka itp. większość z nich w całkiem przyzwoitej jakości i niezłym designie. W Polsce wtedy pokutowały jeszcze przedpotopowe, słabiutkie Zelmerowskie odkurzacze w kształcie leżącej na ziemi rury, co prawda już nie w kształcie rakiety (jak Alfa K-2), tylko w obudowie prawie skrzynkowej, ale o konstrukcji prawie nie zmienionej od wczesnych lat 60-tych. NRD-owski odkurzacz miał w porównaniu z nimi siłę ssania trąby powietrznej i wygląd miss krajów socjalistycznych. Polskie żelazka miały wtedy jeszcze uchwyty z czarnego, obleśnego bakelitu a polskie suszarki do włosów ciężkie silniki indukcyjne. Chyba wszystkie NRD-owskie elektryczne urządzenia AGD były lepsze niż polskie, stąd pociągi jadące do kraju były zawsze pełne tego sprzętu. A czego celnicy nie zabrali lądowało w Polsce.

Suszarka do włosów Diana, NRD, ok. 1985

Suszarka do włosów Diana, NRD, ok. 1985 Autorka: AgataNal

Absolutnie kultowym urządzeniem był Party-Grill. Prościutkie ale bardzo przydatne urządzenie. Ile to rożnych potraw można było przy jego pomocy sporządzić. Tosty, grillowaną kiełbasę, kotlety, szaszłyki...

Party Grill, NRD, ok. 1985

Party Grill, NRD, ok. 1985 Autorka: AgataNal

Nie tylko urządzenia elektryczne robili niezłe. Mieli też fajne garnki emaliowane w ładnych kolorach, sokowniki, sztućce (ja swoich używam od tych 20 lat, regularne zmywanie w zmywarce trochę zaszkodziło nożom ale poza tym są nadal super), różne pomoce kuchenne i fajne plastiki.

Plastikowa konewka z NRD, ok. 1980

Plastikowa konewka z NRD, ok. 1980

Plastikami nawiązujemy do jednego z przedmiotów dumy NRD - przemysłu chemicznego. Naczelne jego hasło brzmiało: Chemie schafft Reichtum, Nahrung, Schönheit - Chemia tworzy bogactwo, żywność, piękno. Chemia z tym bogactwem i pięknem to jeszcze jakoś brzmi, ale z żywnością nie za bardzo. Plastiki rzeczywiście były piękne, kolorowe, całkiem niezły design, ale były też ciemne strony tej branży. Można było je zaobserwować  jadąc pociągiem do kraju - przed Halle pociąg przejeżdżał przez sam środek wielkiego kombinatu chemicznego Leunawerke. Przez kilkanaście kilometrów można było przyjrzeć się księżycowemu krajobrazowi przemysłowemu i nawdychać szkodliwych oparów. Fabryka chemiczna składa się z mnóstwa rurociągów, na każdym z nich średnio co kilkanaście metrów jest jakiś zawór, a tam naprawdę trudno było dopatrzeć się jakiegoś zaworu z którego nie wydobywał się obłoczek (albo i spory obłok) pary, daj Boże żeby tylko wodnej. Zmysł węchu twierdził jednak niezbicie, że to nie sama para wodna. Po zjednoczeniu cały ten olbrzymi zakład został sprzedany Francuzom chyba za symboliczną jedną markę - w każdym razie była to nie wyjaśniona do końca afera. Z drugiej strony Francuzi musieli zbudować zakład praktycznie od nowa usuwając jednocześnie wszystkie skażenia terenu - a jak donosili naoczni świadkowie, na terenie zakładu gdzieniegdzie rtęć stała w kałużach. Dosłownie.

Niektóre produkty NRD-owskiego przemysłu chemicznego były całkiem udane. Na przykład seria proszków do prania sprzedawana pod marką Spee. Marka ta po zjednoczeniu została wykupiona przez koncern Henkel i jest obecna na rynku do dziś. Inne NRD-owskie proszki do prania były o wiele gorsze, widywałem w nich parocentymetrowe bryłki nie zmielonych składników. Pod koniec NRD pojawiły się w sprzedaży nawet kolorowe i pachnące płyny do płukania tkanin, jednak ich stabilność pozostawiała wiele do życzenia.

Chemia gospodarcza z NRD

Chemia gospodarcza z NRD

NRD-owskie kosmetyki nie były rewelacyjne, Pollena robiła lepsze. Wyjątkiem były oczywiście licencyjne kosmetyki z NRD, na przykład dezodoranty BAC.

Podobny "podział klasowy" istniał w branży tekstylnej i obuwniczej. Normalne wyroby były raczej siermiężne, miały w przestarzałą stylistykę i zrobione były z materiałów z dużym udziałem tworzyw sztucznych. Za to były tanie. Ale istniała również sieć sklepów "Exquisit", odpowiadających z grubsza naszej "Modzie Polskiej", ale jeszcze lepszych. Tam standard był już prawie zachodni, dobre materiały, aktualny styl, super obsługa, przy produktach licencyjnych jak buty "Salamander" te same modele co w RFN. Panie szalały szczególnie za sprzedawaną tam bielizną damską, nie znający niemieckiego polscy robotnicy budowlani kupujący w sklepach Exquisit biustonosze dla swoich żon i/lub kochanek byli wśród polskich studentów stałym tematem żartów i mniej lub bardziej autentycznych opowieści. Pod koniec NRD w sklepach Exquisit pojawiały się nawet produkty zachodnie, na przykład moda z kultowego serialu Miami Vice, pokazywanego oczywiście tylko w zachodniej telewizji. Zachodnia jakość miała swoją cenę. O ile buty w normalnym sklepie kosztowały rzędu kilkudziesięciu marek to licencyjny Salamander nie schodził poniżej stu a i dwieście nie było rzadkością (przypominam: stypendium 360M, średnia płaca 800). Ja po tym, jak kupione przeze mnie w normalnym sklepie i za normalną cenę buty okazały się być nie do chodzenia (po krótkim czasie nogi bolały mnie aż do kolan), kupowałem już tylko Salamandry. Skąd miałem na to pieniądze? Jeszcze o tym napiszę.

W NRD robili też całkiem niezłe narzędzia. Kolorowe, plastikowe uchwyty, niezła jakość - niektórych narzędzi kupionych jeszcze w latach 70-tych używam do dziś. Fajne były też plastikowe skrzynki na narzędzia, śrubki itp. Znowu polskie elektronarzędzia były lepsze. Bo licencyjne.

Sprzęt grający made in GDR nie był specjalnie dobry. Unitra robiła lepszy, między innymi dlatego że w dużym stopniu licencyjny. Telewizor Jowisz z kineskopem na licencji RCA był jakościowo lepszy od NRD-owskich, polskie radiomagnetofony na licencji Grundiga też. Również wiele krajowych konstrukcji przewyższało ich odpowiedniki z NRD, na przykład amplituner Radmor, magnetofony szpulowe serii Aria (chętnie kupowane w NRD, mimo że też badziew), mini wieże Unitry czy głośniki i zestawy głośnikowe Tonsilu. Wiele modeli krajowego sprzętu było robione na eksport na Zachód, NRD-owskiego nie.

Wieża RFT S3000 HiFi, NRD, ok.. 1985

Wieża RFT S3000 HiFi, NRD, ok.. 1985

NRD-owcy opracowali też elektroniczne mechanizmy do zegarków i budzików, wiem że teraz są takie chińskie po groszu za tuzin, ale wtedy jeszcze nie było. Robili na nich szeroki asortyment budzików oraz zegarów naściennych i stojących, wiele modeli było naprawdę ładnych.

Budziki z NRD, po lewej i prawej elektroniczne ok. 1985

Budziki z NRD, po lewej i prawej elektroniczne ok. 1985

Jeszcze dwie branże były przedmiotem szczególnej dumy NRD: Mikroelektronika oraz mechanika precyzyjna a w szczególności sprzęt fotograficzny. Obu tym tematom poświęcę osobne notki. Być może powstanie też specjalna notka o zabawkach. Mniej dumne były osiągnięcia NRD w branży motoryzacyjnej, ale notka o tym też będzie.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:DeDeeRowo

11 komentarzy

Żegnaj NRD (11): Życie na podsłuchu

Logo Stasi

Logo Stasi Źródło: Wikipedia

Ministerium für Staatssicherheit (Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego), w skrócie Stasi, było odpowiednikiem polskiej Służby Bezpieczeństwa. Ale odpowiednikiem na sterydach - Stasi kontrolowało życie w NRD o wiele dokładniej i skuteczniej niż SB w Polsce. Myślę, że wynikało to z o wiele trudniejszej sytuacji NRD, nie dość że graniczącej bezpośrednio krajem NATO, to jeszcze na całkowicie sztucznej granicy biegnącej w poprzek jakichkolwiek rozsądnych podziałów regionalnych a nawet rodzinnych. Marginalny w Polsce problem ucieczek na Zachód był w NRD zasadniczy. Nie można było zabronić kontaktów z rodzinami w RFN, ale można było je dokładnie kontrolować, itd.

Stasi starało się kontrolować wszystko bardzo dokładnie. Sprawdzana była cała korespondencja zagraniczna, również z Polską. Stasi posiadało podobno maszyny do seryjnego rozklejania i powtórnego zaklejania kopert, ale listy z kraju przychodziły często z kopertą niechlujnie pochlapaną klejem przy powtórnym zaklejaniu. W innych koperta była przedarta prostopadle do krawędzi na długości ok 2 cm, podobno przez taką szczelinę kontrolowano zawartość, gdyby w środku były zachodnie pieniądze zgodnie z instrukcją zostałyby zarekwirowane. Podsłuchiwano rozmowy telefoniczne zagraniczne, również tranzytowe np. RFN-Polska, ludzie mieszkający w RFN opowiadali o "przypadkowych" rozłączeniach akurat gdy mówili coś, co mogło się nie podobać podsłuchującym z NRD.

