U sąsiadki na balkonie gniazdo założyły kosy.
A u nas tylko osy.
A jakże to, żeby od jednej litery tak wiele zależało?
U sąsiadki na balkonie gniazdo założyły kosy.
A u nas tylko osy.
A jakże to, żeby od jednej litery tak wiele zależało?
Dziś o innym dowcipie:
Rozmawiają dwa pączki:
- Co tam u ciebie?
- Złożyłem papiery na studia.
- I co, przyjęli cię?
- No co ty? Pączka?
Taki sobie dowcip abstrakcyjny. Może nie tak głupi jak ten o głuchych gołębiach, ale też słaby. Ale uwaga: To też jest tłumaczenie całkiem niezłego dowcipu niemieckiego. Zaczyna się on mniej więcej tak:
Zwei Berliner sprechen miteinander.
Oczywiście można to przetłumaczyć jako Rozmawiają dwa pączki, ale nikt normalny tak tego nie zrozumie. Normalny człowiek zrozumie to jako Rozmawiają dwaj berlińczycy. Dowcip jest w ostatnim zdaniu:
Einen Berliner?
Użycie rodzajnika nieokreślonego sugeruje, że jednak nie chodzi tu o Berlińczyka tylko właśnie o pączka. Dokładnie tak jak u Kennedy'ego oświadczającego na Checkpoint Charlie Ich bin ein Berliner! - Jestem pączkiem!
Wspólny wyjazd do NRD zaczynał się oczywiście w Warszawie. W Polsce wszystko (zwłaszcza urzędy centralne) musi być w Warszawie, reszta kraju nie istnieje. W RFN na przykład odpowiednik Trybunału Konstytucyjnego jest w Karlsruhe, odpowiednik Instytutu Meteorologii w Offenbachu itd. W ten sposób nie dzieli się kraju na stolicę i pustynię. Oczywiście w NRD też wszystko było w Berlinie. Ups, przepraszam, w Berlinie, stolicy NRD.
Po wojnie Berlin został podzielony na cztery strefy okupacyjne, po jednej dla USA, Wielkiej Brytanii, Francji i ZSRR. Z trzech stref należących do mocarstw zachodnich powstała enklawa nazywana Westberlin - Berlin Zachodni. Nie będę opisywał jak do tego doszło, ja zajmuję się późnym NRD. Kto chce, niech sobie doczyta gdzie indziej, temat jest interesujący. Ale do czego zmierzam? Otóż zachodnia część Niemiec przyjęła za stolicę stosunkowo niewielkie Bonn, a to w celu podkreślenia tymczasowości tego rozwiązania. NRD, jak zwykle schizofrenicznie, z jednej strony chciała podkreślić że to oni są prawdziwymi Niemcami, a ci z zachodu to kadłubek i sługusy imperialistów, z drugiej strony musiała się odciąć od wilhelmińskiej i narodowosocjalistycznej przeszłości. Więc z jednej strony pozostawiono stolicę w Berlinie, ale z drugiej to wcale nie był już Berlin tylko Berlin, Hauptstadt der DDR (Berlin, stolica NRD). Zastrzeżenie: Proszę pamiętać że piszę o późnym NRD, wcześniej używano innych nazw.
Wiec znowu do Warszawy. Co ciekawe, ze Szczecina do Berlina jest 150 km, do Kopenhagi 350, do Pragi 500 a Warszawa jest dopiero czwartą pod względem odległości od Szczecina stolicą europejską. Nie dziwcie się wiec mojemu narzekaniu na konieczność jeżdżenia tak daleko na wschód.
Na szczęście w Warszawie mam rodzinę u której mogę się zatrzymać. Bo jednak jechanie całą noc pociągiem do Warszawy, załatwianie spraw w dzień i wyjazd znowu wieczorem w prawie całodobową podróż pociągiem (1000 km) to dużo nawet na 18-latka. A spraw do załatwienia było a było. Tego dnia otrzymaliśmy paszporty (jeden z kolegów pomyłkowo dostał stempel na ZSRR zamiast kraje bloku i miał dodatkowy stress) i legitymacje studenckie Politechniki Warszawskiej (ze względu na krajowe ubezpieczenie zdrowotne i zniżki na pociągi i komunikację miejską). Dalej musieliśmy jeszcze załatwić sobie międzynarodowe legitymacje studenckie Międzynarodowego Związku Studentów, zrobić dodatkowe zdjęcia legitymacyjne itp.
