Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Żegnaj NRD (25): Dalej na Zachód, znowu przez Wschód

Pisałem już o aspirancie A., który na wakacjach 1986 pracował w firmie w RFN, we Frankfurcie nad Menem. Miał on zamiar pojechać tam jeszcze raz w następnym roku, a właściciel firmy był chętny do przyjęcia jeszcze jednego pracownika na wakacje. A. zaproponował to mi, bo wiedział że sobie tam poradzę. Ja, oczywiście byłem bardzo chętny - wtedy każdy by się zgodził na wyjazd nawet do pracy fizycznej, a co dopiero jako programista.

Tak więc zostało postanowione, że jedziemy. Ale wtedy nie było tak prosto jak teraz. Opisałem już trudności z wyjazdem nawet do kraju bloku, wyjazd na Zachód to była zupełnie inna klasa problemu. I tak po pierwsze, to kraj zachodni wymagał posiadania zaproszenia. Chodziło o to, żeby ktoś miejscowy przyjął odpowiedzialność, zwłaszcza finansową, za tego biedaka który przyjedzie. Z zaproszeniem można było złożyć w konsulacie wniosek o wizę (na szczęście wtedy mieliśmy konsulat niemiecki w Szczecinie) oraz wniosek o paszport. Zaprosił mnie mój krewny który wyjechał do RFN około 1980, mieszkał gdzieś w Zagłębiu Ruhry. Będąc w kraju złożyłem wniosek o wizę wkrótce dostałem wiadomość, że będzie. I dopiero wtedy zaczęły się prawdziwe schody.

Samo dostanie paszportu na wyjazd na Zachód dla Polaka nie było specjalnym problemem. NRD-owcy mogli sobie taką próbę od razu darować, chyba że lubili rosyjską ruletkę i chcieli od razu wyjechać na stałe (będzie o tym odcinek). Polacy mogli wyjeżdżać prawie że ot tak sobie, no chyba że kogoś SB chciała skłonić do współpracy albo poszykanować. Ale to było rzadkie, osobiście się z nikim tak szykanowanym nie zetknąłem. Moje problemy były natury technicznej:

  • Do złożenia wniosku paszportowego niezbędne było pojawienie się z dowodem osobistym w właściwym terytorialnie Urzędzie Paszportowym.
  • Właściwy terytorialnie Urząd Paszportowy był w Szczecinie.
  • Mój dowód był w Warszawie, w Biurze Współpracy z Zagranicą Politechniki Warszawskiej.

Czyli gdybym miał zrobić taką akcję zgodnie z regułami to musiałbym:

  • Pojechać z Ilmenau do Szczecina (450 km).
  • Ze Szczecina pojechać do Warszawy (550 km), oddać paszport służbowy i wziąć dowód.
  • Z Warszawy pojechać do Szczecina (550 km), złożyć wniosek paszportowy.
  • Ze Szczecina pojechać do Warszawy (550 km), zdać dowód, pobrać paszport służbowy.
  • Z Warszawy pojechać do Szczecina (550 km).
  • Ze Szczecina pojechać do Ilmenau (450 km).

Najprostszy skrót - pojechanie bezpośrednio z Ilmenau do Warszawy lub odwrotnie, wiele nie wnosił. No tragedia po prostu. Więc w Szczecinie wybrałem się do kierownika Urzędu Paszportowego i ustaliłem z nim, że mogę sobie to trochę skrócić: Po pobraniu dowodu mogę pójść do dowolnego Urzędu Paszportowego w Warszawie, oni mi potwierdzą dane na wniosku paszportowym, potem znowu wezmę mój paszport służbowy, wrócę do Szczecina i tam złożę ten wcześniej potwierdzony wniosek. Dwa przejazdy, 1100 kilometrów i półtorej doby do przodu.

Więc tak zrobiłem. Prawie wypaliło. Znaczy wniosek mi w Warszawie po krótkiej dyskusji potwierdzili, problem powstał w niespodziewanym miejscu, mianowicie pani na Politechnice nie dała mi paszportu. Powiedziała że już są wakacje i mi paszport nie przysługuje bo będę jeździł na niego prywatnie. Teoretycznie miała rację, według przepisów powinniśmy zdawać paszporty na wakacje, ale ta odległość... A w praktyce to nie miała racji, bo wakacje to były w Polsce a my jeszcze mieliśmy trzy czy cztery tygodnie zajęć. Ale się uparła i już. Musiałem iść do Ministerstwa Edukacji, pisać podanie o wydanie paszportu i zobowiązać się do dostarczenia zaświadczenia z uczelni, że zajęcia jeszcze są. Ale zdążyłem (ledwie) jeszcze tego samego dnia i znowu miałem paszport służbowy w ręku.

Po tych paru tygodniach czas nadszedł. Pojechałem do Szczecina, potem znowu do Warszawy po dowód, do Szczecina po paszport turystyczny (co to za pomysł, żeby stolica była tak daleko na wschodzie!), do konsulatu po wizę. Rodzice wymienili mi na książeczkę walutową przysługujące na wyjazd na zachód 21 marek RFN po kursie oficjalnym (czyli niesamowicie korzystnym, to była dobra strona systemu z przymusową wymianą walut) i dodali stówę kupioną na czarnym rynku. Akurat do Fuldy jechał samochodem kolega ojca z pracy. Kolega ten pracował wcześniej na Polserwisowskim kontrakcie właśnie tam, w Fuldzie, jako konstruktor. Więc zostało ustalone, że mnie do tej Fuldy zabierze, tam wsiądę w pociąg i nim pojadę te pozostałe niecałe 100 km do Frankfurtu.

Polservice był firmą zajmującą się eksportem polskiej, wykwalifikowanej siły roboczej za granicę, głównie do krajów zachodnich. Pośredniczyli oni w zawarciu kontraktu i załatwiali formalności paszportowe, wizowe itp., pobierając za to spory procent zarobionych przez pracownika pieniędzy w twardej walucie.

Pojechaliśmy Fiatem 125p kolegi ojca, nawiasem mówiąc ten Fiat był kupiony w RFN właśnie na tym jego kontrakcie.

Polskie Fiaty 125p były sprzedawane na Zachodzie, jednak bez dużych sukcesów. Sprzedawały się przede wszystkim dzięki swojej niskiej cenie, kupowali je głównie ludzie na kontraktach terminowych - na przykład żołnierze amerykańscy odbywający służbę w Europie. Po prostu nie było im żal zostawić taki samochód wracając do siebie do kraju. Kupowali je również Polacy pracujący na Zachodzie - były to trudno dostępne w Polsce wersje eksportowe dostępne od ręki, a w Polsce na nowego Fiata w gorszej wersji trzeba było czekać co najmniej kilka lat. Do tego potem, w Polsce, nie było problemu z serwisowaniem.