Poważnym problemem by tranzyt RFN-Berlin Zachodni. O ile pociągi mogły po prostu nie zatrzymywać się na stacjach, to nie można było przecież zrobić tego samego z samochodami. Samochody jadące tranzytem miały więc zakaz opuszczania wyznaczonych autostrad tranzytowych. Oczywiście pozostawał taki problem, że ktoś z NRD mógłby się umówić z krewnym z RFN na parkingu na autostradzie. Rozwiązaniem była obserwacja wszystkich parkingów na tych autostradach. Było to również zadanie Stasi. O inwigilacji motelu przy Hermsdorfer Kreuz pisał już WO na swoim blogu. W ruchu tranzytowym przy wyjeździe sprawdzano czas przejazdu (bardzo prostą techniką, po prostu stempel wjazdowy zawierał godzinę wjazdu). Jeżeli czas był zbyt krótki wlepiano mandat za przekroczenie prędkości, jeżeli zbyt długi trzeba się było gęsto tłumaczyć. Obstawiony był też wariant z przekazaniem rzeczy przez przechowalnię bagażu na dworcu - przechowalnie bagażu na ważniejszych dworcach też były kontrolowane przez Stasi. Nie raz widziałem rodaków ze strachem w oczach żebrzących żeby ktoś im odebrał bagaż z przechowalni na Lichtenbergu. Sam wiedząc o tym wszystkim, gdy wracałem z Zachodu oddałem swoje bagaże które nie miały jechać przez Polskę do przechowalni na nieistotnej stacji S-Bahnu w Berlinie. Tam kontroli nie było.

Oczywiście nie wszystko dało się skontrolować. Zwykłemu człowiekowi w wieku produkcyjnym nie wolno było wyjechać na Zachód, ale już emeryci mogli wyjeżdżać do woli. W końcu gdyby tam zostali, odciążyliby budżet państwa. Więc transfer dóbr i idei od rodzin z Zachodu odbywał się głównie przez emerytów. Rodziny z Zachodu robiły zakupy dla NRD-owców biorąc rachunki i odliczały sobie te kwoty od podstawy opodatkowania (a pewnie i coś dla siebie z rabatem podatkowym się uszczknęło). Ale i ci emeryci nie mogli przywieźć wszystkiego - na przykład nie wolno było przywozić gazet i czasopism, ze szczególnym naciskiem na tygodniki opiniotwórcze jak Stern i Spiegel. Drugą drogą transportu dóbr do NRD byli dyplomaci. Dyplomaci z paszportem dyplomatycznym nie byli kontrolowani na granicy i mogli w bagażnikach swoich samochodów przewieźć co tylko chcieli. Wydawałoby się że skala takiego transferu nie mogła być duża, ale faktem jest, że w pewnym momencie (roku niestety już nie pamiętam) ilośkrotnie powtórzona akcja z handlem srebrem przewożonym w bagażnikach dyplomatów spowodowała gwałtowny skok czarnorynkowej ceny marki RFN z 5,5 na 7 marek NRD, i to w skali całego kraju!

Istniała jeszcze jedna nie kontrolowana droga kontaktów wschód-zachód. Mianowicie mieszkaniec Berlina Zachodniego mógł co pewien czas złożyć podanie o możliwość odwiedzenia Berlina Wschodniego. Zgoda na takie zwiedzanie była udzielana dość często, turysta musiał tylko wrócić do Berlina Zachodniego przed drugą w nocy. Oczywiście nie dało się śledzić ich wszystkich, więc większość takich kontaktów wschód-zachód odbywała się poza kontrolą Stasi. Były z tego i takie rzeczy, jak w piosence piewcy stosunków niemiecko-niemieckich  Udo Lindenberga "Mädchen aus Ostberlin" (Dziewczyna z Berlina Wschodniego)

Zdarzała się nawet pomoc w ucieczce takiej dziewczynie z Berlina Wschodniego, na przykład jeden facet wywiózł dziewczynę w spreparowanym fotelu Mini Morrisa!

Skoro jesteśmy przy ucieczkach to może dowcip:

Samolot Interflugu w locie wewnątrzkrajowym został porwany i zmuszony do lądowania na lotnisku na terenie RFN. Natychmiast zebrało się Biuro Polityczne SED i po długich naradach postanowiło zapytać się o żądania porywacza. Porywacz (trochę skracam, bo oryginał jest przegadany) zażądał żeby wreszcie dostał tego Trabanta, na którego wpłacił 14 lat temu, w tym roku wreszcie wczasy na Bałtykiem i trzypokojowe mieszkanie dla jego rodziny. Biuro Polityczne radziło, radziło, aż wreszcie ktoś wpadł na pomysł żeby zapytać co będzie, jak żądania nie spełnią. Porywacz zagroził "Co godzinę będę wypuszczał dwóch zakładników".

Ktoś nie załapał? To może dowcip wyjaśniający:

Amerykański bankier został zaproszony przez ministra finansów NRD. Po przyjeździe na podwórku ministerstwa zobaczył duże ilości złota leżącego sobie tak po prostu w nieporządku na ziemi i całkiem nie pilnowanego. Zaskoczony mówi do ministra: "U nas złoto jest najcenniejszym dobrem, trzymamy je w Forcie Knox, za grubymi murami, otoczonymi drutami kolczastymi, wieżyczkami strażniczymi i pilnowanym przez żołnierzy i psy!" Na to minister "I to jest właśnie różnica między waszym ustrojem a naszym. U nas najcenniejszym dobrem jest człowiek."

Teza o tym, że w socjalizmie największym dobrem jest człowiek była wpajana wszystkim ze wszystkich stron. Odwoływano się do niej przy każdej okazji, w Małym Słowniku Politycznym widniała w co drugim haśle, ale praktyka wyglądała dokładnie jak w tym dowcipie. Każdy człowiek opuszczający NRD był niepowetowaną stratą, więc trzeba było go pilnować. Przy tym nie można było ufać nikomu. Na pewno wszyscy znają zdjęcie z budowy muru, na którym NRD-owski żołnierz biegnie na stronę zachodnią. To nie był przypadek ani jedyny, ani wyjątkowy, służby musiały dmuchać na zimne. Jeden ze studentów który odbywał służbę wojskową w jednostce pograniczników opowiadał, że kiedy do jednego z jego kolegów napisała dziewczyna, że go rzuca, przez miesiąc dowództwo nie puszczało go na patrole. Bo ryzyko, że ucieknie było zbyt duże. Spektakularną historię ucieczki z udziałem wojska (i jeszcze inne, ważniejsze z historycznego punktu widzenia rzeczy) opiszę w odcinku kulminacyjnym, szacunkowo będzie to numer około trzydzieści (EDIT: Wyszło 42). Będą tam fakty, których w żadnych opracowaniach i dokumentach nie znajdziecie, więc stay tuned.

Żołnierz NRD ucieka podczas budowy muru

Żołnierz NRD ucieka podczas budowy muru

Wróćmy teraz na uczelnię.

Tego nie mogliśmy wiedzieć na pewno, ale spora część dziekanatu wydawała się być filią Stasi. Te pieczętowane korytarze pozamykane na elektroniczne zamki szyfrowe, skrzynki pocztowe dla każdej grupy seminaryjnej niby to do wrzucania zwolnień lekarskich itp., ale przypadkiem spotykani tam grupowi agenci zaczerwieniali się podejrzanie.

No dobrze, ale skąd było wiadomo kto jest grupowym agentem Stasi? Było to bardzo proste do zaobserwowania: Niektórzy studenci po nieudanej sesji wylatywali z uczelni, inni jakoś jednak na niej zostawali. A przy tym wyraźnie poprawiało się im finansowo. Wniosek był prosty. W naszej grupie agentem był akurat najsensowniejszy z Niemców, ten z najlepszym poczuciem humoru i największy luzak. Za agenturalną kasę kupował sobie porządniejsze ciuchy w sklepach "Exclusiv". Agentką była również (wspominałem już o tym) dziewczyna z Nikaragui, bardzo zaangażowana ideologicznie, ale bardzo słaba jako studentka.

Stasi kontrolowało też co bardziej wywrotowych studentów. Jeden z dwu Palestyńczyków z naszej grupy, Ibrahim, zresztą sympatyczny gość ale bardzo bojowo nastawiony Arafatczyk, miewał co pewien czas rewizję w swoim pokoju.

Kiedy po zjednoczeniu pojawiła się możliwość zajrzenia do teczek, chciałem sprawdzić co tam o mnie napisali. Złożyłem odpowiednie podanie i po około roku dostałem odpowiedź. Niestety taką, że teczki nie znaleźli. A szkoda, bardzo chciałem się dowiedzieć jak to naprawdę i w szczegółach działało.

Przy okazji chciałem sprostować mity dotyczące niemieckiej ustawy lustracyjnej, rozpowszechniane przez wielu prawicowych publicystów, między innymi przez RAZ-a (TUTAJ i w innych miejscach). Twierdzili oni, że każdy może zajrzeć do każdej teczki, że przedstawiciele wielu zawodów (na przykład dziennikarze) są lustrowani przymusowo, i inne podobne bzdury. To wszystko to po prostu kłamstwa spreparowane dla uzasadnienia tych poronionych, krajowych koncepcji lustracji. Niemiecka ustawa lustracyjna mówi że:

  • Każdy może zobaczyć tylko swoją teczkę i żadnej innej. Nawet rodzina zmarłego poszkodowanego przez Stasi dostaje wgląd do teczki tylko w paru, enumeratywnie wyliczonych w ustawie sytuacjach.
  • Wszelkie instytucje, z wywiadem włącznie, dostają wgląd w akta osób trzecich również tylko w konkretnych sytuacjach i z istotnymi ograniczeniami.
  • Nie ma żadnych oświadczeń lustracyjnych.
  • Na każde sprawdzenie zasobów archiwalnych musi zostać złożony umotywowany wniosek, każdy wniosek jest sprawdzany na dopuszczalność.
  • Przymusowej lustracji podlegają np.: członkowie rad nadzorczych, kierownicy firm itp. ale uwaga: tylko wtedy, jeżeli istnieją wyraźne poszlaki wskazujące na ich świadomą współpracę po 31.12.1975 lub na popełnienie przez nich czynu karalnego. Nie ma natomiast dla nich sprawdzenia z automatu.
  • Oczywiście z automatu sprawdza się członków rządu, posłów, wyższych urzędników państwowych, sędziów i przewodniczących partii od góry do szczebla powiatowego.
  • Jeżeli podczas przygotowywania akt do wglądu na wniosek osoby zainteresowanej natrafi się na dowody popełnienia czynu karalnego przez jakąś osobę, lub na dowody współpracy osoby z konkretnego katalogu grup zawodowych (dziennikarzy tam nie ma), to trzeba coś takiego zgłosić do odpowiedniej instancji. Uwaga: Takie zgłoszenie MUSI być powiązane z opracowywaniem wniosku o wgląd do akt jakiejś osoby. Za szybkie znalezienie haka, jak w sprawie sędziów TK, poleciałyby głowy odpowiedzialnych urzędników.