Wreszcie wyjechaliśmy. Sporą grupą, bo razem ci którzy jechali do Drezna, do Lipska i do Ilmenau. Pociąg jechał przez Drezno (gdzie wysiedli Drezdeńczycy) do Lipska. W Lipsku Lipszczanie pojechali do akademika, a my zgodnie z planem do polskiego konsulatu, gdzie mieliśmy otrzymać pierwsze marki. Na początku każdego roku akademickiego przysługiwało nam 100 marek NRD na zagospodarowanie.
Studia zagraniczne w krajach bloku wschodniego odbywały się na podstawie wzajemnych umów międzyrządowych o wymianie studentów. Studenci studiujący za granicą otrzymywali stypendium od rządu polskiego, za akademiki płacili symbolicznie (1 marka NRD za miesiąc i to chyba nawet płacona przez konsulat - bo nie pamiętam żebyśmy płacili z własnych kieszeni) i nie płacili żadnych opłat za studia. Na tych samych zasadach studenci z innych krajów bloku studiowali w Polsce. Stypendium wynosiło 11 a potem 12 marek NRD dziennie przy założeniu 30 dni w miesiącu. Czyli co miesiąc otrzymywaliśmy dokładnie 330 a potem 360 marek NRD. Przeliczając po ówczesnym kursie czarnorynkowym było to około 1,5 dolara na dzień - czyli w dzisiejszych realiach tyle co nic - jednak takie przeliczenia są całkowicie anachroniczne. Porównując tę sumę z kosztami utrzymania (wrócę jeszcze do tego tematu w którymś z następnych odcinków) wychodziło że nawet bez jakichkolwiek dodatkowych dochodów można było za taką kwotę bez większego problemu wyżyć. Dla porównania: średnia płaca w NRD w tym okresie wynosiła około 800 marek.
Tak więc wysiedliśmy z pociągu na dworcu w Lipsku (to największy dworzec czołowy w Europie), pożegnaliśmy Lipszczan i zostaliśmy w piętnastkę nowych studentów plus opiekun który właśnie zdał na drugi rok. Większa część tej szesnastki stanęła bezradnie na peronie i zaczęła się naradzać. Przeciętny Polak był wtedy jeszcze bardziej przyzwyczajony do wszechobecnej nadopiekuńczości i o wiele bardziej bezradny w nowych sytuacjach niż dziś. Wraz z kolegą z mojej klasy (nazwijmy go D.) oraz innym kolegą (nazwijmy go P.) jako bardziej obrotni usiłowaliśmy przejąć dowodzenie, ale jakoś nikt naszych propozycji nie słuchał. Po paru minutach namawiania mieliśmy dosyć i we trójkę z D. i P. skierowaliśmy się do przechowalni bagażu i dalej do tramwaju (adres konsulatu mieliśmy, a ja kupiłem jeszcze w Polsce plan Lipska).
W tramwaju (jakie to NRD małe) spotkaliśmy polskiego doktoranta z Ilmenau, również zmierzającego do konsulatu i trafiliśmy na miejsce na dobry kwadrans przed resztą peletonu. Tam zainkasowaliśmy nasze po 100 marek. Oczywiście każdy miał oprócz tego mniej lub więcej marek przywiezionych z domu w kieszeni.
Marka NRD, podobnie jak złoty polski tamtych czasów, nie były prawdziwymi pieniędzmi. Zarówno ceny jak i płace były ustalane urzędowo, w całkowitym oderwaniu od kosztów produkcji, popytu, podaży i logiki, więc te pieniądze nie były miernikiem czegokolwiek. Jedynym porównaniem z prawdziwym pieniądzem był kurs czarnorynkowy marki RFN. (Poświęcę temu zagadnieniu osobny odcinek). NRD-owskie władze miały na punkcie swoich marek dużego hopla, na przykład nie wolno było ich wywozić za granicę. W ogóle. Ani monety. Ani nawet książeczki oszczędnościowej. Teoretycznie przed przekroczeniem granicy w stronę "na zewnątrz" należało zdać wszystkie posiadane marki NRD do depozytu, a przy wjeździe odebrać je. Ponieważ ścisłe przestrzeganie tego przepisu było niemożliwe (No jak oddać marki do depozytu jadąc pociągiem? No jak? Pociąg ma czekać?), to nikt tego tak bardzo nie sprawdzał, ale przepis ten świetnie nadawał się do szykanowania osób jadących tranzytowo samochodem (o tym też będzie osobny odcinek). Dotknęło mnie to kiedyś osobiście jeszcze w końcu 1989.