Droga prowadziła A11, Berliner Ringiem, A9 i A4, zupełnie jak do Ilmenau. Tyle że koło Erfurtu nie zjechaliśmy na Arnstadt ale pojechaliśmy dalej prosto, w stronę granicy. To było duże przeżycie, taki wyjazd na drugą stronę (nach drüben, jak mówili w NRD). Przed ostatnim zjazdem przed granicą, na Eisenach, pojawiły się wielkie tablice "Ostatni zjazd!", "Zastanów się, czy naprawdę tego chcesz!", "Po raz ostatni ostrzegamy!" (Żeby nie było wątpliwości, bo wiele rzeczy które tu piszę może dziś wydawać się niewiarygodne - tutaj ironizuję, tablice były sformułowane śmiertelnie poważnie. Przy tym "śmiertelnie" należy brać dosłownie, z nimi żartów nie było). Dalej na autostradzie stał pojedynczy policjant który sprawdził nasze paszporty. Nie, to nie była jeszcze granica. To było - używając terminologii z zakresu szeregowania zadań - testowanie na dopuszczenie do testowania do przekroczenia granicy. Po następnych paru kilometrach zobaczyliśmy budynki przejścia granicznego po stronie NRD. Nowiutkie, zbudowane ledwie dwa lata wcześniej. Część tych zabudowań istnieje do dziś (chociaż trudno powiedzieć jak długo jeszcze, w tej chwili prowadzone są tam intensywne prace budowlane) jako Rasthof Eisenach. Autostrada biegła prosto omijając te budynki, ale była zastawiona solidnymi zaporami. Wszystkie samochody musiały zjechać estakadą na bok i podjechać pod budynek przejścia granicznego (Na zdjęciu poniżej część z lewej to wyjazd, z prawej wjazd. Estakada i wiaty części wyjazdowej już nie istnieją). Z kilku pasów do odprawy otwarty był tylko jeden, a i tak kolejki nie było. Funkcjonariusz graniczny sprawdził dokładnie paszporty, podyskutował trochę, że za szybko jesteśmy (ale nie na tyle szybko żeby nam wlepić mandat), zajrzał przy pomocy luster na kółkach pod samochód, niewykluczone że samochód został dyskretnie prześwietlony (podobno mieli do tego instalacje, nie wiem czy akurat tam też). I puścił. Aż mi trudno było w to uwierzyć.

Przejście graniczne Wartha

Przejście graniczne Wartha Źródło: www.grenzzaunlos.de

 

Rasthof Eisenach na miejscu przejścia granicznego Wartha

Rasthof Eisenach na miejscu przejścia granicznego Wartha

Wróciliśmy na autostradę, po paru następnych kilometrach zobaczyliśmy małą (przynajmniej w porównaniu) budkę przejścia granicznego po stronie RFN. (W tym miejscu jeszcze kilka lat temu znajdował się Rasthof Herleshausen - ten budyneczek w lewej, w głębi, ale już go nie ma.) Tam tylko krótko obejrzeli paszporty i już - byliśmy z drugiej strony.

Przejście graniczne Herleshausen

Przejście graniczne Herleshausen Źródło: www.grenzzaunlos.de

Niedługo potem, wczesnym popołudniem zostałem wysadzony przed dworcem w Fuldzie. Kupiłem bilet do Frankfurtu, na pociąg osobowy oczywiście. I tak kosztował horrendalnie, nawet dla mnie - w końcu trochę lepiej sytuowanego - bo 26 marek zachodnich. Więcej niż było tej oficjalnej wymiany. Pociąg jechał wolno i zatrzymywał się co chwilę, może to i dobrze, mogłem się spokojnie przyglądać innemu światu. Dzięki oglądaniu zachodniej telewizji nie spodziewałem się bezproblemowego i bezkonfliktowego raju. "Weihnachtsbaum in unserem Arbeitsraum interessiert uns kaum" (Choinka na naszej hali nas wali) głosił napis wymalowany sprayem na murze mijanej fabryki. Słusznie, mnie też. Wkrótce wylądowałem na dworcu we Frankfurcie.

A co było dalej, o tym w następnym odcinku.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

5 komentarzy

Żegnaj NRD (18): Tu, pod tą gruszką sikał Kościuszko… znaczy Goethe z Lutrem

Szczególną atencją cieszył się w NRD Goethe. Właściwie nie była to tylko NRD-owska ani tylko socjalistyczna przypadłość - całe Niemcy czczą Goethego już od bardzo dawna. We wszystkich miejscach, gdzie Goethe był, nawet przez chwilę tylko wisi tablica pamiątkowa "Tu był Goethe", "Tu nocował Goethe", "Tu mieszkał Goethe" itp. Szczyt szczytów to tablica w Erfurcie "In diesem Hause Goethe und Schiller gingen ein und aus" (W tym domu Goethe i Schiller weszli i wyszli) Ale może to jakiś cytat albo nawiązanie, którego nie łapię. (Uzupełnienie: Jak podpowiada nudniejszy, to ja nie znam idiomu. Oznacza to W tym domu Goethe i Schiller często bywali). Ponieważ Goethe spędził w Ilmenau 8 lat, a w regionie znacznie więcej, tablice związane z nim wisiały na co drugim rogu.

Tablice poświęcone Goethemu na hotelu "Zum Löwen" w Ilmenau

Tablice poświęcone Goethemu na hotelu "Zum Löwen" w Ilmenau

Teraz mieszkam we Frankfurcie, gdzie Goethe się urodził. Tu jest tak samo. Goethe Goethem Goethego pogania. Prawie jak JPII w Polsce.

Przy okazji anegdota, nie z NRD ale  związana z kultem Goethego. Gdzieś tak około 1995 byłem na wycieczce w rezerwacie Szczeliniec Wielki w Górach Stołowych. Wtedy chodziło się tam grupami, z przewodnikiem, który trochę bredził (chyba był co nieco pod wpływem). A ponieważ Goethe tam był, obowiązkowo musiała być też tablica pamiątkowa. Na górze tablicy napisane było "Goethe", poniżej profil poety, a na dole data "August 1920" (za rok nie daję gwarancji , ale wiek XX). Jak widać niemiecki napisów nie był zbyt wyszukany. Przewodnik oświadczył, że "Wielki poeta niemiecki, August Goethe, odwiedził to miejsce w 1920 roku". ROTFLowaliśmy nieprzeciętnie, przewodnik w ogóle nie rozumiał o co nam chodzi.