Jeżeli ktoś włada językiem Sprache (ale dobrze, bo to skomplikowany, prawniczy niemiecki a, używając analogii komputerowej, tekst to przykład "spaghetti code" - z odwołaniami w przód i w tył) może sam zapoznać się z treścią ustawy TUTAJ.

W następnym odcinku: Coś tam  jednak w tym NRD robili dobrze i to nie była broń.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:DeDeeRowo

Komentarze: (1)

Żegnaj NRD (10): Marksizm-Leninizm? Ekonomia Polityczna? Jak to?

Centralnym i najważniejszym przedmiotem na każdych studiach w NRD był Marksizm-Leninizm. Przedmiot ten był wykładany przez trzy lata:

  • rok Marksizmu-Leninizmu (Marksismus-Leninismus, skrót M-L)
  • rok Ekonomii Politycznej (Politische Ökonomie, skrót PolÖk)
  • rok Naukowego Socjalizmu. Ciekawe, że wcześniej zwano ten przedmiot Naukowym Komunizmem (Wissenschaftliches Kommunismus, skrót WiKo), rok przed nami spuścili z tonu. Nową nazwą niemiecką był Wissenschaftliches Sozialismus, skrót WiSo. Skrót ten był totalną porażką, bo wymawiało się go tak samo jak słowo wieso - Jak to?

Przedmiot kończył się egzaminem głównym, ustnym, i to na bardzo poważnie. Niepisana zasada mówiła, że z dyplomu można było dostać tylko o jedną ocenę wyżej niż z egzaminu głównego z marksizmu. I to nie była tylko taka teoria - kolega który z marksizmu dostał 3 (w skali od 1=max do 5=min), na obronie dyplomu usłyszał "...właściwie powinien pan dostać jedynkę, ale pan rozumie... możemy dać najwyżej dwa".

W praktyce "marksizm-leninizm" uczył nie tyle znajomości myśli Marksa i Lenina, co umiejętności zapodawania z pamięci haseł z "Małego Słownika Politycznego" (Kleines Politisches Wörterbuch). Słownik ten był podstawową pomocą naukową do zrzynania podczas egzaminów i kolokwiów. Autorzy książki zrzynali sami z siebie, można było znaleźć dokładnie takie same akapity nawet na sąsiednich stronach słownika.

Kleines Politisches Wörterbuch, NRD, 1977

Kleines Politisches Wörterbuch, NRD, 1977

Ludzie prowadzący zajęcia byli różni. Byli wśród nich inteligentni fachowcy, durni karierowicze, a nawet jeden bardzo ideowy komunista, starszy człowiek, przy tym biedak chodzący w tym samym, znoszonym lekkim płaszczu i sandałkach przez cały rok (w zimie też). Tego ostatniego było mi po prostu żal.

Na zajęciach  kazano nam czytać różne teksty Marksa i Lenina i dyskutować o nich. Dyskusja musiała jednak prowadzić do jedynie słusznych wniosków, stąd mi, nałogowemu dyskutantowi, nie sprawiała przyjemności. Właściwie to było trochę inaczej: Na początku, gdy jeszcze byłem na Gerätetechnik mieliśmy ćwiczenia z profesorem, inteligentnym i oczytanym człowiekiem, chętnym do prawdziwej dyskusji, niestety mówiłem wtedy jeszcze zbyt słabo po niemiecku żeby dyskutować na tematy filozoficzne.  Po przeniesieniu się na informatykę miałem ćwiczenia z jego córką, durną babą która potrafiła tylko egzekwować słuszne wnioski, takie jakie miała w konspekcie. Znowu na trzecim roku mieliśmy ćwiczenia z tym ideowym biedakiem (Harry miał na imię), on był od tej baby mądrzejszy, ale do profesora było mu bardzo daleko. Stąd wolałem się za bardzo nie wychylać, zwłaszcza że do egzaminu głównego było coraz bliżej. Kiedy wakacje po trzecim roku spędziłem w RFN, po powrocie miałem dużą ochotę podyskutować na poważnie z kimś z sekcji ML, ale niestety (a może i na szczęście) zajęć z nimi już nie mieliśmy.

Na egzamin (ustny, indywidualny!) z marksizmu po pierwszym roku się spóźniłem. Jak zwykle był rozkład kto o której wchodzi, byłem już ubrany i przygotowany, sala egzaminacyjna o 200 metrów, ale zostało jeszcze trochę czasu. To dla odprężenia zagrałem sobie jeszcze, raz, w River Raid. No i tak dobrze mi szło, że wyszedłem za późno i się spóźniłem. Mógł być z tego duży problem, na szczęście rozeszło się po kościach.

Dobre zdanie egzaminu głównego nie było jednak specjalnie trudne. Z odpowiednim wyprzedzeniem dostaliśmy listę chyba pięćdziesięciu tematów, z których trzy dostawało się na egzaminie i trzeba było coś o nich nawinąć. Tematy te nie były znowu aż tak odjechane, dało się na nie polać wody bez kłamstw o własnym zaangażowaniu w budowę socjalizmu czy innego lizusostwa. Moje przygotowanie do egzaminu polegało na wypisaniu sobie do każdego z pytań 2-3 zdań dla ustalenia kierunku odpowiedzi i postawieniu na nawijkę wymyślaną na poczekaniu. Na samym egzaminie starałem się możliwie mało mówić o samych tezach z pytań, a za to dawać możliwie dużo jako-tako pasujących przykładów z przyrody i techniki. Strategia zadziałała, egzaminatorzy łykali te kawałki jak gęsi kluski (bo na przyrodzie i technice się przecież nie znali), Harry z takim zadowoleniem kiwał głową że o mało nie roześmiałem się wgłos. No i dostałem dwójkę, nic już nie stało na przeszkodzie żebym z dyplomu dostał jedynkę.

Niektórzy nie potrafili wyczuć koniunktury. Jeden z profesorów, szef kierunku mikroprocesory w 1985 roku zaczął robić doktorat z marksizmu. On chyba naprawdę wierzył, że NRD będzie trwać wiecznie. Ja patrząc na ten cyrk już w tym czasie doszedłem do wniosku że to się musi zawalić. Zastanawiałem się tylko, czy zdążymy przedtem skończyć tam studia. Pomyliłem się niewiele - zjechałem do kraju w kwietniu 1989 (studia trwały 9 semestrów), NRD zawaliło się kilka miesięcy później. Natomiast ten, wydawałoby się inteligentny człowiek (był autorem kilku systemów które weszły do produkcji, na przykład TAKIEGO) pomylił się aż tak! Do tego był to czas najszybszego rozwoju techniki mikroprocesorowej, co chwilę pojawiały się nowe komputery domowe i osobiste, nowe procesory, nowe systemy operacyjne, a on postanowił akurat wtedy wypaść z branży na 3 lata. Ludzie są dziwni.

Ideologia była w NRD o wiele bardziej widoczna niż w Polsce. Więcej było haseł na ulicach, również zwróconych przeciw RFN i imperializmowi - w Polsce już w latach 70-tych takich się praktycznie nie spotykało. Odwołania do Marksa i Lenina można było spotkać na każdym kroku - nawet we wstępie do książki kucharskiej.

Książka kucharska z NRD, 1986

Książka kucharska z NRD, 1986

 

Książka kucharska z NRD (1986) - cytat z Marksa

Książka kucharska z NRD (1986) - cytat z Marksa

 

 W Polsce zideologizowane wstępy i posłowia były częste, ale w książkach kucharskich już nie (specjalnie sprawdziłem parę pozycji), a cytowanie Marksa było w latach 80-tych odbierane jako obciachowe (chociaż słowo to chyba jeszcze nie istniało). W szkołach, na uczelni, a nawet w restauracjach wisiały portrety Honeckera (w stylu od "Honecker piękny i młody" do "aktualne zdjęcie kolorowe zrobione przez profesjonalną agencję reklamową") - nie przypominam sobie portretu Gierka, Kani ani Jaruzelskiego w knajpie w Polsce a już na pewno nie było takiego w żadnej ze szkół do których chodziłem. Gdzieniegdzie (na przykład na auli) wisiał również portret premiera Williego Stopha, no to już była gruba przesada. W Polsce o wieszaniu portretu Jaroszewicza nikt by nawet nie pomyślał.

Wszyscy NRD-owscy studenci należeli przymusowo do organizacji młodzieżowej zwanej FDJ - Freie Deutsche Jugend (Wolna Młodzież Niemiecka). W każdej grupie seminaryjnej musiał być jeden grupowy przewodniczący (interesująca była wysoka nadreprezentacja rudych wśród nich). FDJ był umundurowany w intensywnie niebieskie koszule, ich żywy kolor i słoneczno żółty znaczek miały odsuwać skojarzenia z Hitlerjugend. Tak naprawdę, poza nielicznymi wyjątkami, ludzie nie byli zachwyceni całym tym cyrkiem. Marksizm był zawsze najbardziej znienawidzonym przedmiotem, zdarzały się przypadki używania koszul FDJ do pastowania podłogi i podobnych czynności (oczywiście dopiero po dostaniu dyplomu ukończenia studiów do ręki).

Nie należy mylić przynależności do FDJ ani nawet bycia grupowym przewodniczącym z byciem agentem Stasi. Tu mechanizmy były zupełnie inne, ale o tym w następnym odcinku.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:DeDeeRowo

5 komentarzy

Żegnaj NRD (9): Studiowanie, studiowanie

Od razu przyznam się, że studiowanie na uczelni w Polsce znam głównie z opowiadań. Stąd niektóre wnioski mogą być chybione, ale jednak nie sądzę aby tak było.

Wkrótce po rozpoczęciu zajęć okazało się, że większość z nas jest na nie takim kierunku jak by chciała.  Wynikało to przede wszystkim ze zbyt skąpych opisów kierunków - parę słów to trochę mało, zwłaszcza gdy są problemy z tłumaczeniem. Ja chciałem iść na komputerową technikę pomiarową, a wylądowałem na miksie mechaniki precyzyjnej z elektroniką zwanym Gerätetechnik. Cóż, Gerät to generalnie jakieś urządzenie, tłumaczenie jako przyrząd pomiarowy nie oddaje sensu oryginału. Teraz, gdy już znaliśmy strukturę uczelni i prawdziwy program wszystkich kierunków mogliśmy zacząć starać się o przeniesienie na bardziej właściwe kierunki i wydziały. Teraz moim wymarzonym kierunkiem były mikroprocesory. Napisaliśmy podania o zgodę na przeniesienie do konsulatu, konsulat zgodę tę wyraził i dostaliśmy termin na wspólną naradę w dziekanacie.