Z Lipska już bez przygód pojechaliśmy pociągiem do Ilmenau, chyba z przesiadką w Erfurcie (Chyba? Kurczę, to już 25 lat, trzeba to wszystko szybko spisać bo jeszcze więcej zapomnę) i wylądowaliśmy na miejscu ciepłym, sierpniowym popołudniem. Zostaliśmy tymczasowo zakwaterowani i czekał nas kolejny kurs przygotowawczy.
Ale o tym już w następnym odcinku.
Na wystawie modelarskiej zobaczyłem coś takiego:
Według opisu to przewoźny konfesjonał oraz przewoźna dzwonnica. Oczywiście niemieckie, z WWII. Zastanawia mnie, że konfesjonał ma jedno miejsce klęczące dla penitenta, a drugie siedzące.
EDIT: Dopatrzyłem się później - Miejsce siedzące jest dla ewangelików, klęczące dla katolików.
Jak już wspomniałem w poprzednim odcinku, moje kontakty z NRD w latach 70-tych i wczesnych 80-tych ograniczały się do jeżdżenia na zakupy, oglądania telewizji i uczenia się niemieckiego w szkole. Jak się więc stało że wylądowałem w NRD? Jak to zwykle w życiu - przypadek.
Kiedy zbliżał się już koniec liceum trzeba było podjąć decyzję - co dalej. Interesowałem się wtedy intensywnie elektroniką i komputerami, z tym że komputerami raczej teoretycznie. ZX-81 można było zobaczyć co najwyżej w telewizji, książek i innych materiałów po polsku jeszcze nie było, żeby się czegokolwiek dowiedzieć tłumaczyłem sobie z czeskiego cykl artykułów o 8080 z pisma "Amatérské rádio" (mam ten zeszyt z tłumaczeniem do dziś). Pisałem na papierze programy w assemblerze, bez szans na puszczenie ich gdziekolwiek. Moim marzeniem było studiowanie elektroniki na Politechnice w Warszawie.
Dostanie się na studia w tych czasach nie było tak łatwe jak dzisiaj. Dziś tak naprawdę to wystarczy zapłacić i jakieś miejsce na jakichś zasadach się znajdzie. Wtedy nie - trzeba było zdać egzamin, a ponieważ papiery można było złożyć tylko na jedną uczelnię to w przypadku niepowodzenia robił się spory problem. Studia płatne, gdzie biorą wszystkich praktycznie bez odsiewu jeszcze nie istniały. Do tego jeszcze liczyły się punkty za pochodzenie - a ja, mały żuczek z prowincjonalnego Szczecina miałem za rodziców inżynierów.
Pewnego razu w szkole pojawił się poprzednioroczny maturzysta i zachęcał do studiowania za granicą. Opowiadał o własnych doświadczeniach na studiach w NRD, w Ilmenau, na informatyce. Jako maminsynek który nigdy nie był nawet na koloniach, tylko zawsze na wczasach z rodzicami, nawet nie rozważałem wyjazdu na studia za granicę. Wymyśliłem natomiast inną koncepcję: Ponieważ egzaminy na studia zagraniczne miały być wcześniej niż na studia krajowe, to złożę papiery też tam i będę miał trening przed tym właściwym egzaminem. Namówiłem na taką akcję jeszcze trzech kolegów z klasy, załatwiliśmy wszystkie formalności, trzech z nas wybrało uczelnię w Ilmenau (na której studiował kolega namawiający) czwarty, świetny matematyk, wybrał informatykę (taką bardziej matematyczną) na uniwersytecie w Dreźnie. No i pojechaliśmy na egzaminy. Na wschód. Do Radomia. Nawiasem mówiąc z klasy jeszcze dwóch kolegów pojechało na germanistykę do Lipska (ale jako laureaci olimpiady przedmiotowej nie zdawali egzaminów), jeden w następnym roku pojechał studiować w ZSRR a jeszcze jeden na medycynę do Rostoku.
