W poprzednim odcinku nie było zapowiedzi następnego, nie dlatego żebym nie wiedział co będzie dalej - stale mam przygotowane 2-3 odcinki do przodu - ale dlatego że po dopisaniu zapowiedzi Blox znowu powiedział, że tekst za długi. Zasadnicza treść się zmieściła, a dzielić notki nie chciałem. No ale trudno narzekać na darmowy serwis, wybrzydzać mógłbym gdybym chciał z moich notek zrobić książkę za pieniądze.
Jak już wspominałem, stać nas było na częste stołowanie się w restauracjach. Najbliżej było do restauracji w Mensie, było tam niedrogo i smacznie, problemem był tylko ograniczony czas otwarcia i kolejka w porze gdy wszyscy jedli (czyli między dwunastą a pierwszą). Obsługa też nie była zbyt szybka, gdy kiedyś przy dwóch daniach w karcie napisali "Czas oczekiwania - 15 minut" to wszyscy zamawiali akurat te, ciesząc się że tylko tyle. Ten błąd w karcie więcej się nie powtórzył. Przeciętne danie kosztowało 3-4 marki, to było naprawdę tanio.
Inne restauracje były nieco droższe i trzeba było do nich kawałek pójść. A w niedzielę Mensa była zamknięta i trzeba było albo zrobić coś samemu z posiadanych produktów, albo pójść do miasta. Robienie samemu było jak najbardziej możliwe, mięso było w sklepach (przypominam o kartkach na mięso w Polsce), trochę problemów było z warzywami i owocami. Trudno dostępne były również niezbędne do wielu smacznych potraw pomidory i pieczarki.
Najlepszą restauracją w mieście był dawny hotel "Zum Löwen" (Tu mieszkał Goethe). Za 9-10 marek można było tam zjeść naprawdę przyzwoity obiad. Dla przeciętnego studenta było to sporo - głównym pożywieniem studentów NRD-owskich były Schinkennudeln - makaron z sosem pomidorowym i niewielkim dodatkiem mięsa, albo przyrządzony własnoręcznie albo gotowy, ze słoika - ale dla nas bez problemu. Budynek był (jak i cała ulica) ślicznie odnowiony z zewnątrz, ale w pewnym momencie restauracja została zamknięta bo dom groził zawaleniem.
Hotel Zum Löwen Ilmenau
Wielu ludzi było stać na restaurację, kolejka do restauracji w porze obiadu była czymś normalnym.
A co właściwie dawali w tych restauracjach do jedzenia? Sztandarowym daniem kuchni NRD-owskiej była wywodząca się z kuchni rosyjskiej zupa "Soljanka". Była to gęsta zupa ze sporą ilością mięsa i warzyw, pikantna i zakwaszona ogórkami konserwowymi. Do tego plasterek cytryny. Mmm, zjadłbym, chyba muszę znaleźć jakiś przepis.
Soljanka
Drugą co do popularności zupą była gulaszowa, a trzecią Kraftbrühe, czyli rodzaj rosołu wołowego z klopsikami mięsnymi.
Na drugie dawali klasyczne dania kuchni niemieckiej - sznycle, pieczenie, golonkę, jednym z niewielu nie spotykanych gdzie indziej był Sofia-Schitzel - kotlet zajmujący połowę dużego talerza (znowu przypominam o kartkach na mięso w Polsce). Drugą specjalnością (moją ulubioną) był sznycel "Strindberg" - kotlet posmarowany z obu stron musztardą i obtoczony w cieście naleśnikowym.
Warzywa, jak już wspominałem, podawano najczęściej standardowe, ze słoika, w jednym z kilku rodzajów identycznych wszędzie.
Istniała w NRD bardzo dobra sieć restauracji rybnych, najlepszą z nich była ta najdalej od morza - w Suhl. Zawsze gdy byłem w Suhl jadłem właśnie tam. Również w Suhl znajdowała się restauracja japońska - znam ją tylko z opowiadań, bo mimo że menu kosztowało 100 marek, miejsca w niej trzeba było rezerwować z rocznym wyprzedzeniem (to znowu nie hiperbola, tak było).