Chciałem dołączyć zdjęcie tej tablicy, ale po guglaniu się okazało, że w ramach Kulturkampfu zastąpiono ją tablicą w języku polskim. To może od razu trzeba było zamienić jeszcze Goethego na Mickiewicza? Niestety nie zrobiłem wtedy zdjęcia, załączam tylko zdjęcie nowej tablicy po polsku.

Szczeliniec Wielki - tablica upamiętniająca wizytę Goethego

Szczeliniec Wielki - tablica upamiętniająca wizytę Goethego Źródło: fotoforum.gazeta.pl

Skoro Goethe był bohaterem ogólnoniemieckim, władze NRD poszukały sobie innego obiektu czci. Musiała być to postać historyczna, niekomunistyczna (bo byłaby zbyt nowa i kontrowersyjna), działająca na terenie późniejszego NRD i w jakiś sposób ideologicznie pasująca do ich profilu. Wybrano Marcina Lutra. Dla mnie było to pewnym zaskoczeniem - osoba duchowna itp. ale chyba chodziło o przypisanie mu walki o czystość doktryny. No i przeciwstawienie się imperialistycznej władzy (w tym przypadku kościelnej, ale tego tematu nie pogłębiano) dla dobra zwykłych ludzi. Owszem, i to można w naukach Lutra znaleźć, ale Luter nie był postacią na tyle jednoznaczną, żeby nie trzeba było się gimnastykować dopasowując jego poglądy do aktualnych potrzeb propagandy ideologicznej.

W takiej gimnastyce NRD-owscy propagandziści byli bardzo dobrze wyćwiczeni. Jeżeli co chwilę trzeba uzasadniać, że istnieje tylko jeden naród radziecki, ale za to dwa, osobne narody niemieckie (sic! To znowu nie jest ironia, tylko autentyk! Mieli tak nawet napisane w konstytucji!), to odpowiednie wykręcenie poglądów Lutra nie jest w porównaniu z tym żadnym problemem. Na marksizmie-leninizmie wpierano nam też na przykład tezę, że historia to stały postęp w kierunku przyszłego, komunistycznego raju, a nigdy regres. Jak w takim razie tłumaczono okres nazizmu? To też był postęp, bo klasa robotnicza coś się dzięki temu nauczyła. Nic nie zmyślam, tak naprawdę twierdzili. Ja też potrafię w tym stylu: Raj (nawet komunistyczny) nie może leżeć w przyszłości, to nie zgadza się z elementarną intuicją - czasy od zawsze są coraz gorsze (dołączyć udokumentowane zapiski jeszcze z czasów faraonów), więc raj musiał być na początku, tak jak napisano w Starym Testamencie. Gdyby to był tylko taki trolling jak u mnie, to może było by nawet zabawne, ale oni takie rzeczy robili na śmiertelnie poważnie.

Ale wróćmy do Lutra i NRD. Luter podróżował znacznie mniej niż Goethe, więc aż tyle tablic powiesić się nie dało, ale wszędzie, gdzie tylko był musiano się tym pochwalić. Na przykład Wittenbergę nazwano Lutherstadt Wittenberg (Miasto Lutra Wittenberga). Wiem, że ten przydomek dodano jeszcze przed NRD, ale w NRD używano go konsekwentnie wszędzie. Za NRD (tak dokładnie to chwilę wcześniej, w 1946) ten sam przydomek nadano miastu Eisleben, gdzie Luter się urodził i zmarł. Na zamku Wartburg, salę gdzie pracował nad tłumaczeniem Biblii pokazywano jak relikwię.

Pokój Lutra na zamku Wartburg

Pokój Lutra na zamku Wartburg

Przyznaję, że ten odcinek jest trochę pretekstowy. Dalej będzie lepiej.

W następnym odcinku: Handel międzynarodowy.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

3 komentarze

Żegnaj NRD (13): Kultura w NRD część 1 (bo Blox mówi że wpis za długi)

Teraz może dla odmiany coś lżejszego - o kulturze w NRD. Chociaż z tą lekkością to, jak w ogóle w NRD, nie było za dobrze. I wcale nie chodzi mi tu tylko o cenzurę.

Sytuacja kultury w NRD nie była zbyt dobra. Silna dominacja RFN zalewającego NRD swoją telewizją i radiem z filmami, muzyką i audycjami w tym samym języku nie pozwalała miejscowym twórcom się rozwinąć. W Polsce praktycznie nie istniała alternatywa dla twórczości powstającej w Polsce po polsku, w NRD cokolwiek z RFN miało już na starcie fory ze względu na pochodzenie i włożoną kasę. Świetnie było to widać w muzyce rockowej - polskie zespoły nawet nie najwyższej ligi zjadały NRD-owską czołówkę na śniadanie. A do czołówki zaliczano tam trzy grupy:

Puhdys - Zespół powstał jeszcze w latach sześćdziesiątych a stylistycznie tkwił w rocku gitarowym lat 70-tych. Był bardzo popularny w NRD i był jedynym zespołem z tego kraju któremu wolno było koncertować na Zachodzie. Nie jestem tego pewien (i nie udało mi się wyguglać potwierdzenia tej informacji) ale słyszałem że dla tych wyjazdów musieli się zapisać do partii. Gdy przyjechaliśmy do NRD akurat śpiewali "Es ist keine Ente, wir spielen bis zur Rockerrente" ("To nie kaczka dziennikarska, będziemy grać do rockowej emerytury"). I tak rzeczywiście jest, grają nadal, mimo że jeden z nich dociąga już do siedemdziesiątki. Muzyka taka sobie, nic szczególnego, ale lepszej w NRD rzeczywiście nie było. Jakoś nie kojarzę podobnego stylistycznie zespołu polskiego tamtych lat, może ktoś podpowie.

Karat - Powstał w połowie lat siedemdziesiątych i grał muzykę zbliżoną do prog-rocka z dużym naciskiem na partie klawiszowe. Lubię rocka progresywnego, ale jak dla mnie to oni byli słabi, z marnym brzmieniem, bez wyrazu i beznadziejnie utknęli we wczesnych latach 70-tych. Z krajowych zespołów można by ich porównać do Exodusu, ale Exodus był jednak ciekawszy (na przykład TUTAJ) i o wiele bardziej wyrazisty (a mimo to kto ich jeszcze pamięta). Największym przebojem Karatu była piosenka "Über sieben Brücken musst du gehn" coverowana w RFN przez Petera Maffaya. Ponieważ Karatowi nie wolno było wyjeżdżać na Zachód, wszyscy znają wersję Maffaya, a oryginał pamiętają tylko NRD-owcy.