W Radomiu, na Wyższej Szkole Inżynierskiej, odbywały się centralne egzaminy na zagraniczne studia techniczne. Do różnych krajów bloku (ZSRR, NRD, Czechosłowacja, Węgry i nie pamiętam co jeszcze). Egzamin trwał chyba 3 dni, pisemny z matematyki, fizyki i niemieckiego. Zakwaterowanie w standardowym akademiku, jedzenie w stołówce w której w ogóle nie było noży (smarowanie chleba masłem przy pomocy trzonka łyżki to traumatyczne przeżycie). Radio z kołchoźnika nastawiane centralnie przez panią z dyżurki (ponieważ do wyboru był tylko PRII i PRIII, nie był to aż taki problem). No ale czasy były ogólnie ciężkie. Nawet na wczasach sztućce dostawało się do użytku za pokwitowaniem.
No i, całkowicie niespodziewanie, wszyscy się dostaliśmy. A ponieważ lepszy wróbel w garści, to również wszyscy zdecydowaliśmy się jechać. Tylko jeszcze trzeba było odbębnić prawie dwutygodniowy obóz przygotowawczy, również w Radomiu.
Na obóz przygotowawczy przyjechaliśmy lepiej przygotowani, to znaczy z własnymi nożami. Obóz składał się przede wszystkim z wykładów, czasem nudnych, czasem bardzo interesujących. Najbardziej zapadł mi w pamięć wykład jakiegoś ówczesnego członka KC PZPR na temat społecznego odbioru religii w Polsce i różnych krajach bloku. Spodziewałem się nachalnej, prymitywnej propagandy, tymczasem wykład był po prostu świetny - rzeczowy, fachowy i interesujący. Oprócz tego z każdej uczelni pojawił się polski student z wyższego roku jako opiekun grupy (i oczywiście żeby jako pierwszy poznać dziewczyny). Pamiętam jeszcze koncert Daabu (bardzo fajny) i grupową wycieczkę po okolicy. Na wycieczce jedliśmy obiad w jakiejś wiejskiej knajpie, opiekun grupy poprosił na koniec o rachunek i usłyszał: "Jaki rachunek!? Tu trzeba pieniędzy!". Bywaliśmy też grupowo w kinie, oglądaliśmy na przykład "Ucieczkę z Alcatraz" z Clintem Eastwoodem (nawiążę do tego w jednym z następnych odcinków). Film był co prawda sprzed pięciu lat, ale wtedy jak na zachodni film w kinach była to świeżynka.
Obóz przetrwaliśmy, następne spotkanie w Warszawie, bezpośrednio przed wyjazdem. I znowu na Zachód przez Wschód - 525 km na wschód, w Polskę, żeby pojechać 450 km na południowy zachód. I oczywiście z tymi wszystkimi bagażami - bo nie można było tak po prostu pojechać sobie do domu po resztę rzeczy, o nie.
Istniało wtedy parę rodzajów paszportów. Podstawowym był paszport turystyczny w kolorze niebieskim, wydawany na wyjazdy turystyczne. Odmiana tego paszportu była zwana "S"-ką, od wydrukowanej na okładce litery S. Nie pamiętam, czy to S pochodziło od "sponsorowany" czy "sportowy", ale paszportów takich używali głównie sportowcy. Drugim typem paszportu był paszport służbowy, w kolorze zielonym, używany do wyjazdów służbowych. Trzecim typem był czerwony paszport dyplomatyczny. Zakres ważności paszportu (ZSRR, kraje socjalistyczne plus Jugosławia minus ZSRR, wszystkie kraje świata) określał całostronicowy stempel. Według dzisiejszych standardów wystarczałoby wsiąść w pociąg i już. Ale w realnym socjalizmie nic nie mogło być proste. Po pierwsze, paszportu nie można było mieć w domu. Paszport dostawało się do ręki krótko przed wyjazdem i zaraz po przyjeździe trzeba go było zdać. Paszporty turystyczne przechowywało odpowiednie dla miejsca zameldowania Biuro Paszportów, podległe zasadniczo Służbie Bezpieczeństwa. Paszporty służbowe przechowywał pracodawca (w moim przypadku Politechnika Warszawska), jak było z dyplomatycznymi nie wiem. Ale w realnym socjalizmie nic nie mogło być nawet tylko trochę skomplikowane. Po drugie z samym paszportem nie można było przekroczyć granicy. Niezbędne było posiadanie Karty Przekroczenia Granicy. Teoretycznie był to taki papierek do celów statystycznych, drukowana na czarno KPG na paszport turystyczny walała się w dowolnych ilościach we wszelakich urzędach. Żeby wyjechać na paszport turystyczny i tak trzeba było mieć jeszcze zaproszenie albo brać udział w wycieczce zorganizowanej. Natomiast swoją prawdziwą, totalitarną naturę pokazywała drukowana na zielono Karta Przekroczenia Granicy na paszport służbowy.