Gastronomia uliczna w NRD ograniczała się do budek z Bockwurstami (grubymi parówkami z wody) i Bratwurstami (rodzajem drobno mielonej kiełbasy białej z grilla). Bockwurstów nie lubiłem, ale bratwursty tak. Nawiasem mówiąc "Bockwurstami" nazywaliśmy generalnie Niemców z NRD. Natomiast praktycznie nie było znanych z Polski budek z lodami, bitą śmietaną, goframi, rurkami z kremem i innymi deserami.
Pewnego razu zobaczyliśmy jednak w Lipsku przyczepę, z której dwóch facetów sprzedawało gofry z bitą śmietaną. Kolejka stała na 50 metrów. Na przyczepie wisiała przywieziona z Zachodu tabliczka głosząca: "Vor Inbetriebname des Mundwerks ist das Gehirn einzuschalten!" (Przed uruchomieniem aparatu mowy włączyć mózg!). Potraktowaliśmy ją jako żart, jednak jej głęboki sens wyszedł na jaw wkrótce po pierwszym ugryzieniu gofra. Nie były one z bitą śmietaną, o nie. Były - nie zgadniecie - z pianą z białek! Nie słodzoną! Już mieliśmy lecieć do sprzedawców uruchomić aparaty gębowe artykułując pretensje, ale zgodnie z radą na tabliczce włączyliśmy najpierw mózgi. I zauważyliśmy, że nikt bitej śmietany nie obiecywał, w opisach nie było słowa o tym, co to ma być, wrażenie że to była bita śmietana powstało wyłącznie w naszych umysłach. Wkurzające, tak się dać wkręcić, ale dowcip przedni.
Była też w Ilmenau prywatna cukiernia, należąca do pani Schindler. Wyglądała jak kawałek lepszego świata - chociaż mała, to elegancko urządzona, nawet w RFN nie miałaby się czego wstydzić. Ciastka robili naprawdę dobre, chociaż oczywiście w stylu niemieckim - większość polskich jest jednak lepsza. Zdjęcie aktualne, za NRD nie było w niej sali kawiarnianej.
Ilmenau - Konditorei Schindler
W odcinku o kuchni nie może zabraknąć piwa. Wbrew utartym stereotypom mówiącym że w Niemczech jest dobre piwo, w NRD o dobre piwo było bardzo trudno. Większość gatunków była (podobnie jak i w Polsce) nie pasteryzowana i miała ograniczoną trwałość i zasięg terytorialny. W Ilmenau można było kupić praktycznie wyłącznie piwo z pobliskiego browaru w Schmiedefeld - Schmiedefelder Bier, zwane SchmiBi - o którym opowiadano taki dowcip (nie będzie dobrze opowiedziany, bo pamiętam głównie pointę):
Rolnik miał konia, który zachorował. Weterynarz zlecił badanie moczu konia. Rolnik z jakichś przyczyn (nie pamiętam już jakich) zamiast moczu oddał do analizy SchmiBi. Wynik badania był "Pański koń ma cukrzycę".
Ale na pewno ten sam dowcip opowiadano o każdym innym gatunku marnego piwa.
Nie mogłem się doguglać etykietki od SchmiBi, więc załączam zdjęcie podkładki, zwanej przez nas keksem - od dowcipu:
Żołnierz radziecki przyszedł do knajpy w NRD i zamówił piwo. Kelnerka przyniosła piwo i podkładkę, postawiła, poszła. Za chwilę żołnierz znowu zamawia piwo. Kelnerka przynosi - a tu podkładki nie ma. No cóż, położyła następną. Ale sytuacja powtórzyła się jeszcze parę razy - podkładka ciągle ginęła. Za którymś razem kelnerka się wkurzyła i nie dała podkładki. Na co żołnierz: "A keksa niet?"
Lepsze piwo przywoziłem z Erfurtu, ale ono też nie było pasteryzowane i nie można było zrobić sobie zapasu. Istniał jednak jeden gatunek dobrego, pasteryzowanego piwa z NRD - Radeberger Pilsner. Piwo to było dostępne prawie wyłącznie w lepszych restauracjach (i to lepszych niż "Zum Löwen" w Ilmenau), a w normalnym sklepie praktycznie wcale. Tylko w sklepach dla aparatczyków. Marka przetrwała zjednoczenie i istnieje do dziś, należy do koncernu Dr. Oetker.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------