City - powstało również w latach siedemdziesiątych, skrzypce w składzie przesuwały ich nieco w okolice folk-rocka, zwłaszcza w ich największym przeboju, piosence "Am Fenster" (Przy oknie). Było to największy sukces NRD-owskiej piosenki w RFN, sprzedano pół miliona egzemplarzy singla w samym RFN, a 10 milionów na całym świecie. Ja uważam, że przynudzali.

A tak swoją drogą to jak zespoły z NRD mogły się promować, skoro mało kto słuchał NRD-owskiego radia? Wydaje mi się, że gdyby RFN-owskie zespoły mogły jeszcze koncertować w NRD, to NRD-owska scena rockowa nie istniałaby w ogóle.

Sprawa z tym słuchaniem radia i oglądaniem telewizji nie była prosta. Kiedy przyjechaliśmy, na zebraniu dla studentów zagranicznych kierowniczka od akademików oznajmiła: "Wolno oglądać zachodnią telewizję, ale reklam i wiadomości - nie!". Był to podobno i tak duży postęp i liberalizacja. Oczywiście takimi zakazami mało kto się przejmował, a reklamy i tak były wkurzające. Już wtedy rozmyślaliśmy nad problemem urządzeń do wyciszania reklam w radiu i telewizji. Inaczej wyglądało to w miejscach publicznych, czy w pracy - tam nikt się ze słuchaniem zachodniego radia nie wychylał, przynajmniej gdzieś do roku 1987. Uważam, że 1987 był wyraźną cezurą w sytuacji w NRD, poświęcę temu tematowi osobny odcinek.

Ach, jeszcze mamy przypadek szczególny, czyli Ninę Hagen. Nina Hagen już w NRD miała image postrzelonej divy, śpiewała piosenki nie za bardzo dające się zaliczyć do rocka. Ona raczej leżała na tej samej półce co Maryla Rodowicz - może dlatego że zaczynała w Polsce, chociaż jej z Polski nie kojarzę. Najbardziej znanym jej kawałkiem z czasów NRD był "Du hast den Farbfilm vergessen" ("Zapomniałeś filmu kolorowego"). Po wyjeździe do RFN poszła w stronę punka, nagrała trochę płyt rzadko tylko wychodząc poza punkową niszę. Popularność zyskała raczej jako skandalistka, pokazując w talk show na żywo pozycje do masturbacji albo bredząc również na żywo o UFO i ezoteryce.

Podobnie jak z muzyką rockową było z filmami i twórczością telewizyjną. RFN-owska telewizja pokazywała taką masę filmów, również produkcji własnej zrobionych za pieniądze, jakich w NRD nigdy nie było. Szczerze mówiąc nie przypominam sobie żeby na przykład w kinie w Ilmenau leciał film NRD-owski (może jednak leciał, tylko je z góry skreślaliśmy). Przypominam sobie tylko dwa tytuły kultowych filmów z NRD:

Die Legende von Paul und Paula (Legenda o Paulu i Pauli) - podobno pozycja kultowa absolutnie, przyznaję że tego nie oglądałem, między innymi dlatego, że aktorzy grający główne role uciekli do RFN, a w takiej sytuacji dzieła z udziałem uciekinierów natychmiast wypadały z obiegu.

Sieben Sommessprossen (Siedem piegów) - pokazano nam ten film w wersji oryginalnej na obozie przygotowawczym w Radomiu. Film opowiadał o wakacyjnej miłości dwojga nastolatków, był to największy sukces frekwencyjny kinematografii NRD-owskiej, nie bez znaczenia dla tego sukcesu były z pewnością sceny z full frontal nudity < 18.

Oba filmy pochodziły z końca lat siedemdziesiątych, później zdaje się nie nakręcono już nic wartego uwagi.

W kinach królowały filmy zachodnie, nierzadko bardzo pocięte. Z Once Upon a Time in America wycięte było coś pod pół godziny w tym część scen erotycznych, miejscami dialogi były zmienione, przez co film stał się słabo zrozumiały. Różnicę zobaczyłem dopiero po obejrzeniu nie pociętego filmu w Polsce. Czasem można się było domyśleć co zostało wycięte, na przykład w filmie The Rose wycięto scenę ze szczegółami wstrzykiwania sobie narkotyków przez bohaterkę. Na pewno były jeszcze inne cięcia, bez obejrzenia pełnych wersji nie da się tego stwierdzić.

Pokazywano również wiele filmów z RFN, zwłaszcza chociaż trochę krytycznych względem systemu. Oglądałem na przykład:

Abwärts (W dół) - całkiem niezły thriller z klasyczną jednością czasu miejsca i akcji. Czworo ludzi w piątek wieczorem utyka w biurowcu w windzie z zepsutą sygnalizacją alarmową. Wszystko wskazuje na to, że pomoc nadejdzie dopiero w poniedziałek rano, a tu wentylator w windzie się psuje. Do tego krytyka społeczna jak się patrzy.

Der kleine Staatsanwalt (Mały prokurator) - zupełnie nie rozumiem, dlaczego w NRD zakwalifikowano ten film jako komedię. Była to raczej smutna opowieść o bezrobotnym inżynierze budownictwa zaangażowanym przez oszusta do prowadzenia firmy budowlanej, a potem wystawionym jako kozioł ofiarny i lądującym w więzieniu. Prokurator wiedział, kto pociągał za sznurki, ale nie mógł nic udowodnić. Ciekawostka: Tytułowy prokurator grał jazz i miał pokój wytapetowany plakatami "Polski Jazz".

Ganz unten (Na samym dnie) Güntera Wallraffa:

Günter Wallraff był Sashą Baronem Cohenem lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Podobnie jak Cohen, w przebraniu wkręcał różne osoby dla krytyki społeczeństwa, różnica była taka że Wallraff używał ukrytej kamery (co potem wkręceni mieli mu za złe i nawet wchodzili z tego powodu na drogę sądową) i robił to wszystko na poważnie. Poza tym film nie był dla niego podstawowym medium, Wallraff chciał przede wszystkim robić reportaże.