Zielona KPG nie walała się nigdzie. Teoretycznie powinien wydawać ją pracodawca, będący równocześnie właścicielem paszportu. Nam przysługiwały 4 KPG w roku, ale oczywiście nie można było dostać czterech na raz. Czyli w praktyce za każdym przyjazdem do domu (450 km * 2) musiałem pojechać do Warszawy do Działu Współpracy z Zagranicą Politechniki Warszawskiej (następne 525 km * 2). Zdarzała się możliwość załatwienia karty z innego źródła, ale był w tym następny haczyk: Dostawało się zazwyczaj czysty druk, a do przekroczenia granicy niezbędny był stempel zakładu pracy na nim. A stempel zakładu pracy to trzymano w sejfie albo zapieczętowanym pomieszczeniu razem z teleksem i nie było łatwo namówić kogoś na przyłożenie go do dokumentu, który z definicji wędrował do odpowiedniej komórki SB. Widziałem desperatów stemplujących KPG przy pomocy "Drukarenki", czyli zabawki w której z literek można było złożyć stempelek z napisem, w niczym nie przypominający prawdziwego stempla zakładu pracy.
Nadopiekuńczość państwa. Aby wyjechać za granicę trzeba było mieć paszport. Teraz też. Ponieważ obywatel mógł o tym nie wiedzieć, przy zakupie biletu kolejowego pani w kasie sprawdzała posiadanie paszportu. Jakiegokolwiek. Niekoniecznie należącego do osoby kupującej. Bez paszportu nie można było kupić biletu. Nie można i już. Sama idea nie jest może aż taka zła. Przynajmniej dopóki patrzymy na nią z osobna, bez uwzględnienia pozostałych uwarunkowań. A były one takie:
- Na większość pociągów jeżdżących za granicę obowiązywały miejscówki.
- Obłożenie tych pociągów, zwłaszcza w okresie różnych świąt było duże.
- Paszport można było dostać do ręki najwyżej na parę dni przed wyjazdem.
- Sam paszport i tak nie wystarczał do wyjazdu.
Skutek był taki, że jak się paszport do ręki dostało, to miejscówek już nie było. Czyli z idei którą może i dałoby się jakoś obronić (żeby obywatel na granicy nie rozczarował się jak, nie przymierzając, Polak zawrócony z lotniska w USA), robiła się jawna szykana potwornie utrudniająca życie i nic nie dająca. Kwintesencja PRL: Zrobimy ci dla twojego dobra tak fajnie, że ci się żyć odechce. Oczywiście trzeba było sobie jakoś radzić, więc można było pożyczyć paszport od kogoś, kto go akurat miał w domu (ale to było trudne, bo przecież prawie nikt nie miał go w domu na stałe), albo po prostu kupić miejscówkę na dowolny dzień, a pojechać i tak w takim terminie w jakim pojechać było trzeba. Czyli konsekwencją sprawdzania paszportów w kasie biletowej było zanegowanie instytucji miejscówki jako takiej. I oczywiście nie istniało żadne sprzężenie zwrotne między rzeczywistością a przepisami - przepisy były z definicji słuszne, a jak nie pasowały do rzeczywistości to tym gorzej dla rzeczywistości. Zresztą to akurat się do dziś nie za bardzo zmieniło. Przykłady z dwudziestu lat RP czytelnik może dośpiewać sobie sam.
Ciąg dalszy w przygotowaniu, jak znajdę chwile czasu to wyciągnę karton z dokumentami i pamiątkami i porobię zdjęcia. Gorzej będzie ze zdjęciami z NRD, robiłem slajdy a nie znam nikogo kto by miał przystawkę do skanowania slajdów.
No z tym Zachodem w tytule to chyba trochę przesadziłem. O NRD nie mówiło się Zachód. Bardziej pasowałoby tu podobne słowo czeskie. Jak jeden z moich polskich kolegów ze studiów opowiadał: Mój kolega, Czech, oznajmił pewnego razu "Idę na zachod". Trochę się zdziwiłem, a jeszcze bardziej gdy wrócił już po kilku minutach. Potem się dowiedziałem, że "zachod" to po czesku "toaleta".