Indeks NRD-owskiej uczelni, 1984

Indeks NRD-owskiej uczelni

W dziekanacie okazało się że jest tak: Dwóch z nas chciało przenieść się na automatykę - kein Problem. Problem był w tym, że pięciu (w tym ja) chciało na mikroprocesory a trzech na informatykę techniczną, natomiast uczelnia wyrażała zgodę tylko na czterech na mikroprocesorach i czterech na informatyce. Po tym oświadczeniu dziekana zapadła cisza, wszyscy chętni na mikroprocesory chcieli wziąć na przeczekanie. Ponieważ to do niczego nie prowadziło, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Kazałem ludziom się deklarować - trzech stanowiących zgraną paczkę stwierdziło, że oni koniecznie na mikroprocesory, czwarty, co do którego miałem poważne wątpliwości czy się tam utrzyma, bojowo zadeklarował się że on koniecznie z nimi, za każdą cenę, rękami, nogami i pazurami i tak dalej. Więc ja po krótkim namyśle stwierdziłem, że dam spokój i pójdę jednak na tą informatykę. No i wyobraźcie sobie, że była najlepsza decyzja w całym moim życiu. Natomiast człowiek który skierował mnie we właściwym kierunku, po krótkiej, burzliwej karierze na uczelni (mógłbym przytoczyć parę anegdot, ale zamilczę, bo jednak można by go zidentyfikować), wyleciał i wrócił do kraju.

Teraz wróćmy do generaliów.

Zajęcia dzieliły się, podobnie jak i na całym świecie, na wykłady (Vorlesungen), ćwiczenia (Seminarien) i laboratoria (Praktika). Na pierwszym roku większość przedmiotów była ta sama dla wszystkich kierunków, zróżnicowanie pojawiało się dopiero później. A przedmioty, jak to przedmioty: matematyka, fizyka, mechanika, materiałoznawstwo... Kilka ciekawszych opiszę.

Matematyka - jak matematyka. Profesorowie byli całkiem sensowni, uprzedzając wypadki napiszę, że jeden z nich w ostatnich wyborach do parlamentu NRD został wybrany i był drugim co do inteligencji i dowcipu posłem, jedynym który potrafił dowcipnie dyskutować z bezsprzecznie najlepszym tam Gregorem Gysim. Inny z profesorów był naprawdę dobry, na przykład na wykładzie o odwracaniu macierzy miał opracowany taki trik, że pisał na tablicy macierz 3x3 (widać było jak liczy w pamięci co ma być w kolumnach i wierszach) a po odwróceniu macierzy w środkowym wierszu wychodziła aktualna data. Miał też niezłe dowcipy: na przykład kiedyś na trzecim roku miał z nami ćwiczenia, zadał jakieś zadanie i oczekiwał na propozycje rozwiązania. Zgłosił się jeden z Niemców i coś zaproponował, na co profesor "A jak pan się nazywa?". Niemiec zbaraniał dopiero po dłuższym wypytywaniu wyjąkał (on się zawsze jąkał, a co dopiero gdy profesor pyta o nazwisko, to nie wróży nic dobrego) "Abel". Na to profesor "Also die Abelsche Vermutung ist..." ("Więc Hipoteza Abelowa jest, że..."). Dla nas, Polaków po polskim liceum mat-fiz matematyka była prosta, jakikolwiek nowy materiał pojawił się dopiero gdzieś w czwartym semestrze.

Elektronika - Prowadził ją cokolwiek szurnięty profesor o trochę słowiańsko brzmiącym nazwisku Mersiowski. Zwracał się on do sali per "Liebe Bastelfreunde" (Drodzy majsterkowicze), co mnie wkurzało - przecież mieli być z nas zawodowcy. Ponieważ nie było podręczników (i to generalnie, nie tylko na elektronice, cały materiał pochodził wyłącznie z wykładów), a Mersiowski nie chciał spowalniać wykładów czekając aż wszyscy zanotują, to rozdawał na każdym wykładzie powielone kartki z treścią wykładu i rysunkami. Treść i obrazki odpowiadały foliom wyświetlanym w trakcie wykładu. Żeby ludzie uważali, w kluczowych miejscach kartek były puste miejsca, a wykładowca we właściwym momencie oświadczał "A teraz w miejsce kropeczek pod obrazkiem, wpiszecie drodzy majsterkowicze, następujący wzór:". Kartki służyły też jako poświadczenie obecności na wszystkich wykładach. Co młodsi czytelnicy zawołają w tym momencie: "Ale głupek! Przecież wystarczyło skserować" Otóż nie:

Kserokopiarka i powielacz były w realnym socjalizmie nie zwykłym narzędziem, ale bronią porównywalną z automatyczną. Kopiarka w firmie znajdowała się z zapieczętowanym pomieszczeniu z opancerzonymi drzwiami, dostęp do niej wymagał specjalnych zezwoleń. Kopiarka mogła przecież posłużyć do kopiowania, a wiadomo co ci ludzie mogli kopiować - materiały kontrrewolucyjne, ulotki antysocjalistyczne itp. Kartki Mersiowskiego wcale nie były kopiowane na kopiarce tylko drukowane w uczelnianej drukarni, wcześniej zostały sprawdzone przez cenzurę i uzyskały zgodę na publikację. Skopiowanie paru stron przez zwykłego studenta było w tych czasach niemożliwe.

Mersiowski prowadził też laboratoria, robiąc części grup wejściówki (tak to się chyba po polsku nazywa, tam studenci nazywali je Quiz). Upierdliwy był przy tym mocno, a quiz z nim wymagał sporej odporności psychicznej. Każdy rok musiał też zaliczyć wykład na którym Mersiowski chwalił się własnoręcznie zaprojektowaną i zbudowaną wieżą Hi-Fi ze zdalnym sterowaniem (wtedy rzadko spotykanym nawet w zachodnim sprzęcie). Wszystkie pudełka miały górne ścianki z pleksi, żeby można było podziwiać ich wnętrze.

Konstruktionselemente (Elementy konstrukcji) były ogólnie znienawidzonym przedmiotem, jego nazwę przekręcano powszechnie na Kotzelemente - Elementy rzygowe. Tak naprawdę, to był to najsensowniej prowadzony przedmiot ze wszystkich - uczono tam jak naprawdę pracuje inżynier. Projektowaliśmy jakieś wyłączniki itp. korzystając z tabel i rysując rysunki techniczne. Inna sprawa że mogło to bawić mechaników, ale wśród elektroników czy informatyków faktycznie budziło odruchy wymiotne.

Sozialistische Betriebswirtschaft, skrót SBW (Ekonomia socjalistyczna) - nie różniła się wiele od współcześnie wykładanej ekonomii. Liczyliśmy koszty stałe i zmienne, jedyną różnicą były nie występujące obecnie subwencje/odpisy do i od konkretnych produktów.

Subwencje i odpisy były esencją gospodarki socjalistycznej. Od artykułów luksusowych pobierano odpisy, zbliżone nieco do aktualnie stosowanej akcyzy, ale pobierane tylko od producenta. Z tych wpływów subwencjonowano produkcję artykułów podstawowych. Z tego mechanizmu brała się struktura cen gospodarki socjalistycznej, zupełnie odwrotna niż w kapitalizmie - bardzo tania żywność i bardzo drogie telewizory. Niestety system taki może działać tylko w sytuacji gospodarki zamkniętej, stąd celnicy goniący masowy wywóz dotowanych artykułów przemysłowych głównie do Polski i utrudnienia w przywozie artykułów luksusowych z zagranicy. Ale nawet przy całkowitym zamknięciu granic taki system nie może działać wiecznie przy narzuconej absolutnej stabilności cen detalicznych - wkrótce nabywców telewizorów będzie zbyt mało żeby dało się pokryć coraz wyższe subwencje do mleka. System po prostu nie uwzględniał inflacji, wahań podaży i popytu i zawsze w jakimś stopniu istniejącej zależności od gospodarki światowej.

Wykłady prowadził profesor dobrze zintegrowany z niektórymi aspirantami z Zielonej Góry (czytaj: często razem imprezowali). Zdarzyła się pewnego razu impreza z udziałem większej ilości polskich studentów, zdarzyło się i tak, że w ramach sprzątania po imprezie profesor zmywał szklanki z dziewczyną z naszego roku. I typowe w takich wypadkach pytania: "A z którego roku pani jest?", "A to ma pani ze mną wykłady?", "A bo ja pani nigdy na wykładzie nie widziałem.". Dziewczyna na to "Bo ja z tyłu siadam". Profesor popatrzył na nią badawczo i stwierdził "Niech pani  jednak przyjdzie do mnie chociaż raz na wykład". No więc dziewczyna następnym razem poszła i zobaczyła, dlaczego jej tłumaczenie nie było wiarygodne - na auli, sali na ponad 300 osób, słuchaczy było zaledwie kilkunastu (nie żebym ja tam był). Ćwiczenia z SBW mieliśmy z elegancko ubierającym się doktorem, na ostatnich zajęciach przed egzaminem zrobił on nam szkolenie jak mamy na egzamin się ubrać. Nie trzeba było wielkiej inteligencji żeby załapać, że oceny będą za strój. Doktor na egzamin brał po cztery osoby, weszliśmy: ja (3-częściowy garnitur z dobrze dobraną koszulą i krawatem), kolega P. z Polski (2-częściowy garnitur z trochę gorzej dobraną koszulą i krawatem) i dwóch Niemców w swetrach. I rzeczywiście oceny były za strój - ja jedynka, kolega dwójka, a Niemcy po trójce.

Arbeitswissenschaften (Ergonomia) - Tu musieliśmy na wyrywki umieć projektować stanowisko pracy do pracy siedzącej lub stojącej, oraz liczyć właściwe natężenie oświetlenia w miejscu pracy. Teoria oczywiście mijała się z praktyką, bo ani jednego poprawnie zaprojektowanego stanowiska pracy na uczelni znaleźć się nie dało (przy pracy siedzącej wymagany był odpowiedni podnóżek - ktoś widział coś takiego w biurze?).

Nie mieliśmy żadnych zajęć z języka obcego (jeśli pominąć należące do kursu przygotowawczego zajęcia z niemieckiego). Niemcy uczyli się rosyjskiego, jednak znacznie poniżej poziomu naszego liceum - przychodzili do nas się pytać w razie wątpliwości.