Günter Wallraff - Ganz Unten

Günter Wallraff - Ganz Unten

Dla tych którzy nie widzieli ani nie czytali (film był chyba pokazywany również w Polsce): Wallraff przebiera się w tym filmie (i książce) za Turka i pracuje wykonując ciężkie i niebezpieczne prace w warunkach szkodliwych dla zdrowia. Pokazuje przy tym, jak Gastarbeiterzy są szykanowani, oszukiwani i wykorzystywani. Intencja stojąca za pokazaniem "Ganz unten" w NRD (i wydaniem książki też) była oczywista - chodziło o obrzydzenie NRD-owcom RFN i kapitalizmu. Nie wychodziło to zbyt dobrze, bo ludzie bywali w Glasie przy scenie gdy majster próbuje zepsuć sygnalizator przekroczenia dopuszczalnego poziomu jakichśtam substancji przy grupie pracujących Turków (bo sygnalizował i trzeba by im dać środki ochrony dróg oddechowych) śmiali się i opowiadali że tam, w Glasie, jest tak samo, również tam gdzie pracują Niemcy.

Istniał też studencki klub filmowy organizujący czasem pokazy różnych, ciekawych filmów, dzięki temu zobaczyłem na przykład Metropolis i Gabinet Doktora Caligari. Raz pokaz zorganizowali studenci należący do protestanckiego duszpasterstwa akademickiego, pokazali film "Was würde Jesus dazu sagen?" ("Co powiedziałby o tym Jezus?"), będący wywiadem z pastorem Niemöllerem. Niezależnie od oceny samego Niemöllera film warto zobaczyć, pastor mimo swoich wtedy 92 lat (!) opowiada bardzo interesująco, wyjaśnia tło historyczne i swoje motywacje. Po filmie zapraszali na dyskusję do salki, cała impreza jakoś uzyskała zgodę odpowiednich organów. Przegląd filmów polskich organizowali też co pewnie czas studenci polscy. Na pokazy przychodziło sporo studentów niemieckich, największą frekwencję pamiętam na filmie Widziadło. Zachęciła ich z pewnością klasyfikacja filmu jako horror erotyczny, trochę się rozczarowali (a z Romanem Wilhelmim to prawie zawsze był horror erotyczny).

Byłem kilka razy w teatrze, na uczelni organizowano co pewien czas wyjazd specjalnym pociągiem do teatru do Weimaru. Teatr w Weimarze miał chlubne tradycje (Goethe i Corona Schröter...) ale raczej podupadł od tego czasu. Mieli tam prostą metodę: do starych sztuk robili współczesne dekoracje, do współczesnych - stare. Czasem wychodziło nieźle - scena ze Zbójców Schillera, gdy główny bohater, Karl, ubrany na Rambo (oliwkowy top i czerwona opaska na włosach) wyciąga ze skrzyni Schmeissera robiła wrażenie, na pewno większe niż gdyby ubrany na koniec XVIII w. wyciągał miecz. Za to przy Molierze dekoracje nie robiły istotnej różnicy, Molier jest naprawdę ponadczasowy.

Weimar - teatr

Weimar - teatr

Byłem też raz na sztuce jakiegoś współczesnego autora NRD-owskiego, nazwiska ani tytułu sztuki nie pomnę, ale sztuka była oparta na motywach Pieśni o Nibelungach. Autor przynudzał i szedł w niezbyt smaczne eksperymenty formalne, na przykład w pewnym momencie puszczono parę minut filmu w którym Siegfried z kolegami pracuje jako przodownik pracy (sic! To nie ironia tylko cytat!) w rzeźni, prawdziwa krew się lała a flaki latały (i to nie był pomysł reżysera, ten kawałek tekstu sztuki z didaskaliami był wydrukowany w programie).

Jeszcze nie skończyłem tematu ale blox mówi że notka jest zbyt długa, musiałem podzielić ją na dwie części.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

Komentarze: (1)

Telewizja edukacyjna (3): Program z myszą

"Die Sendung mit der Maus" (Program z myszą) to prawdziwa instytucja. Pierwszy jego odcinek wyemitowano w 1971 roku, od tego czasu wychowało się na nim całe pokolenie. Dziś trudno byłoby znaleźć Niemca nie znającego tego programu. Ktoś taki musiałby chyba mieć ponad 60 lat, nie mieć dzieci, wnuków ani krewnych z dziećmi.

"Die Sendung mit der Maus" to półgodzinny, cotygodniowy program adresowany co prawda do dzieci przedszkolnych i szkolnych (szkoła podstawowa trwa tutaj 4 lata), ale według pomiarów oglądalności średni wiek widzów wynosi blisko 40 lat. Średnią tą wyrabiają nie tylko dziadkowie oglądający program z wnukami. Według badań najpierw dzieci oglądają ten program z rodzicami, potem w wieku 10-12 lat przestają go oglądać, a wracają do niego w wieku około 18 lat. Rodzice oglądają przez cały czas, również bez dzieci.

Cotygodniowy program z natury rzeczy musi mieć inną formułę niż programy Williy'ego. Każdy program zawiera kilka rożnych materiałów rozdzielonych krótkimi sekwencjami animowanymi z udziałem tytułowej Myszki, Słonika i Kaczki. Większość odcinków zawiera animowaną historyjkę opartą na piosence, książce lub wierszu dla dzieci oraz film animowany z serii w której produkcji brała udział telewizja WDR, np. znane i w Polsce Krecik i Baranek Shaun albo (chyba) nieznana w Polsce seria "Kapt'n Blaubär" (tytuł zawiera trudno przetłumaczalną grę słów "Blaubär" to "Niebieski miś" ale prawie tak samo wymawiane "Blaubeere" to "Jagoda"). Historyjki są adresowane do dzieci, ale zazwyczaj nie są infantylne a zawarty w nich humor jest nierzadko bardzo odjechany. Ja w każdym razie oglądam większość z nich z przyjemnością. Ale animacje to w sumie sprawa uboczna, clou programu to świetnie zrobione materiały o technice, nauce, przyrodzie, historii, języku...

Trzonem zespołu realizującego program są trzy osoby:

Armnin Maiwald

Armnin Maiwald Źródło: Wikipedia Autor: Ruecki

Armin Maiwald - był jednym z pomysłodawców programu i pracuje w nim od początku do dziś. Ma charakterystyczny głos i równie charakterystyczny, dowcipny sposób narracji. Jego dowcip działa również w tekście pisanym i nadaje się do tłumaczenia. Armin bierze udział oraz czyta komentarz głównie do scenek na temat nauki, techniki i historii.

Christoph Biemann

Christoph Biemann Źródło: www.pressesau.de

Christoph Biemann - był najpierw reżyserem audycji, potem zaczął również w niej występować. Nie ma on "gadanego" i w związku z tym w swoich scenkach się nie odzywa, komentarz z offu czyta ktoś inny. Bierze udział w scenkach z życia codziennego, gra zawsze niezręcznego i niezbyt rozgarniętego człowieka w średnim wieku robiącego wszystko nie tak jak trzeba, dzieciom się to podoba, mi nie za bardzo.