Był rok 1980, koniec sierpnia, granica z NRD zamknięta, a ja właśnie rozpoczynałem naukę w liceum. W klasie z rozszerzonym niemieckim. Nauczycielką była Niemka z NRD, z wykształcenia nauczycielka muzyki, w Polsce od dłuższego czasu jako żona Polaka, lekarza chirurga. Rozszerzony niemiecki to było 7 godzin w tygodniu. I tak przez 4 klasy. Nie narzekam, między innymi dzięki temu jestem tu, gdzie jestem. Ale wróćmy do NRD. W tych czasach w budynku w którym z rodzicami mieszkałem była już instalacja zbiorcza dostarczająca wszystkie dwa programy krajowe. Ale w okolicach nadgranicznych każdy chciał mieć więcej niż te dwa, więc na dachach i balkonach rósł las anten systemu Yagi, często dużych, nawet do 21 elementów i ponad 2 m długości. Dwa kanały telewizji NRD chodziły na tym jak złoto, swoją 13-elementową w sprzyjających warunkach odbierałem nawet baaardzo zaszumioną telewizję szwedzką.
NRD znajdowała się stale w rozkroku (żeby nie powiedzieć schizofrenii). Widać go było już w przyjętych standardach transmisji radiowych i telewizyjnych. Przypomnę, że w transmisji radiowej na falach ultrakrótkich istniały wtedy dwa konkurencyjne standardy: Standard CCIR (87,5 – 108 MHz, raster 100kHz) zwany "wysokim" lub "Zachodnim", oraz OIRT ((66 – 74 MHz, raster 10 kHz) zwany "niskim" lub "Wschodnim". Standard CCIR był technicznie lepszy (nie bez powodu używamy go dziś) a pierwsze w Polsce stacje nadające na UKF działały właśnie w tym standardzie. Później w Polsce zapadła decyzja polityczna o przejściu na standard wschodni, natomiast NRD, jako jedyny kraj bloku wschodniego pozostała przy standardzie zachodnim. Dzięki temu NRD-owcy mogli słuchać zachodniego radia po prostu na odbiornikach kupionych w sklepie.
Z telewizją sprawa była bardziej skomplikowana. Podobnie jak w transmisji radiowej, istniały wtedy dwa używane w Europie konkurencyjne standardy telewizji kolorowej: PAL, używany w większości krajów Zachodu, oraz francuski system SECAM. Kraje socjalistyczne nie mogły oczywiście przyjąć ideologicznie niesłusznego systemu PAL, do wyboru pozostał tylko SECAM. Nawiasem mówiąc wschodni SECAM też nie był dokładnie taki sam jak francuski. Na początku wszystko szło jak trzeba, ale wkrótce okazało się, że mało kto w NRD chce kupować krajowe telewizory wyłącznie z systemem SECAM. Oglądanie zachodniej telewizji (oficjalnie zabronione) na czarno-biało nie było warte wydawania pieniędzy na kolorowy telewizor. Cóż było zrobić - trzeba było produkować telewizory dwusystemowe, chociaż wszyscy wiedzieli że PAL służy wyłącznie do czynów zabronionych.