Studenci zagraniczni byli zwolnieni z zajęć sportowych. Może i dobrze, bo po katastrofalnym WF w polskiej szkole większość z nas raczej by niemieckiego sportu nie zaliczyła.

Przedmioty branżowe na informatyce nie były na początku zbyt ambitne. Gdyby ktoś bardzo chciał, mógłby po raz pierwszy zobaczyć komputer na własne oczy dopiero na trzecim roku. Wcześniej przypominam sobie głównie taki przedmiot jak mikroprocesory (nie byłem na żadnym wykładzie ani ćwiczeniach, bo to wszystko miałem już w małym palcu wcześniej). Na koniec trzeba było zrobić projekt małego systemu, oczywiście zrobiłem go jako pierwszy (opisy robiąc po angielsku), potem ktoś poprosił mnie żeby mu krótko ten projekt pożyczyć (dlatego opisy były po angielsku - kazałem chociaż je przetłumaczyć na niemiecki). Skutek był taki, że oddałem projekt jako jeden z ostatnich, prawie cały rok miał dokładnie to samo, część z opisami po niemiecku a część po angielsku, a ja dostałem trójkę, bo sprawdzający nie miał pojęcia że to właśnie jest oryginał projektu, a wszystkie inne to kopie. Ćwiczenia z jakiegoś podobnego przedmiotu prowadziła pani doktor (zwana od wyglądu "koń, który mówi"), przekonana że procesor Z-80 ma parę rejestrów CD (dla niekumatych: pary rejestrów tego procesora to BC, DE i HL).

Ale najważniejszym przedmiotem był Marksizm-Leninizm. To w ogóle temat rzeka, poświęcę mu następny odcinek.

Do tematu studiowania i mojej tam kariery tam wrócę jeszcze w osobnym odcinku który nastąpi po odcinkach o NRD-owskiej mikroelektronice i o wyposażeniu uczelni w sprzęt komputerowy.

Czym różniło się studiowanie w NRD od studiowania w Polsce? Przede wszystkim mam wrażenie, że w NRD traktowano studentów o wiele poważniej niż w Polsce. Wiadomo, walnięci profesorowie są wszędzie, ale na przykład polskie historie z egzaminów zawsze budziły we mnie obrzydzenie. Wszystkie te opowieści o studentach czekających tłumnie na wejście, profesorach kończących egzaminowanie bo im się już nie dalej nie chciało itd., to przecież wszystko jakieś chore. I takie rzeczy słyszałem od ludzi z pokolenia moich rodziców, z mojego pokolenia, od młodszych... W NRD takich historii nie było - każdy wiedział o której wchodzi i ile to będzie trwało, egzaminatorzy wiedzieli o której mają przerwę na kawę lub obiad i tak było. Oczywiście mogło się zdarzyć, że kogoś trzeba było przemaglować trochę dłużej, ale wszyscy się starali żeby szło zgodnie z planem.

Z drugiej strony studenci w NRD mieli o wiele mniej swobody niż w Polsce. Wszystkie aspekty życia studentów były dokładnie kontrolowane, ideologiczne serwituty traktowane w Polsce czysto rytualnie i lekceważąco w NRD były wykonywane 100% na poważnie. Marksizm i inne przedmioty ideologiczne w Polsce wystarczyło odbębnić, w NRD od wyniku egzaminu głównego z marksizmu (ustny, po trzecim roku) zależała maksymalna ocena z dyplomu. Kiedy gdzieś w 1985 będąc na Politechnice w Warszawie zobaczyłem ulotkę z tekstem w rodzaju "Precz z totalitarną uczelnią" tylko śmiech pusty mnie ogarnął – ci ludzie w życiu nie widzieli prawdziwie totalitarnej uczelni.

Na Wikipedii znalazłem zdjęcie z TH Ilmenau,  na którym jest dwoje studentów z naszej grupy (dziewczyna na pierwszym planie i chłopak po prawej). Zdjęcie jest datowane na 1989, albo jest to błąd w dacie (bo laborka ze sterowania modelem windy była na trzecim roku, czyli 1986/87) albo zdjęcie jest pozowane. Zacytowany opis z archiwum państwowego jest w ogóle nieprawdziwy, bo mowa w nim jest o studentach którzy właśnie rozpoczęli studia, a styczeń 1989 to już tuż przed obroną było. To tyle o wiarygodności danych archiwalnych. Mam nadzieję, że teraz nikt mi nie będzie wyskakiwał z pretensjami że ściemniam, bo on czytał że było inaczej.

TH Ilmenau, studenci zagraniczni

TH Ilmenau, studenci zagraniczni, Źródło: Bundesarchiv, Bilr 183-1989-0117-005, Autor: Helmut Schaar

W następnym odcinku: Marksizm w praktyce

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:DeDeeRowo, Edukacja

3 komentarze

Żegnaj NRD (8): Koszty życia

Może po paru odcinkach w których NRD schodziło na dalszy plan teraz, dla odmiany, znowu coś bardziej ogólnohistorycznego. Na przykład o kosztach życia w NRD.

Życie w NRD było tanie. Przynajmniej dla nas, studentów. Praktycznie nie płaciliśmy za mieszkanie (marka za miesiąc, tyle co nic), wcale za wodę, prąd, CO. Telefon co prawda był, jeden numer należał do polskich aspirantów, ale poza wyjątkowymi sytuacjami nie był używany i nie był istotnym kosztem. Można było zadzwonić do Polski z budki, ówczesne aluminiowe monety 1 zł i 2 zł pasowały za jedno- i dwumarkówkę, dobry obyczaj zabraniał wrzucania złotówek do automatów na terenie Ilmenau. Podręczniki, jeżeli były potrzebne (a prawie nigdy nie były potrzebne), to były z biblioteki. Musieliśmy tylko się wyżywić, ubrać, kupić kosmetyki (a ile to w tych czasach używało się kosmetyków) i chemię gospodarczą (a ile student zużywa chemii gospodarczej) i zapłacić za pociąg do kraju i z powrotem. A bilety na pociąg z otwartym terminem powrotu i tak kupowało się w kraju.

Wyżywienie było bardzo tanie. Obiad w stołówce na uczelni kosztował 0,80 marki. Tak, to nie pomyłka: 80 fenigów NRD. Stołówka nieczynna tylko w niedziele i święta. Inna sprawa, że obiad ten nie był zbyt obfity ani zbyt smaczny. To znaczy mięso zazwyczaj było OK, czasem dawali nawet takie rarytasy jak królik. Ziemniaki też uszły. Najgorzej było z warzywami. Warzywa były ze słoika i wszędzie te same. W stołówce, w restauracji, w sklepie - te same słoiki, te same warzywa. Kapusta czerwona, kapusta biała, marchewka, fasolka szparagowa (zimna, na kwaśno - zgroza), szpinak w postaci pół-ciekłej i w kolorze ścierki do podłogi (błe) i jeszcze ze dwie, już nie pamiętam jakie. Później wprowadzono również trochę droższe zestawy, oprócz kwitka za 80 fenigów trzeba było dać od jednego do trzech dodatkowych kwitków po 30 fenigów. Zestawy te były dużo smaczniejsze, stały po nie duże kolejki. Obiady podawane były na plastikowych tackach z trzema przegródkami, panie wydające posiłki nie przykładały się do celowania i nierzadko kompot częściowo mieszał się z sosem albo ziemniakami. Przypominając sobie film który oglądaliśmy w kinie na obozie przygotowawczym w Radomiu dowcipkowaliśmy: "Czym różni się mensa w Ilmenau od mensy w Alcatraz?" - "W Alcatraz mają metalowe tacki". Ja jadałem w stołówce dopóki się nie zatrułem, zaszkodził mi Schweißwurst (czyli kaszanka). Ponieważ menu co dzień było pisane kredą, zawsze się znalazł ktoś kto zmazał w tej nazwie pierwsze 'w'. Po tym zatruciu chodziłem już tylko do restauracji w stołówce (już za 3-4 marki można było tam zjeść całkiem przyzwoicie) albo gotowałem sobie sam.

Śniadanie można było też zjeść w barze w stołówce, ale nigdy tego nie robiłem. Lepiej jednak w domu. Znaczy w pokoju w akademiku. Podstawowe produkty spożywcze kupowane w sklepie również były tanie. Bułka zwykła - 5 fenigów,  pół litra mleka pełnego - 34 fenigi, bochenek chleba - poniżej marki, tabliczka najtańszej czekolady czekoladopodobnej z orzeszkami ziemnymi - 80 fenigów, kostka margaryny - od 50 fenigów do 1 marki (zależnie od gatunku), itd. Podobnie jak w Polsce ceny były stałe i wydrukowane na opakowaniach - system nie przewidywał ani podwyżek, ani obniżek.

Schlager Süßtafer - wyrób czekoladopodobny z orzeszkami ziemnymi z NRD; cena 80 fenigów NRD

Schlager Süßtafer - wyrób czekoladopodobny z orzeszkami ziemnymi z NRD; cena 80 fenigów NRD

Pewien problem był z herbatą. W zwykłym sklepie można było kupić praktycznie wyłącznie Grusinische Mischung (Mieszankę Gruzińską), bardzo tanio, chyba po 80 fenigów za 100 gram, ale za to o smaku siana. Obrzydlistwo. Za to w sklepach Delikat można było kupić świetne herbaty znanych firm światowych, pięknie zapakowane, w dużym wyborze smaków tyle że drogo (kilkanaście marek/100g). Inne z tych tanich produktów też nie były najlepsze, na przykład pewnego ranka już na pierwszym roku ugryzłem bułkę pszenną za 5 fenigów i stwierdziłem, że już ich więcej nie zdzierżę i zaraz zwrócę zawartość mojego żołądka. Od tego czasu (aż do dziś!) preferuję pieczywo żytnie i mieszane, a pięciofenigowych bułek nie zmuszony nie tykałem. Ciekawa sprawa była z mlekiem: Polskie mleko (wtedy roznoszone codziennie przez mleczarzy pod drzwi mieszkań - kto ma dziś taki serwis?) zostawione na dzień-dwa zsiadało się i świetnie nadawało się do picia. W NRD mleko, mimo że tak samo jak w Polsce zamknięte w szklanej butelce tylko nieszczelnym kapslem z folii aluminiowej, nie zsiadało się w ogóle. Nawet po miesiącu. Co najwyżej lekko ciemniało. Nie wydaje mi się, żeby podobny efekt można było uzyskać samą pasteryzacją, a nawet niedostępną wtedy w bloku socjalistycznym technologią UHT. Na wszelki wypadek mleka tam nie pijałem.