Ralph Caspers

Ralph Caspers Źródło: www.internet-abc.de

Ralph Caspers - jest zdecydowanie młodszy, typ mądrali w okularach, bardzo ekspresyjny, jak dla mnie nieco przeszarżowany. Występuje rzadziej niż Armin i Christoph, ale ma na przykład swój cykl podróżniczy.

Typowy materiał pokazuje proces produkcji czegoś, zazwyczaj trzeba się domyśleć czego. Zwykle jest to bardzo solidny kawałek dokumentacji, każdy etap produkcji jest dokładnie pokazany i wyjaśniony, to czego z przyczyn technicznych nie widać jest prezentowane na modelach. Do tego zabawny (ale przy tym bardzo rzeczowy) komentarz Armina. Na przykład program o produkcji samolotu Airbus A321 to dobra godzina materiału netto (dostępne na DVD), jako inżynier obejrzałem z jeszcze większym zainteresowaniem niż moje dziecko. Amerykańskie programy dla dorosłych na takie tematy puszczane na Discovery czy podobnych kanałach się po prostu nie umywają. Tu przykład:

Inny typ materiału to wyjaśnianie zjawisk fizycznych, chemicznych, biologicznych itp. Zawsze robią model poglądowy, komentuje Armin. I nie mogą się pomylić - pewien czas temu odpowiadali na pytanie dziecka dlaczego taka taśma używana do zdobienia bukietów kwiatów zwija się po przejechaniu nożyczkami z jednej strony. Zwrócili się z tym pytaniem do jakiegoś instytutu, ktoś z pracowników naukowych udzielił im odpowiedzi, zrobili model, zrealizowali i wyemitowali program. I wtedy się zaczęło - z kilkunastu (sic! - to się nazywa oglądalność) innych instytutów dostali listy od naukowców że wyjaśnienie jest złe. Cóż było robić - trzeba było zrobić nowy model i nowy materiał. Przykład:

Oprócz tego mamy scenki historyczne i językowe. Tu najczęściej występuje Armin.

Christoph występuje w scenka z życia codziennego - dotyczących np.: żywności, leczenia, mediów itp.

Co pewien czas zespół realizuje naprawdę spektakularny i zostający w pamięci kawałek, na przykład koledzy z pracy kiedyś spontanicznie zaczęli wspominać akcję z przepiłowaniem prawdziwego samochodu na pół wzdłuż, żeby lewa połówka skręciła w lewo a prawa w prawo. Pokazano to podobno dobre kilkanaście lat temu.

Program doczekał się kilku spin-offów:

  • "Die Sendung mit dem Elefanten" (Program ze słoniem) - Podobna koncepcja tylko adresowana do dzieci w wieku 3-6 lat. Poruszane tematy są prostsze i prościej przedstawione.
  • "Kochen mit der Maus" (Gotowanie z myszą) - Dokładnie to, co mówi tytuł.
  • "Bibliothek der Sachgeschichten" (Biblioteka przyrody i techniki) - W programie puszczane są po kolei alfabetycznie filmiki Armina, już bez piosenek, wierszy, filmów animowanych itd.

Wydawana jest cała masa książek do programu, od kolorowanek dla dzieci do bardzo rzeczowych książek dla 12-14 latków pisanych stylem Armina (często przez niego samego jako autora lub współautora). Wiele z tych książek dostępne jest jako audiobook. Bibliothek der Sachgeschichten dostępna jest jako seria na DVD. Myszkę i Słonika można kupić jako pluszową maskotkę w niemal każdym sklepie z zabawkami, wizerunki ich umieszczane są na wszelkich artykułach szkolnych, ubraniach, butach, zabawkach itd.

Myszka i słonik (Die Sendung mit der Maus), Erfurt, Niemcy

Myszka i słonik (Die Sendung mit der Maus), Erfurt, Niemcy

Dwa razy w roku zespół realizuje wielki quiz-show na żywo z udziałem mnóstwa znanych ludzi, emitowany w prime-time i bardzo popularny.

Nowy odcinek Myszy można zobaczyć w każdą niedzielę na KiKa o 11:30, oraz na ARD o tej samej porze (chyba  że koliduje z jakimś sportem, wtedy wcześniej).

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Telewizja

Komentarze: (1)

Dzwonnica zaczepna, konfesjonał taktyczny

Na wystawie modelarskiej zobaczyłem coś takiego:

Dzwonnica przewoźna

Dzwonnica przewoźna

 

Konfesjonał przewoźny

Konfesjonał przewoźny

Według opisu to przewoźny konfesjonał oraz przewoźna dzwonnica. Oczywiście niemieckie, z WWII. Zastanawia mnie, że konfesjonał ma jedno miejsce klęczące dla penitenta, a drugie siedzące.

EDIT: Dopatrzyłem się później - Miejsce siedzące jest dla ewangelików, klęczące dla katolików.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Ciekawostki

Skomentuj

Jak to sie robi w Niemczech: Planowanie przestrzenne, durnie!

Adam Wajrak, "Planowanie przestrzenne, durnie!", GW

"W miastach to samo, choć ich zalewanie wiąże się raczej z gwałtownymi opadami, niż wylewaniem rzek. Woda miasta zalewa, bo gdzie ona ma do diabła wsiąkać? Sam system kanalizacji to nie wszystko. Trawniki, parki, a nawet nieużytki - to miejsca, gdzie woda może sobie swobodnie wsiąknąć. To miejsca mogące powstrzymać gwałtowny jej spływ. By takie miejsca zidentyfikować, potrzebna jest znajomość rodzajów gleb i wskazanie, których nie należy zabudowywać. Niestety my z automatu zupełnie niedawno odrolniliśmy w miastach wszystko, czyli ułatwiliśmy zabudowę. Każdy dach, chodnik, metr ulicy czy parkingu to metr powierzchni nieprzepuszczalnej. Jeżeli będziemy zabudowywać nasze miasta tak, że nie będzie w nich kawałka zielonego, to się nie dziwmy, że nas zalewa. Zalewa, bo nie wsiąka!"

Prawda. A jak to się robi w Niemczech? Tutaj płaci się za wodę bardzo drogo. Opłata teoretycznie rozbita jest na opłatę za dostarczenie wody i opłatę za odprowadzenie ścieków, ale w większości gmin liczą litr wody dostarczonej = litr wody odprowadzonej. Sumaryczna opłata w niektórych rejonach wychodzi rzędu 5 EUR/m^3. Zmiana proporcji między ilością doprowadzonej wody a odprowadzonych ścieków jest trudna i wymaga naprawdę dobrego uzasadnienia.

