Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Jak to się robi w Niemczech: Partie polityczne

Przy okazji kart do głosowania w wyborach samorządowych opisałem drobny folklor polityczny, dziś może o partiach ogólnokrajowych.

Krajobraz partyjny w Niemczech jest nieco inny niż w Polsce. Jego trzon stanowią trzy wyraziste partie z dużymi tradycjami: jedna socjaldemokratyczna, jedna liberalna i jedna chadecka.

Logo SPD

Logo SPD Źródło: Wikipedia

Najstarszą działającą partią w Niemczech jest Sozialdemokratische Partei Deutschlands (Socjaldemokratyczna Partia Niemiec) w skrócie SPD. Powołuje się ona na tradycje założonego w 1863 roku Allgemeine Deutsche Arbeiterverein (ADAV) - Ogólnoniemieckiego Związku Robotników. Pod nazwą SPD występuje ona już od roku 1890. Jest to praktycznie podręcznikowa socjaldemokracja. Tradycyjnym kolorem używanym przez SPD jest kolor ruchu robotniczego, czyli czerwony.

Logo CDU

Logo CDU Źródło: Wikipedia



Logo CSU

Logo CSU Źródło: Wikipedia

Kolejne partie powstały zaraz po wojnie. Pierwszą z nich była Christlich Demokratische Union Deutschlands (Niemiecka Unia Chrześcijańsko-Demokratyczna) w skrócie CDU. Ta partia też jest całkowicie stereotypowa - to typowa chadecja. Jej chrześcijańskość opiera się głównie na wyznaniu ewangelickim. CDU działa w ścisłej koalicji z lokalną katolicką chadecją z Bawarii zorganizowaną jako Christlich-Soziale Union in Bayern (Unia Chrześcijańsko-Socjalna w Bawarii), czyli CSU. Obie partie posługują się kolorem czarnym nawiązując do tradycji Lützowsches Freikorps - ochotniczych oddziałów armii pruskiej walczących w latach 1813-14 z wojskami napoleońskimi. Ochotnicy byli najczęściej biedni i nie otrzymywali żadnego żołdu, jedyną metodą w miarę jednolitego ich umundurowania było zafarbowanie ich prywatnych ubrań na czarno. Stąd wziął się też kolor czarny na fladze niemieckiej. CSU używa dodatkowo kolorów białego i niebieskiego - kolorów Bawarii.

Logo FDP

Logo FDP Źródło: Wikipedia

Freie Demokratische Partei (Wolna Partia Demokratyczna) czyli FDP powstała w roku 1948 i jest typową partią liberalną. Jej kolorem jest żółty w połączeniu z niebieskim. Zawsze była mniejsza i słabsza od SPD i CDU, ale ponieważ nie miała dużego problemu z wchodzeniem w koalicje i z jednymi i z drugimi przez dziesięciolecia grała rolę "języczka u wagi" współtworząc rządy i dostając znacznie więcej władzy niż wynikało to z wyniku wyborów. Żadna inna partia nie była dłużej przy władzy niż oni. Dziś osłabła znacznie, nierzadko musi walczyć o przekroczenie 5% progu wyborczego.

Logo Die Grünen

Logo Die Grünen Źródło: Wikipedia

Scena polityczna Niemiec od wojny była praktycznie zabetonowana, pierwsze wyłomy zaczęły się pojawiać dopiero w końcu lat 70-tych. Różnego rodzaju ruchy społeczne, ekologiczne, antyatomowe i anarchistyczne zaczęły się wtedy formalnie organizować i brać udział w wyborach samorządowych. Jako jednolita partia Die Grünen (Zieloni) powstali w roku 1980, jednak w wyborach do Bundestagu wtedy dostali tylko 1,5%. Po raz pierwszy do parlamentu dostali się w 1983, ale przez wiele lat jeszcze ciągle byli trudno wybieralni dla normalnego obywatela. Bo chodzili na okazje oficjalne w swetrach i sportowych butach, fryzury mieli hippisowskie, kojarzyli się z anarchistycznymi rozróbami itp. Ucywilizowali się dopiero w latach 90-tych, dziś są już poważną konkurencją nawet dla tych dużych partii z tradycjami. Program mają oczywiście lewicowo-ekologiczny, a kolorem partii jest - jakże by inaczej - zielony.