Dostępność podstawowych produktów była dobra. Nigdy nie było problemów z kupnem chleba albo wędliny. Inna sprawa że na przykład kiełbasy to oni mieli niemal wszystkie w typie salami, był tylko jeden gatunek przypominający polską żywiecką - Kochsalami. Z mięsem generalnie też nie było problemów (przypominam, że w Polsce w tym czasie mięso było na kartki) pamiętam tylko kilka trochę trudniejszych tygodni gdzieś około 1985, kiedy podobno NRD miała do spłacenia jakiś kredyt i spłacała go w mięsie.

Zupełnie inaczej wyglądała sprawa z warzywami i owocami. Warzyw generalnie nie było za dużo, ziemniaki w okropnym, bardzo rozgotowującym się gatunku, w stałej sprzedaży brukiew (w Polsce kojarząca się z obozami koncentracyjnymi i chyba dlatego nikt jej nie jada), natomiast z innymi był problem. Po pomidory musiałem jeździć do Erfurtu, jabłka takie marne, że Polsce takich nikt by nie chciał, pomarańcze kubańskie, chociaż trzeba przyznać że w sezonie bywały arbuzy a te pomarańcze to prawie stale. Ale podobno to dlatego, że uczelnia itp., gdyby nie to to w mieście tej wielkości takich owoców by nie było. Dlaczego? Bo:

W NRD wszystko było na pokaz. Berlin był oknem wystawowym, odwiedzanym przez obcokrajowców, więc zaopatrzenie było tam znacznie lepsze niż w reszcie kraju. I tak dalej - im mniej atrakcyjne dla zagraniczniaków miasto, tym gorsze zaopatrzenie. Było nawet i tak: Istniała możliwość zakupu zachodniego samochodu, ale tylko konkretnych typów: Golf I i Mazda 323. Ale pieniądze nie wystarczały żeby taki samochód kupić, nawet znajomości nie. Trzeba było jeszcze mieszkać w odpowiednim miejscu. Golfa gdzieś na wiosce żaden obcokrajowiec by nie zobaczył i nie mógłby zaświadczyć o dobrobycie panującym w socjalistycznych Niemczech. Zachodni samochód mogli kupić tylko mieszkańcy dużych miast.

Ale oprócz żywności podstawowej, było też coś lepszego. Istniały sklepy i stoiska "Delikat". Idea była podobna jak naszych "Delikatesów", tyle że "Delikatesy" w latach 80-tych były już sklepami w zasadzie jak każdy inny. W sklepach "Delikat" można było kupić artykuły faktycznie lepsze niż w zwykłych sklepach - dobre wędliny, bardziej wyszukane wyroby garmażeryjne, konserwy, słodycze. Niemal wszystkie z tych produktów były wytwarzane w NRD, część z nich pod znanymi markami światowymi. Ten proceder nazywał się "Gestattungsproduktion" i było to coś w rodzaju licencji spłacanej tymi właśnie wyrobami. Tylko część produkcji była sprzedawana w NRD, reszta szła dla licencjodawcy. Na tej samej zasadzie produkowano też artykuły przemysłowe, na przykład buty "Salamander".

O artykułach przemysłowych opowiem w jednym z następnych odcinków. A nawet więcej niż w jednym.

Co do innych kosztów, to na przykład przejazdy autobusowe były tanie, na przejazdy kolejowe mieliśmy dużą zniżkę (kołacze mi się 80%) do miast w których mieszkali jacyś znajomi rodacy. Należało wpisać nazwisko i adres znajomego do takiego formularza (do okazania konduktorowi) i dać podstemplować to na uczelni. Ponieważ nikt prawdziwości danych nie sprawdzał, to oczywiście była to fikcja, ludzie namiętnie wpisywali tam nazwiska w rodzaju Klaus Mitffoch mieszkający na ulicy Bahnhofstrasse (Dworcowa, na pewno jest w każdym większym mieście).

Dokument uprawniający do zniżki na pociąg dla studentów zagranicznych, NRD, 1988

Dokument uprawniający do zniżki na pociąg dla studentów zagranicznych, NRD, 1988

Powstaje pytanie: W jaki sposób kraj, w którym wszystko jest tak tanie (czytaj: dotowane przez państwo) nie bankrutuje? Polska przecież w tym samym czasie praktycznie zbankrutowała i to mimo wyższych cen i niższych dotacji.

NRD mimo różnych trudności nie zbankrutowała, ponieważ była przez cały czas na garnuszku RFN. RFN miało doktrynę nie uznawania podziału państwa na RFN i NRD (temat NRD w oficjalnej mowie RFN zawsze był nazywany wewnątzniemieckim) i w związku z tym starało się dbać aby ziemie czasowo oddzielone nie podupadły za bardzo i dały się potem bez dużych kosztów przyłączyć (nie wyszło to za dobrze, ale mogło być jeszcze gorzej). RFN przykładało się do budżetu NRD w bardzo różny sposób:

  • Poprzez bezpośrednie dotacje, na przykład do dróg (i tak szło na czołgi a drogi pozostawały tragiczne).
  • Przez udzielanie NRD kredytów na preferencyjnych warunkach.
  • Poprzez uruchamianie w NRD produkcji licencyjnej (wspomniane wcześniej Gestattungsproduktion).
  • Przez zakupy NRD-owskich produktów, np. odkurzaczy czy sprzętu AGD sprzedawanych potem np. przez Quelle.
  • Przez płacenie różnego rodzaju opłat tranzytowych.
  • Poprzez ulgi podatkowe dla obywateli na rzeczy kupowane krewnym z NRD.
  • Przez przymusową wymianę marek zachodnich na wschodnie po kursie 1:1 przy przyjazdach obywateli RFN do NRD.

Mimo tej pomocy NRD zakończyła swoje istnienie ze sporym, wielomiliardowym długiem, ale dobry wujek wziął to na siebie. I do dziś się mu to odbija - sumarycznie gigantyczne wydatki na przyłączenie NRD dość dokładnie odpowiadają aktualnemu poziomowi zadłużenia wewnętrznego RFN. A przynajmniej tak było kilka lat temu.

W następnym odcinku: Studiowanie w NRD.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:DeDeeRowo

6 komentarzy

Żegnaj NRD (7): Kurs przygotowawczy

I znowu kurs przygotowawczy. Dla wszystkich studentów zagranicznych którzy przyjechali na pierwszy rok. Byliśmy w trochę niekorzystnym położeniu, bo wraz z Czechami i Słowakami przyjechaliśmy zaraz po krajowych szkołach i tylko po niemieckim w szkole. Większość innych miała za sobą rok kursu językowego w NRD. Nie będę udawał że od początku było łatwo. W końcu kto po czterech latach języka obcego w liceum zna ten język na tyle, żeby od razu w nim studiować? Dziś jest inaczej, z jednej strony możliwy jest o wiele większy kontakt z językiem obcym już u siebie w kraju, z drugiej strony wzrosły wymagania językowe żeby na studia zagraniczne w ogóle się dostać.

Legitymacja studencka TH Ilmenau, NRD, 1984

Legitymacja studencka TH Ilmenau, NRD, 1984

Kurs prowadził facet w wieku 50+, według raczej prawdziwych opowieści w podobnym celu jak ci studenci starszych lat przyjeżdżający do Radomia jako opiekunowie grup. Tyle że ten facet wolał chłopców, zwłaszcza żółtych.

Kurs składał się przede wszystkim z próbnych wykładów. Poziom ich nie był zbyt wysoki, wkrótce okazało się dlaczego. Otóż:

W Polsce tych czasów służba wojskowa studentom prawie nie groziła. Jeżeli ktoś zaraz po szkole dostał się na studia, skończył je w terminie i zaraz poszedł do pracy to z dużym prawdopodobieństwem udało mu się z wojskiem nie spotkać (poza szkoleniem wojskowym w trakcie studiów, ale to przecież nie to samo). A po studiach zagranicznych to nie brali w ogóle. Inaczej było w NRD - po szkole wszyscy chłopacy szli na rok do wojska, a bywali i tacy co dostawali propozycje nie do odrzucenia żeby zostać jeszcze rok. Wiadomo, zewnętrzna granica bloku itd. W związku z tym, po roku do dwóch w wojsku, nikt już nic ze szkoły nie pamiętał i prawie cały program trzeba było powtarzać. Zwłaszcza z matematyki.

Ponieważ matematyka w polskich szkołach i tak stała na wyższym poziomie niż w NRD, to przez pierwsze pół roku do roku z matematyki była dla nas laba. Problem polegał jednak na tym, żeby nie przegapić momentu kiedy skończy się powtórka a zacznie nowy materiał.

Wróćmy jednak do kursu. Oprócz wykładów mieliśmy również zajęcia z języka niemieckiego, w małych grupach a nawet indywidualnie. Zajęcia te mieliśmy również po kursie przygotowawczym, chyba przez cały pierwszy rok.

No i integracja. Integracja polegała na grupowych wycieczkach. Pamiętam raz byliśmy w amfiteatrze na wolnym powietrzu na jakiejś operze. Niezbyt znanej, tytułu i autora nie pamiętam. Pamiętam jednak, że niewiele rozumieliśmy (nie mówcie że na operze po polsku rozumiecie 100% tekstu śpiewanego, zwłaszcza jak wiatr wieje i las wokół szumi). Pamiętam też wycieczkę pieszą na Kickelhahn (najwyższą górę w okolicy), z zabytkową wieżą widokową i słynną chatką Goethego. Po wejściu jeden ze studentów dewizowych oświadczył "nigdy więcej na górę" i słowa dotrzymał. Nie on jeden zresztą nigdy się na wycieczkę pieszą nie ruszył.

Może teraz coś o grupie polskiej. Na ten pierwszy rok przyjechało nas 15 osób. Dwie dziewczyny, trzynastu chłopaków (w końcu uczelnia techniczna), z różnych stron kraju (Warszawa, Płock, Szczecin, Nisko, Zielona Góra, Katowice...). Większość po liceach, tylko część po technikach. W dwu poprzednich latach przyjeżdżały podobne grupy, wcześniej mniej, więc gdy przyjechaliśmy Polaków było w ośrodku ponad pięćdziesięciu. W następnym roku po nas nie przyjechał nikt, dwa lata później kilka osób a dalej chyba znowu nikt. Niezależnie od studentów pojawiali się w ośrodku doktoranci, najczęściej ze współpracującej z Technische Hochschule Ilmenau Wyższej Szkoły Inżynierskiej w Zielonej Górze. Dzięki tej współpracy grupa polska miała spore przywileje, na przykład przyznano jej dwa pomieszczenia w jednym z budynków. Jedno, zwane "Centralą" było pomieszczeniem biurowym, drugie to "Klub Polski" o oczywistym przeznaczeniu.