 Ale co to ma wspólnego z zabetonowywaniem trawników? Otóż mieszkałem przez parę lat w Oberursel koło Frankfurtu. Tamta gmina postanowiła liczyć inaczej. Przecież do kanalizacji odprowadzana jest również część wody deszczowej. Więc oni zauważyli, że na przykład sklep z dużym parkingiem płaci takie same opłaty za wodę/kanalizację jak ogrodnictwo. Tymczasem woda deszczowa z ogromnego parkingu idzie do kanalizacji, a ogrodnictwo zużywa większość wody na podlewanie, więc woda ta do kanalizacji nie wraca. Teraz najciekawsze - co zrobili: Zamówili zdjęcia lotnicze całej gminy, na podstawie zdjęć lotniczych określili procent powierzchni zabudowanej każdej działki i na tej podstawie na nowo podzielili opłaty za ścieki. Oczywiście teraz trzeba zgłaszać każdą zmianę powierzchni zabudowanej (np. położenie lub usunięcie chodnika) do właściwego urzędu. W ten sposób stworzyli presję finansową na to żeby terenu nie zabetonować, a nawet na to żeby istniejący beton usunąć. Może nie całkiem proste, ale skuteczne.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

8 komentarzy

Mroczne zabawy dzieci ciemności

Zakazane rytuały dzieci mroku podpatrzone kiedyś w lesie miejskim.

Goci w lesie miejskim

Goci w lesie miejskim

 

Goci w lesie miejskim

Goci w lesie miejskim

 

Goci w lesie miejskim

Goci w lesie miejskim

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Ciekawostki

Skomentuj

Telewizja edukacyjna (2): Jeszcze o Willim

Willi to nie tylko Willi Will's Wissen - ma on jeszcze parę innych programów.

  • "Gute Frage - nächste Frage" ("Dobre pytanie, proszę o następne")

To pięciominutowe "zapchajdziury", w których Willi odpowiada na pytania nadesłane przez dzieci. Pytania typu "Co to jest X?" albo "Dlaczego Y jest Z?". Odpowiedzi są dowcipne i zabawne, ale w sumie to nic nadzwyczajnego. I oczywiście po przetłumaczeniu i zdubbingowaniu wyszłoby beznadziejnie.

  • "Willi's VIPs" (VIPy Willego)

Koncepcja programu jest podobna do Willi Will's Wissen, tyle że tu Willi rozmawia ze znanymi ludźmi lub o nich. Niektórzy z tych ludzi są znani na całym świecie (np. Hans-Dietrich Genscher, Reinhold Messner, Anne Frank, cesarz Wilhelm II, Albert Schweitzer) inni są znani głównie w Niemczech (np.: Frank Bsirske - szef największego niemieckiego związku zawodowego ver.di, Amelie Fried - dziennikarka walcząca z neofaszystami, Gloria Prinzessin von Thurn und Taxis - księżniczka). Rozmowy są interesujące, ale dotyczą głównie historii Niemiec i spraw lokalnych.

  • "Willis Quiz Quark Club"

To jest teleturniej dla dzieci, jeszcze nie oglądałem więc trudno mi coś o nim powiedzieć.

 

 Niedawno Willi nakręcił swój pierwszy film pełnometrażowy "Willi und die Wunder dieser Welt" (Willi i cuda tego świata). Jest to coś w rodzaju fabularyzowanego reportażu. Fabuła jest zdecydowanie pretekstowa: Willi obiecuje zaprzyjaźnionej staruszce (z zamiłowania podróżniczce), że przywiezie jej garść piasku z konkretnego miejsca na Saharze. Po drodze na Saharę zawadza o Australię, Kanadę i Tokio. Po powrocie rozsypuje przywieziony piasek na grobie staruszki, która tymczasem zmarła. Wszyscy uczestnicy filmu - uczestnicy, bo aktora nie ma tam ani jednego - występują pod własnymi nazwiskami i grają siebie, nawet staruszka umiera naprawdę a jej grób jest autentyczny.

Nie jest to oczywiście wielkie dzieło kinematografii, ale da się obejrzeć, a w kategorii "film podróżniczy dla dzieci" jest całkiem niezłe. Jest tam Przygoda (dzieci oczywiście nie zauważają że kontrolowana i reżyserowana), egzotyczna przyroda, inne kultury... Ten film bez problemu zniósłby tłumaczenie i dubbing, jedyny moment z lokalnymi odniesieniami to gdy Willi w Tokio gra i śpiewa piosenkę z czołówki "Willi Will's Wissen" razem z podobno bardzo popularnym w Japonii zespołem "Maywa Denki" grającym na zrobotyzowanych instrumentach.

Film widziałem na pokazie przedpremierowym. Willi po pokazie odpowiadał na pytania dzieci i muszę przyznać że jego sposób bycia widoczny w jego programach to nie jest gra aktorska ani recytowanie kwestii ze scenariusza. Tak samo naturalnie i dowcipnie odpowiada na pytania zadawane na żywo.

W dzisiejszych czasach z każdego programu o dużej oglądalności trzeba wyciągnąć maksymalną kasę. Z Willi Will's Wissen też. Stąd mamy w sklepach:

  • Serię książek dla dzieci. W książkach na zdjęciach jest, i owszem, Willi, ale teksty pisali inni autorzy próbując naśladować jego styl. I sorry, ale to nie działa. Myślę, że gdyby nawet pisał to sam Willi też by nie działało - język pisany ma zupełnie inne wymagania niż mówiony i w ten sposób pisane książki są całkiem przeciętne. I to jest najlepsze potwierdzenie mojej tezy o nieprzetłumaczalności programów Williego na inne języki - skoro już przeniesienie na inne medium nie działa...
  • Serię gier edukacyjnych na CD. Parę widziałem. CD zawiera video jednego odcinka plus trochę dodatkowych informacji, quizy ze zdobytych wiadomości i gry. Poziom gier jest różny, ale generalnie może być. Gry nie mają nic wspólnego z Willym, a są po prostu związane tematycznie z odcinkiem.
  • Czasopisma, słuchowiska i zestawy do eksperymentowania - nie oglądałem, nie słuchałem więc się nie wypowiem.
  • No i oczywiście DVD z różnymi odcinkami.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Edukacja, Telewizja

Skomentuj

Telewizja edukacyjna (1): Willi Chce Wiedzieć

Wszyscy przecież wiedzą: Telewizja niemiecka to mnóstwo filmów, szlagiery, skąpo ubrane panie, a czasem nawet trochę erotyki, Może i tak jest - takich rzeczy akurat nie oglądam. Tak właściwie to oglądam prawie wyłącznie programy edukacyjne, również te dla dzieci (wicie, rozumicie, moje dziecko ma 8 lat). I jakem inżynier: jeżeli polskie dzieci mają czegoś zazdrościć niemieckim, to właśnie tego. Telewizja publiczna ma z czego finansować podobne programy (każdy telewizor to 17,98 EUR miesięcznie!) i naprawdę je finansuje. Najlepszym z tych programów jest Willi Will's Wissen (Willi chce wiedzieć).