Logo Die Linke

Logo Die Linke Źródło: Wikipedia

Następną z nowych partii jest Die Linke (Lewica). Wywodzi się ona w prostej linii z NRD-owskiego SED, przekształconego w 1990 w PDS, ma nawet tą samą osobowość prawną. Die Linke powstała przez połączenie PDS-u ze skrajną frakcją SPD pod przywództwem Oskara Lafontaine. Kolorem partii, podobnie jak SPD, jest czerwony. Partia ta ma swoich posłów w parlamencie, ale nadal jest trudno wybieralna bo odwołuje się wprost do socjalizmu w wersji NRD-owskiej, a wielu jej prominentnych członków było funkcjonariuszami SED (na przykład Gregor Gysi), albo kadrowymi pracownikami Stasi (np. Lutz Heilmann). Program ich jest bardzo populistycznie lewicowy, podejrzewam że na wyniki bardzo by im pomogło radykalne odcięcie się od przeszłości. Bo teraz wiarygodność i zdolność koalicyjna tej partii jest bardzo ograniczona.

Zostały do omówienia jeszcze dwie partie o zasięgu krajowym, ale raczej marginalne.

Logo NPD

Logo NPD Źródło: Wikipedia

Jedną z nich jest neofaszystowska Nationaldemokratische Partei Deutschlands (Narodowo-Demokrytyczna Partia Niemiec) - NPD. To mała partia mocno infiltrowana przez służby bezpieczeństwa, balansująca ciągle na granicy zakazu działalności. Trzeba przyznać, że trochę zaczynają w niej myśleć - odchodzą oni powoli od image skinów wykrzykujących rasowe hasła i organizujących burdy, wkładają teraz garnitury i grają porządnych obywateli. Partia powstała w roku 1964, największe sukcesy odnosiła w latach 1966-1968. Potem poparcie dla niej było śladowe, w ostatnich latach jednak trzy razy udało im się umieścić posłów w parlamentach landów wschodnich. Koloru brak.

Logo Die Republikaner

Logo Die Republikaner Źródło: Wikipedia

Są jeszcze Die Republikaner (Republikanie) - to taka trochę bardziej cywilizowana wersja NPD, powstali w 1983, zasięg mają krajowy ale sukcesów brak, koloru też.

Kolory przypisane do każdej partii umożliwiają tworzenie zręcznych określeń dla różnych koalicji, popularne są na przykład Ampel-Koalitionen (Koalicje sygnalizatora świetlnego czyli czerwony-żółty-zielony) albo mowa jest o Jamaica-Koalition (koalicja jamajska czyli czarny-żółty-zielony). Niektóre z drobnych partyjek usiłują przypiąć się do palety, na przykład wspomniani we wcześniejszej notce Allianz Graue Panther z kolorem szarym (w zasadzie chodzi o siwy). Jeszcze lepszy numer był kilka lat temu, przypadkiem w telewizji zobaczyłem spot wyborczy partii Die Violetten – für spirituelle Politik (Fioletowi - dla polityki duchowej). Spot robił wrażenie marnej, amatorskiej parodii spotu wyborczego, ale potem się okazało że to na poważnie. W spocie zachwalano między innymi literaturę ezoteryczną. Było to coś w stylu polskich wkładek do butów z wyborów 1995, ale chyba jednak prawdziwy psychiczny odjazd a nie kalkulacja biznesowa.

 

No dobrze, ale kogo wybierać? Żadna z tych partii nie jest oczywiście idealna, te trzy skrajne z lewa i prawa nie kwalifikują się żeby na nie głosować, ale z czterech najważniejszych każdy może wybrać coś dla siebie. Podziały są klarowne (przynajmniej znacznie klarowniejsze niż w Polsce), organizacje są stabilne, partie zorientowane programowo a nie wodzowsko, demokracja wewnątrzpartyjna działa, żadna z tych czterech nie jest za bardzo walnięta (no może poza Zielonymi, ale to też w granicach tolerancji). Kombinacje i przekręty poszczególnych partii oczywiście istnieją, ale są znacznie lepiej nagłaśniane niż w Polsce, można bez problemu się dowiedzieć kto przy czym i jak kręci. 100% dopasowania poglądów na pewno się nie znajdzie, jednak da się zdecydować na którąś beż dużego wstrętu albo wyrzutów sumienia.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

4 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: Wybory samorządowe

W następną niedziele mamy we Hesji wybory samorządowe, więc to dobra okazja żeby opowiedzieć jak to jest w Niemczech.