A co właściwie było w tej telewizji? Już na pierwszy rzut oka programy NRD-owskie wyglądały inaczej niż polskie. W TVP kolor był zawsze blady i marny (nawet jeszcze w początku lat 90-tych), w NRD-owskiej kolory były ładniejsze i bardziej nasycone. Mieli lepsze kamery po prostu. A co do zawartości merytorycznej:
Piaskowy dziadek (NRD) Źródło: http://www.sandmaennchen.de
To były względne pozytywy. Żadnych killerów, czasem można było spojrzeć. A teraz negatywy:
Logo Der schwarze Kanal Żródło
I jeszcze najmocniejszy w sensie negatywnym punkt programu: Der schwarze Kanal (Czarny kanał). Był to cotygodniowy program publicystyczny, w którym prowadzący, Karl-Eduard von Schnitzler, przedstawiał odpowiednio dobrane i zmanipulowane materiały telewizji RFN z odpowiednim komentarzem. Schnitzler był prawdziwym hardkorem, najgorsze polskie manipulacje i programy propagandowe w rodzaju Tu jedynka to przy nim małe miki. Nie byłem stanie wytrzymać nawet paru minut jego audycji bez rzucania kapciami w telewizor. Potrafił zmienić dowolny kawałek materiału w totalną, agresywną krytykę i kompromitację kapitalizmu i demokracji niesocjalistycznej. Ponieważ na większości terytorium NRD bez problemu można było odbierać niemanipulowany i niekomentowany program telewizyjny z zachodu,
to Czarny kanał działał przede wszystkim na mieszkańców rejonu Drezna i terenów na północnym zachodzie (skrót nazwy pierwszego programu telewizji RFN rozwijano nawet jako Außer Rügen und Dresden - Oprócz Rugii i Drezna) oraz na ludzi, którzy z przyczyn zawodowych programów zachodnich oglądać nie mogli - żołnierzy, milicjantów, strażaków itp. Dla członków tych grup zawodowych oglądanie Czarnego kanału było okresami i miejscami obowiązkowe. Ciekawe, że program przynosił skutki odwrotne do zamierzonych - najwięcej wniosków o wyjazd na stałe do RFN (wrócę jeszcze do tego w którymś z odcinków) było właśnie z regionu Drezna. Za to audycja miała swoich wiernych widzów w RFN. Czarny kanał nadawano do samego końca, ostatni wyemitowano na 9 dni przed upadkiem muru. Wydaje mi się że czytałem że potem, uznając fachowość Schnitzlera, zatrudniła go RFN-owska telewizja publiczna (oczywiście nie nadawał się do pokazywania na wizji), ale nie udało mi się wyguglać potwierdzenia tej informacji.
Następne odcinki oczywiście nastąpią.
Każdy inteligentny blogokomentator może sobie wyguglać skąd pochodzę i gdzie studiowałem. A ponieważ było tak, jak było ogłaszam się samozwańczym ekspertem od NRD i rozpoczynam cykl wykładów na temat wyższości NRD nad resztą świata lub odwrotnie. 40 lat NRD - 40 lat socjalistycznego cyrku to najlepsza charakterystyka tego dziwnego tworu. Hasło podobno autentyczne (trudno mi potwierdzić wiarygodność naocznego świadka, ale ma on tytuł profesora), tyle że lat było wtedy 20.
No dobra, jestem ze Szczecina, NRD dla mnie od zawsze było tuż za miedzą. Najpierw mimo wszystko daleko - nie dało się tam pojechać, ale później zrobiło się całkiem blisko - do wyjazdu wystarczał dowód osobisty + książeczka walutowa. Nie pamiętam już, czy rodzice kupowali marki NRD na czarnym rynku, czy wystarczało to, co można było wymienić na książeczkę walutową, ale kraj za miedzą stał otworem.
NRD widziane oczyma Polaka przyjeżdżającego na zakupy do Schwedt albo Berlina było całkiem fajne. Nowe bloki w miastach były o wiele ładniejsze od szarych, smutnych bloków w Polsce.
Była autostrada aż do Berlina i dalej, nie taki ogryzek jak pod Szczecinem. Co prawda też dziurawa, ale zawsze. Ale najfajniejsze były sklepy. W takim w sumie nie za dużym mieście jak Schwedt (jakieś 50.000) dom towarowy był taki, że w Szczecinie do dziś takiego nie ma.
Dom towarowy w Schwedt (NRD) Żródło: http://schnitzler-aachen.de
Wejście z kurtyną powietrzną, schody ruchome... W tamtych czasach to było coś. A co dopiero mówić o domu towarowym na Alexie w Berlinie.
Dom towarowy na Alexanderplatz w Berlinie za czasów NRD. Żródło: Bundesarchiv Bild 183-K0212-0301-001
A w tych domach towarowych...
A po zakupach trzeba było tylko postarać się, żeby NRD-owski celnik nic nie zabrał i już można było się cieszyć, jak się u nas w domu mówiło, łupami.
I tak fajnie było aż do roku bodajże 1980, kiedy to w Polsce wybuchła epidemia pryszczycy. Co? Nikt takiej epidemii nie pamięta? A, prawda, w Polsce nazywało się to inaczej, strajki, czy jakoś tak, ale w NRD upierali się że to pryszczyca i już. I dla ochrony NRD-owskiego bydła granicę zamknięto.
To dopiero początek cyklu. W następnych odcinkach: agenci Stasi, członkowie SED, donosiciele, przeszukania, dzielna Armia Radziecka i piwo. Stay tuned.