Wszystko było pięknie, kurs sobie trwał, ale zaczynały się wszystkim kończyć pieniądze które dostaliśmy w Konsulacie, a tu stypendium ani widu, ani słychu. Postanowiliśmy więc grupowo pójść na nockę do fabryki porcelany i trochę zarobić. Chodzenie na nockę do Glasu albo Porcelany było jedną z możliwości dorobienia sobie, wielu studentów korzystało z tego, niektórzy dość regularnie. Na nocnej zmianie prawie zawsze potrzebowali tam pracowników do prostych prac, nie pamiętam już ile się dokładnie na takiej zmianie zarabiało, ale było to bodajże między 30 a 40 marek.

To było ciekawe doświadczenie. Przyznaję, że nigdy przedtem nie byłem w prawdziwej fabryce, na produkcji. Moim zadaniem była kontrola czy filiżanki i talerzyki idące do pakowania w zestawy nie są obtłuczone czy w inny sposób uszkodzone i składanie zestawu pakowanego później w folię termokurczliwą. Uszkodzone produkty szły po prostu na hałdę - porcelana nie daje się wykorzystać powtórnie jak szkło. Ta hałda była niewyczerpanym źródłem zastawy stołowej dla studentów - wiele elementów przeżywało wędrówkę na śmietnik bez większej szkody, akademiki były pełne używanej przez wszystkich, nieznacznie tylko obtłuczonej, darmowej zastawy z hałdy. Śmietnikowe talerze sprawiały też, że niemiecki zwyczaj tłuczenia porcelany przed ślubem (Polterabend, jak właśnie widzę w Wikipedii znany również w niektórych regionach Polski) mógł być nie tylko symboliczny, bo ilość tłuczonej porcelany była ograniczona wyłącznie przez to, ile kilogramów zastawy chciało się ludziom przytargać.

Ilmenau, Porzellanwerk

Ilmenau, Porzellanwerk Żródło: Bundesarchiv, Bild 183-Z0805-16, Autor: Helmut Schaar

Krótko później dałem się jeszcze namówić na nockę w Glasie. Fabryka ta produkowała głównie butelki, takie bardziej wymyślne, do lepszych alkoholi albo kosmetyków, oraz szkło laboratoryjne i techniczne. Ponieważ szkło można po prostu stopić i użyć jeszcze raz, żadnej hałdy koło fabryki nie było. Moim zadaniem tej nocy było pakowanie butelek. Butelki jechały na taśmie i gromadziły się w odpowiednim miejscu ładnie ułożone w prostokąt, po jakieś półtorej setki. Jak już się nazbierały opuszczałem na nie chwytak, który je wszystkie naraz łapał, potem podnosiłem ten chwytak (elektrycznie, elektrycznie), przekręcałem go o 90 stopni (to już ręcznie), przesuwałem nad drugą taśmę (znowu elektrycznie) i opuszczałem do kartonu. Potem następna warstwa i następna... i tak przez całą noc. A potem oczywiście cały następny dzień zmarnowany.

Ilmenau - Biurowiec fabryki szkła (Glaswerk)

Ilmenau - Biurowiec fabryki szkła (Glaswerk)

Tak więc obie okoliczne atrakcje miałem już zaliczone. Ponieważ zawsze uważałem że po to mam dobrą głowę, żeby nie musieć pracować rękami, to już więcej ani do Glasu ani do Porcelany nie poszedłem. Sposoby na dorobienie były też inne, ale o tym w następnych odcinkach.

Dla uzupełnienia: VEB Technisches Glas Ilmenau istnieje do dziś jako Technische Glaswerke Ilmenau GmbH, jednak to tylko ułamek dawnej wielkości zakładu i skali produkcji (kiedyś 5000 pracowników). Henneberg Porzelan również istnieje, jako Neues Porzellan Ilmenau jednak zatrudnia zaledwie 50 osób. Cóż to jest w porównaniu z 3000 w latach 80-tych.

W następnym odcinku: Coś o kosztach.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:DeDeeRowo

2 komentarze

Żegnaj NRD (6): Technische Hochschule Ilmenau

Uczelnia w Ilmenau nosiła w tamtych czasach nazwę Technische Hochschule Ilmenau (THI) i statusem odpowiadała mniej więcej polskim Wyższym Szkołom Inżynierskim. Powstała w latach 50-tych i specjalizowała się w kierunkach elektryczno- elektronicznych. W latach 80-tych była stosunkowo nieduża, całość na dużej uczelni byłaby raczej dużym wydziałem. Podział uczelni odpowiadał standardom radzieckim - uczelnia dzieliła się na sekcje (Sektion), a sekcja na grupy seminaryjne (Seminargruppe). Sekcji było 5:

  • Sektion Technische und biomedizinische Kybernetik (Cybernetyka techniczna i biomedyczna) - wydział był zlepkiem kierunków takich jak informatyka techniczna, mikroprocesory, automatyka, bionika... Ciekawym pomysłem była właśnie bionika - ten kierunek był pomyślany jako medyczne zastosowania elektroniki i informatyki. Brzmiało to w tamtych czasach bardzo postępowo i przyszłościowo, jednak po zjednoczeniu okazało się, że robotę jakiej tam uczono załatwia po prostu serwis producenta sprzętu medycznego i absolwenci tego kierunku musieli się przekwalifikować.
  • Sektion Informationstechnik und Theoretische Elektrotechnik (Technika informacyjna i elektrotechnika teoretyczna) - wbrew historycznie uwarunkowanej nazwie wydział zajmował się głównie elektrotechniką, najczęściej silnoprądową.
  • Sektion Physik und Technik elektronischer Bauelemente (Fizyka i technika elementów elektronicznych) - Ten wydział zajmował się głównie technologią wytwarzania elementów półprzewodnikowych i był zorientowany na dział półprzewodników firmy VEB Robotron.
  • Sektion Gerätetechnik (Technika przyrządów) - Nie da się w zasadzie krótko przetłumaczyć tej nazwy w sposób oddający ideę wydziału. Chodziło tu z grubsza o połączenie mechaniki precyzyjnej z elektroniką, kierunek był sprofilowany na potrzeby konkretnego zakładu - VEB Carl Zeiss Jena.
  • Sektion Mathematik, Rechentechnik und ökonomische Kybernetik (Matematyka, technika obliczeniowa i cybernetyka ekonomiczna) - ta sekcja nie miała własnych studentów, była tylko "usługodawcą" dla innych sekcji, prowadząc wykłady z tych przedmiotów i zapewniając funkcjonowanie centrum obliczeniowego.
  • Sektion Marxismus-Leninismus (Marksizm-Leninizm) - Jak nazwa wskazuje. Najważniejsza sekcja na uczelni.

Kampus uczelni składał się z grupy akademików zbudowanych w różnych latach i w związku z tym reprezentujących różne standardy.

Pierwsza grupa powstała w latach 50-tych, standardem były 2-osobowe, niewielkie pokoje, łazienka i kuchnia na korytarzu.

TH Ilmenau - kampus, akademik blok A

TH Ilmenau - kampus, akademik blok A

Druga grupa (2 budynki) powstała gdzieś w końcu lat 60-tych i zawierała jednostki po dwa 3-osobowe pokoje, kuchnia i łazienka z prysznicem, wejście z korytarza. Trzecia grupa to wielkopłytowe budynki z końca lat 70-tych, w zasadzie standardowe budynki mieszkalne z klatkami schodowymi i 3-pokojowymi mieszkaniami, w takim mieszkaniu w dwóch mniejszych pokojach mieszkały po 2 osoby a w dużym pokoju 3. Oczywiście do tego przyzwoita (chociaż ślepa) kuchnia i łazienka z wanną. Standard tych ostatnich budynków był na owe czasy wysoki, w Polsce nawet nowe mieszkania rzadko były tak porządne.

TH Ilmenau - kampus, akademik blok K

TH Ilmenau - kampus, akademik blok L

Oprócz regularnych, murowanych akademików studenci byli zakwaterowani w zbudowanych niegdyś przez Budimex barakach typu "Skopje".

Nazwa typu baraku "Skopje" wywodzi się od miasta będącego dziś stolicą nie istniejącego wtedy państwa - Macedonii. Miasto to zostało w 1963 roku zniszczone przez trzęsienie ziemi. Polskie firmy w ramach pomocy humanitarnej zbudowały w tym mieście sporo baraków mieszkalnych o prostej konstrukcji zwanych od tego czasu barakami typu "Skopje". Istniały dwa warianty takiego baraku - o konstrukcji murowanej i drewnianej.

TH Ilmenau - kampus, akademik FB-1 (barak typu Skopje), NRD, 1988

TH Ilmenau - kampus, akademik FB-1 (barak typu Skopje), NRD, 1988

Barak typu "Skopje" był parterową konstrukcją z lekko spadzistym dachem, zewnętrzne ściany były murowane lub drewniane, wewnętrzne ściany działowe drewniane. Przez środek baraku wiódł korytarz, po lewej i prawej były 3-osobowe pokoje z umywalką, z przodu wspólna kuchnia (mało używana, bieganie po każdy drobiazg do pokoju było bardzo uciążliwe, wszyscy używali własnych płytek elektrycznych w pokojach), na środku długości toalety i łazienka. Wbrew pozorom mieszkanie w baraku nie było złe - na pewno lepsze niż w tych budynkach z lat 50-tych. Baraki były ciepłe, nie trzeba było biegać po schodach i, co najistotniejsze, nie było w nich karaluchów będących plagą w budynkach, zwłaszcza w tych starych, ze wspólną kuchnią na korytarzu.

Władze uczelni reagowały na słowo "Baracke" alergicznie, w oficjalnej mowie były to zawsze "Flachbauten" - "budynki niskie".

Centralnym punktem kampusu był budynek stołówki (po niemiecku Mensa, nie, nic wspólnego z IQ). Wrócę do tego jeszcze, ale oprócz stołówki w budynku znajdowały się jeszcze restauracja, bufet śniadaniowy i Bierstube (piwiarnia).