Koncepcja programu jest prosta: Młody reporter zapoznaje się z jakimś tematem, zawodem, dziedziną życia towarzysząc komuś zajmującemu się tym i zadając mu pytania. Brzmi niezbyt oryginalnie, prawda? Bo i nie w oryginalności tego programu jest jego siła. Największym atutem jest osobowość Williego. Willy jest sympatycznym, inteligentnym i dowcipnym młodym człowiekiem (no, powiedzmy że ta młodość jest relatywna, może na tyle nie wygląda ale 37 lat mu stuknęło), z którym chętnie by się pogadało albo na przykład pojechało na wycieczkę. W programie zwraca się do wszystkich (no, może prawie wszystkich) po imieniu i brzmi to bardzo naturalnie. Podobnie naturalne i niewysilone są jego żarty.

Willi nakręcił już 159 odcinków Willi Will's Wissen. Spektrum poruszanych tematów jest bardzo szerokie. Willi poznaje zawody (strażak, policjant, rolnik, wynalazca, przedsiębiorca...), zwierzęta (koty, psy, ptaki, owady...), cykl produkcyjny (sól, węgiel, prąd, żywność, samochód...), medycynę (oko, zęby...), historię (Rzymianie, Wikingowie, rycerze...), nie boi się też bardzo trudnych tematów jak na przykład starość, upośledzenie umysłowe i fizyczne, otyłość, klasztor, więzienie, bezdomność, śmierć...

Najlepszym odcinkiem jaki widziałem był właśnie ten o śmierci i umieraniu. Wyobrażacie sobie program dla dzieci od 7 lat na ten temat? On zrobił to tak: Najpierw towarzyszył grabarzowi przy kopaniu grobu, potem wraz z nim oglądał przygotowane do pogrzebu zwłoki, dalej wziął udział w pogrzebie, a na stypie porozmawiał z rodziną zmarłego. Następnie rozmawiał na ten temat z pastorem. Ciekawe że akurat z pastorem, mimo że sam Willi deklaruje się jako katolik (co ma zupełnie inne znaczenie i ciężar gatunkowy niż w Polsce - muszę kiedyś strzelić o tym notkę) a nawet przez dwa lata studiował teologię katolicką a później na studiach pedagogicznych m.in. katechetykę katolicką. Pastor wypowiedział się bardzo rozsądnie, nie ex-cathedra że jest niebo i piekło i już, tylko że ludzie wierzą, że istnieje coś po śmierci. Na koniec Willi porozmawiał z ponad 90-letnim staruszkiem o lęku przed śmiercią. (Video niestety zginęło z youtuba, szanse że znowu się pojawi są małe)

Odcinek robi naprawdę duże wrażenie, w wielu miejscach jest wzruszający ale nie przygnębiający ani nie spłycający tematu. Po prostu rewelacyjnie zrobiony - został też uhonorowany paroma nagrodami za twórczość telewizyjną.

Drugim świetnym odcinkiem był ten o bezdomnych. Willi oczywiście rozmawiał z bezdomnymi z Monachium, odwiedzał z nimi przytułki i miejsca gdzie bezdomnym pomagają. A nawet poszedł spać razem z nimi do parku. W listopadzie. Mrozik był. Może nie jestem na bieżąco z polską telewizją, ale nie jestem w stanie sobie wyobrazić polskiego reportera telewizji dla dzieci idącego spać z bezdomnymi do parku i to w listopadzie. Ale to jeszcze nie koniec - ekipa zdjęciowa zostawiła ich o około 22:00, o 1:30 Willi ocknął się z krwawiącą raną tłuczoną głowy. To był autentyczny napad, Williemu przypadkiem dostało się najbardziej (wszyscy śpiący byli całkowicie schowani w śpiworach). Sprawców po pewnym czasie złapała policja. Rozmowy o tym zdarzeniu dodają odcinkowi jeszcze więcej głębi.

 I ten odcinek robi duże wrażenie. Willi nie potępia bezdomnych, przedstawia po prostu ich smutne historie i uwrażliwia widzów na ich trudne życie. Odcinek również został nagrodzony paroma nagrodami.

Willi Will's Wissen - Bezdomni

Willi Will's Wissen - Bezdomni Źródło: www.megaherz.de

Czy polskie dzieci będą mogły zobaczyć Williego w telewizji? Myślę że nie. Zdubbingowany Willi straci co najmniej połowę swojego uroku, a tłumaczenie zgubi większość żartów.

Listę odcinków Willi Will's Wissen (po niemiecku) można zobaczyć tutaj.

W telewizji niemieckiej Willi Will's Wissen można obejrzeć:

  • Na ARD: W każdą sobotę, między 10:03 a 10:30
  • Na KiKa: W każdą sobotę między 19:25 a 19:50 i w każdą niedzielę między 8:00 a 8:25

Jeszcze krótka informacja biograficzna: Willi nazywa się naprawdę Helmar Willi Weitzel i urodził się w 1972 roku w Marburgu (Hesja). Studiował teologię katolicką, po czterech semestrach doszedł do wniosku że woli pracę z dziećmi. Zrezygnował z teologii i rozpoczął nowe studia pedagogiczne (katechetyka, język niemiecki, geografia, wychowanie fizyczne) i jednocześnie podjął praktykę w telewizji bawarskiej (Bayerischer Rundfunk). Jego programy są realizowane właśnie dla telewizji bawarskiej przez spółkę produkcyjną megaherz film und fernsehen.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Edukacja, Telewizja

Skomentuj

Ale że się psów, skubany, boi to nie wiedziałem.[*]

BMW Gebrauchtwagenzentrum Dreieich

BMW Gebrauchtwagenzentrum Dreieich


BMW Gebrauchtwagenzentrum Dreieich

BMW Gebrauchtwagenzentrum Dreieich

[*] Dla młodych lub niekumatych: Był taki dowcip o "Maluchu".

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , ,

Kategorie:Ciekawostki

Skomentuj