Od bardzo dawna zastanawiał mnie znany dowcip, który leci tak:
Siedzą sobie na dachu dwa głuche gołębie. Jeden mówi do drugiego "Całuj mnie w d***". Na to drugi "A ty mnie w d***".
Naprawdę, jeden z najgłupszych i najmniej śmiesznych dowcipów jakie kiedykolwiek słyszałem. Jak gołębie są głuche to co śmiesznego w tym, że się nie słyszą? Ale pewnego dnia przyszło olśnienie. Nie, nie zaczął wydawać mi się śmieszny, to byłoby nie olśnienie tylko zaćmienie umysłowe. Ale zrozumiałem nagle, że to jest tłumaczenie z niemieckiego. Niestety to, co śmieszne zaginęło w tłumaczeniu. A dowcip po niemiecku musi zaczynać się mniej więcej tak:
Zwei Tauben sitzen auf einem Dach.
Czyli z grubsza tak jak w wersji polskiej, ale nie ma słowa o tym, że są głuche. Taube to gołąb, na dachu, wszystko jasne. Tyle że jak w dalszej części dowcipu się nie słyszą to okazuje się, że wcale nie chodzi o gołębie - zwei Tauben to mogą być również dwaj głusi. Przetłumaczyć z zachowaniem dowcipu się tego oczywiście nie da. Ciekawe że nie udało mi się wyguglać oryginalnego tekstu po niemiecku.
I dalej nie rozumiem, jak można tak kretyńską wersję polską komukolwiek opowiadać.
Adam Wajrak, "Planowanie przestrzenne, durnie!", GW
"W miastach to samo, choć ich zalewanie wiąże się raczej z gwałtownymi opadami, niż wylewaniem rzek. Woda miasta zalewa, bo gdzie ona ma do diabła wsiąkać? Sam system kanalizacji to nie wszystko. Trawniki, parki, a nawet nieużytki - to miejsca, gdzie woda może sobie swobodnie wsiąknąć. To miejsca mogące powstrzymać gwałtowny jej spływ. By takie miejsca zidentyfikować, potrzebna jest znajomość rodzajów gleb i wskazanie, których nie należy zabudowywać. Niestety my z automatu zupełnie niedawno odrolniliśmy w miastach wszystko, czyli ułatwiliśmy zabudowę. Każdy dach, chodnik, metr ulicy czy parkingu to metr powierzchni nieprzepuszczalnej. Jeżeli będziemy zabudowywać nasze miasta tak, że nie będzie w nich kawałka zielonego, to się nie dziwmy, że nas zalewa. Zalewa, bo nie wsiąka!"
Prawda. A jak to się robi w Niemczech? Tutaj płaci się za wodę bardzo drogo. Opłata teoretycznie rozbita jest na opłatę za dostarczenie wody i opłatę za odprowadzenie ścieków, ale w większości gmin liczą litr wody dostarczonej = litr wody odprowadzonej. Sumaryczna opłata w niektórych rejonach wychodzi rzędu 5 EUR/m^3. Zmiana proporcji między ilością doprowadzonej wody a odprowadzonych ścieków jest trudna i wymaga naprawdę dobrego uzasadnienia.
Ale co to ma wspólnego z zabetonowywaniem trawników? Otóż mieszkałem przez parę lat w Oberursel koło Frankfurtu. Tamta gmina postanowiła liczyć inaczej. Przecież do kanalizacji odprowadzana jest również część wody deszczowej. Więc oni zauważyli, że na przykład sklep z dużym parkingiem płaci takie same opłaty za wodę/kanalizację jak ogrodnictwo. Tymczasem woda deszczowa z ogromnego parkingu idzie do kanalizacji, a ogrodnictwo zużywa większość wody na podlewanie, więc woda ta do kanalizacji nie wraca. Teraz najciekawsze - co zrobili: Zamówili zdjęcia lotnicze całej gminy, na podstawie zdjęć lotniczych określili procent powierzchni zabudowanej każdej działki i na tej podstawie na nowo podzielili opłaty za ścieki. Oczywiście teraz trzeba zgłaszać każdą zmianę powierzchni zabudowanej (np. położenie lub usunięcie chodnika) do właściwego urzędu. W ten sposób stworzyli presję finansową na to żeby terenu nie zabetonować, a nawet na to żeby istniejący beton usunąć. Może nie całkiem proste, ale skuteczne.
Dotyczy: Niemcy, Oberursel, społeczeństwo, środowisko
Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?