TH Ilmenau - kampus, Mensa

TH Ilmenau - kampus, Mensa

Drugim bardzo istotnym punktem był niewielki, samoobsługowy sklep spożywczy. Niewielki, ale zaopatrzenie jego było niezłe, w Polsce taki sklepik był nieosiągalnym marzeniem.

TH Ilmenau - kampus, sklep spożywczy

TH Ilmenau - kampus, sklep spożywczy

Teraz zajmijmy się budynkami stricte uczelnianymi. Akademiki położone były w dolince, natomiast budynki uczelni na najbliższej górce zwanej Ehrenberg. Były to dwa duże budynki z lat 50-tych, Helmholtzbau i Kirchhofbau.

TH Ilmenau - Helmholzbau, NRD, 1988

TH Ilmenau - Helmholtzbau, NRD, 1988

 

TH Ilmenau - Kirchhofbau, NRD, 1988

TH Ilmenau - Kirchhofbau, NRD, 1988

Oprócz tego nieduży ale dość nowoczesny budynek bioniki, oraz stalowo-szklany (ściana osłonowa), parterowy, podwójny budynek centrum obliczeniowego, kryjący zdaje się w swym wnętrzu kolejne dwa baraki typu "Skopje".

TH Ilmenau - centrum obliczeniowe uczelni, NRD, 1988

TH Ilmenau - centrum obliczeniowe uczelni, NRD, 1988

Do uczelni należały jeszcze dwa stare, XIX-wieczne budynki w mieście: Curiebau i Faradaybau.

TH Ilmenau - Curie Bau

TH Ilmenau - Curie Bau

 

TH Ilmenau - Faraday Bau

TH Ilmenau - Faraday Bau

Życie imprezowe studentów zabezpieczały trzy kluby studenckie mieszczące się w piwnicach akademików.

[mappress mapid="48"]

Dla Polaka nowy był duży udział studentów zagranicznych na uczelni. Polska była wtedy krajem bardzo jednolitym narodowościowo a przy tym biednym i zamkniętym. Obywatele krajów bloku nie za bardzo mogli do Polski przyjechać (stan wojenny skończył się dopiero rok wcześniej), może w Warszawie było inaczej, ale w Szczecinie można było najwyżej czasem spotkać odważnego Szweda który przyjechał zaimprezować. W Ilmenau studentów zagranicznych było około 1/4, w naszej grupie seminaryjnej nawet powyżej 1/3. Byli to ludzie z Europy wschodniej (Polska, Czechosłowacja, Węgry, Bułgaria), z dalekowschodnich krajów bloku (Mongolia, Wietnam, Korea Północna), innych krajów zaprzyjaźnionych (Jemen, Nikaragua, Angola, Etiopia). Było też trochę studentów dewizowych, płacących za studia i swoje utrzymanie twardą walutą. Pochodzili najczęściej z krajów arabskich (Syria, Palestyna (wiem, nie było takiego kraju, paszporty mieli jordańskie)). Jako ludzie byli różni. Europejczycy byli zazwyczaj w porządku, dostawali się na studia w większości tak jak my, po prostu zdając egzaminy. Ci z krajów mocno zideologizowanych to nierzadko były niezłe buce, oni przyjeżdżali na studia do NRD nie ze względu na swoje zdolności, ale za zasługi po linii partyjnej. Dotyczyło to zwłaszcza Koreańczyków, oni prezentowali najgorsze, stalinowskie standardy. Każdy z nich miał codziennie odkurzany i polerowany ołtarzyk z wizerunkiem Wodza i strasznie bał się, że ktoś na niego doniesie (bo wtedy powrót do kraju w trybie natychmiastowym). Sam czyhał jednak, żeby na kogoś przy pierwszej okazji donieść. Podobnie było z Nikaraguańczykami (minus ołtarzyk z wodzem). Nikaraguanka z grupy z dużym zaangażowaniem wygłaszała teksty antyamerykańskie, albo o tym że jej dziadek miał majątek ziemski, ale ona jest szczęśliwa że rewolucja mu ten majątek zabrała. Przy tym utrzymywała się na uczelni tylko dzięki współpracy ze Stasi (do tematu Stasi jeszcze wrócę, będzie o tym osobny odcinek). Studiujący w Lipsku kolega z klasy przyjaźnił się jednak z Nikaraguańczykiem będącym jakimś pociotkiem rządzącego tam Daniela Ortegi i twierdził, że był to równy gość. No ale ten nie musiał się zasługiwać żeby pojechać do NRD.

W sumie jednak te buce to był margines, większość ludzi z różnych krajów była całkiem sensowna. Co więcej z nimi wszystkimi miało się wspólny język i można było porozmawiać. W tych warunkach ujawniała się często polska ksenofobia. Serio, nie było tam większych ksenofobów niż Polacy, i to nie tylko moja obserwacja. Oczywiście nie wszyscy, ale wśród tych największych dominowali właśnie Polacy. Myślę, że był to skutek długotrwałego zamknięcia jednolitego etnicznie kraju. Oraz propagandy grającej ciągle na nastrojach narodowościowych, antyniemieckich, antyzachodnich, antysemickich i w ogóle anty. W domach pielęgnowano za to nastroje antyrosyjskie i sumie nie było chyba żadnej grupy narodowościowej, która w Polsce byłaby generalnie lubiana. Zresztą u niektórych wychodzi to do dzisiaj.

W następnym odcinku: Kurs przygotowawczy.

 

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:DeDeeRowo, Edukacja

Skomentuj

Żegnaj NRD (5): Ilmenau

Ilmenau - widok ogólny, NRD, 1988

Ilmenau - widok ogólny, NRD, 1988

Ilmenau leży w Turyngii, około 40 kilometrów na południe od Erfurtu. Niegdyś należało do księstwa Sachsen-Weimar-Eisenach, którego to księstwa jednym z ministrów był Goethe. Goethe próbował uzdrowić finanse księstwa uruchamiając starą kopalnię srebra koło Ilmenau. Z kopalni nic nie wyszło, ale Goethe spędził w Ilmenau w sumie około ośmiu lat (w ciągu szesnastu) i pozostawił wiele wierszy z tego okresu, a między nimi poemat zatytułowany - jakżeby inaczej - "Ilmenau".

 W okresie kiedy tam byliśmy miasteczko liczyło około 25.000 mieszkańców. Oprócz uczelni znajdowały się tam dwa spore zakłady przemysłowe: VEB Werk für Technisches Glas Ilmenau (fabryka szkła technicznego) i VEB Henneberg Porzelan (fabryka porcelany). Oba zakłady zostały zbudowane przez polską firmę "Budimex".

Kraje bloku wschodniego należały obowiązkowo do Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej. W ramach tej organizacji istniał podział zadań między kraje członkowskie. Idea była taka, aby nie dublować prac rozwojowych nad różnymi grupami produktów, czyli wykorzystać efekty synergii. Tak na przykład duże autobusy produkowano na Węgrzech, trawlery rybackie w NRD, dyskietki 5,25`` w Bułgarii itp. Istniał nawet projekt opracowania jednego modelu samochodu osobowego dla całego RWPG, na szczęście nic z tego nie wyszło. Jedną z polskich specjalności była budowa zakładów przemysłowych pod klucz. Polskie firmy, między innymi Budimex, budowały fabryki praktycznie wszędzie od NRD i ZSRR do Iraku i Libii.

W Ilmenau od 1968 do 1978 na budowach obu zakładów pracowało stale około 2000 pracowników (przypominam: w mieście na 25.000 mieszkańców). Aby zapewnić im właściwe warunki miejscowe władze organizowały kursy języka polskiego dla sprzedawczyń, pracowników zakładów usługowych, restauracji itd. Doktoranci pamiętający czasy Budimexu opowiadali różne historie na ten temat. Na przykład: Przed świętem 1. maja ktoś zwrócił uwagę dyrektorowi z Budimexu, że na mieście jest wyraźnie więcej flag NRD-owskich niż polskich. Dyrektor natychmiast zadzwonił do miejscowego sekretarza partii z pretensjami i zapowiedział, że wyrówna te proporcje wysyłając brygadę spawaczy którzy zetną nadmiar masztów z flagami NRD. Ale jeżeli ładnie go poproszą, to się trochę wstrzyma. Flagi polskie natychmiast dowieszono. Nie jestem pewien czy to nie tylko "morskie opowieści", ale historia ta dobrze oddaje ducha tamtych czasów.

Miasteczko Ilmenau nie prezentowało się w oczach przyjezdnego z dużego miasta zbyt dobrze. Było szare i zaniedbane, wiele bardzo starych budynków, jako tako wyglądały tylko nowe osiedla mieszkaniowe (lepiej niż w Polsce) i główna, odremontowana ulica. Typowe dla NRD było to, że na tej głównej ulicy odremontowane były tylko fasady, od tyłu budynek nierzadko groził zawaleniem.

Pocztówka z Ilmenau - osiedle Am Stollen, NRD, ok. 1975

Pocztówka z Ilmenau - osiedle Am Stollen, NRD, ok. 1975

Atrakcji dla studentów nie było też zbyt wiele. Poza terenem kampusu (o czym w następnym odcinku) do dyspozycji były dwa kina, parę restauracji, prywatna cukiernia... i w zasadzie tyle. Nieco lepiej wyglądało zaplecze handlowe - dwie duże kaufhale (podobne do polskich Supersamów, tylko większe, ładniejsze i lepiej zaopatrzone) i sporo sklepów na głównej ulicy - z ubraniami, butami, artykułami gospodarstwa domowego, sprzętem foto, narzędziami. Nawet dziś w polskim mieście na 25.000 mieszkańców byłby to niezły zestaw.

Pocztówka z Ilmenau - główna ulica, NRD, ok. 1975

Pocztówka z Ilmenau - główna ulica, NRD, ok. 1975

Za to interesująca była okolica. Ilmenau położone jest w niewysokich górach na wysokości 500 m.n.p.m. Najwyższa góra w okolicy to uwieczniony w wierszu Goethego "Wandrers Nachtlied" Kickehahn - 861 m.n.p.m. Góry i lasy wokół zachęcają do spacerów i wycieczek.

Chatka Goethego na Kickelhahnie, NRD, 1988

Chatka Goethego na Kickelhahnie, NRD, 1988

[mappress mapid="47"]

Jednak dla nas najistotniejszym miejscem w mieście był oczywiście kampus uczelni. O tym w następnym odcinku.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:DeDeeRowo

2 komentarze