Wybieramy  władze miejskie i gminne. Jak to w Niemczech w każdym landzie są trochę inne zasady, więc to co napiszę będzie dotyczyło Hesji a w szczególności Frankfurtu.

Zgodnie z Konstytucją, czynne prawo  wyborcze w wyborach samorządowych mają również obywatele krajów Unii mieszkający na danym obszarze. Czyli ja też.

We Frankfurcie wybieramy 93 osoby z 18 list wyborczych i 859 kandydatów. Karta do głosowania to wielka, składana płachta papieru 60 x 120 centymetrów. A jaką sobie wymyślili ordynację!

Na zdjęciu: Wzór karty do głosowania, jaki każdy z uprawnionych do głosowania dostaje pocztą.

Karta wyborcza do wyborów samorządowych

Karta wyborcza do wyborów samorządowych

Na karcie wyborczej każdy może postawić do 93 krzyżyków. Oczywiście postawienie przez pomyłkę dziewięćdziesiątego czwartego powoduje że głos staje się nieważny. Na szczęście oprócz stawiania krzyżyków indywidualnie mamy jeszcze inne możliwości:

Można postawić krzyżyk przy wybranej liście wyborczej, również więcej niż jednej. Wtedy każdy kadydat z niej dostaje po jednym krzyżyku, jak zostanie krzyżyków to po drugim itd.:

Wybory samorządowe - wybór listy

Wybory samorządowe - wybór listy

 Wybranym kandydatom można dać więcej niż jeden głos (max. 3), nazywa się to kumulacją:

Wybory samorządowe - kumulacja

Wybory samorządowe - kumulacja

Można dawać po parę głosów kandydatom z różnych list wyborczych, nazywa się to panaschieren, nie wiem czy jest w ogóle na to słowo polskie, po angielsku to cross-voting:

Wybory samorządowe - panaschieren

Wybory samorządowe - panaschieren

Można zagłosować na listę, ale skreślić tych, którzy nam się nie podobają:

Wybory samorządowe - skreślanie kandydatów

Wybory samorządowe - skreślanie kandydatów

Można te sposoby dowolnie ze sobą kombinować.

Wybory samorządowe - kombinacja

Wybory samorządowe - kombinacja

Ogólnie strasznie to skomplikowane, na pewno wymyślił to jakiś informatyk z banku. Żeby jeszcze było wiadomo, kogo by tu wybrać. Zostawię omawianie partii ogólnokrajowych, o tym innym razem, dziś skupię się na dziwacznym planktonie.

Listy wyborcze są ułożone według ilości głosów, które komitety wyborcze uzyskały w poprzednich wyborach. Stąd na początku mamy duże partie ogólnokrajowe: CDU, SPD, FDP, Bündnis 90/Die Grünen i Die Linke (czyli spadkobiercy NRD-owskiego SED). Dalej następuje lokalna grupa protestu:

  • FAG - Flughafenausbaugegner (Przeciwnicy rozbudowy lotniska) - Sposób podejmowania decyzji o rozbudowie też mi się nie podoba, ale samo mówienie NIE! to jak dla mnie trochę za mało żeby ich wybrać.

Potem mamy dwie partyjki ultraprawicowe - Die Republikaner i NPD. Obie mają zasięg ogólnokrajowy, więc o nich innym razem. Wszystkie następne listy to już totalna egzotyka:

  • ÖkoLinX - Antirassistische Liste - ich strona daje po oczach, sądząc po hasłach typu "Wir sind der Tritt in den Arsch der Herrschenden" (Jesteśmy kopem w dupę panujących) i reklamie książki o Ulrike Mainhof to jest to skrajna lewica anarchistyczna.
  • Muslimische Union (Unia Islamska) - nie znajduję ich strony w sieci, ale oni prawdopodobnie chcą wprowadzić tutaj szariat.
  • Piratenpartei Deutschland - to zorganizowani linuksiarze w sensie WO. Serio, tacy wierzący w Stallmana, walczą o  wolność informacji i zniesienie patentów.
  • FFM - Frankfurt für Morgen - Nie mam siły czytać białych liter na wściekle fioletowym tle, ale zauważyłem że chwalą się że nie mają żadnego programu tylko jakiś cel, którego bliżej nie sprecyzowali. Albo nie dojrzałem, przez ten gryzący fiolet.
  • Internationale EinwanderInnen Liste (Międzynarodowa Lista Imigrantów/-tek) - nazwa mówi chyba wszystko.
  • Bündnis für Innovation und Gerechtigkeit - Jako program wypisują standardowe bla bla bla, nie moge się doczytać czym różnią się od zwykłego proszku.
  • Partei für Arbeit, Rechtstaat, Tierschutz, Elitenförderung, und basisdemokratische Initiative - zwracam uwagę na to, że skrót od tej nazwy brzmi Die PARTEI czyli Partia. Chodzi o Partię z dużej litery, tak jak mówiono w NRD na SED albo w Polsce na PZPR. To są jajcarze związani z pismem satyrycznym Titanic. Wystawiają oni swoich kandydatów w wyborach różnych szczebli, jak im raz odmówiono rejestracji złożyli skargę która doszła aż do Trybunału Konstytucyjnego. Partia w programie ma odbudowę muru i powtórny podział Niemiec. Stylistycznie odwołuje się w jajcarski sposób do SED a nawet do NSDAP (młodzieżówka partii nazywa się Die Hintnerjugend od nazwiska jej szefa, pozdrawiają się słowami "Hi Hintner"). Więcej o nich TUTAJ.
  • EUROPALISTE FÜR FRANKFURT - caps lock mi się nie zaciął, oni się piszą kapitalikami. Jest to lista kandydatów bezpartyjnych bez wspólnego programu.
  • Allianz Graue Panther - Jeżeli dobrze zrozumiałem to jest to partia emerytów, jej program jest kolorowym miksem haseł populistycznych. Zmienili nazwę i się co chwilę użalają że przez to polecieli na ostatnie miejsce na karcie do głosowania. Looserzy i tyle.

 

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

3 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: Przedszkole

Trochę nie po kolei ta notka, właściwie powinna być przed notką o szkołach, ale co tam.

Przedszkole w dzisiejszym rozumieniu zostało wymyślone właśnie w Niemczech, był to pomysł Friedricha Fröbla z połowy XIX wieku. Jak to w tych czasach, nawet sensowne pomysły były motywowane dość odjechanymi koncepcjami teoretycznymi. Fröbel wymyślił sobie Kindergarten - dosłownie to ogródek, w którym uprawia się dzieci. O tym, że pomysł był jednak sensowny świadczy fakt, że w Prusach wkrótce przedszkoli zakazano, motywując to ich destrukcyjnymi tendencjami na obszarach polityki i religii oraz że są ateistyczne i demagogiczne. Po kilku latach zakaz został jednak zniesiony.

Pomysł Fröbla szybko rozprzestrzenił się po świecie, a w USA przedszkole do dziś nazywa się po niemiecku - Kindergarten (pamiętacie Kindergarten Cop?).

Sieć przedszkoli była bardzo dobrze rozwinięta w NRD, jednak teraźniejszość ogólnoniemiecka nie jest tak różowa. Przedszkoli jest za mało i sa one dość drogie. Podobnie jak szkoły, przedszkola liczą się jako szkolnictwo i podlegają landom, co automatycznie oznacza że w każdym landzie jest inaczej. Stąd opisuję sytuację w Hesji, gdzie indziej może być lepiej lub gorzej.

Przedszkola w Niemczech dzielą się na publiczne i prywatne. Różni je głównie to, kto je prowadzi, ale wszystkie podlegają na jednolitych zasadach  pod gminny/miejski Schulamt (Wydział Szkolnictwa odpowiedniego urzędu miejskiego lub gminnego). Wszystkie sa też jednolicie finansowane i mają zestandaryzowane opłaty.

Prywatne przedszkola prowadzone są najczęściej przez kościoły. Ale uwaga: Nie są to placówki wyznaniowe. Zatrudniony jest tam normalny personel świecki (chociaż siostry zakonne bywają też), wyznanie pracowników rzadko jest ograniczane, nie ma kryterium wyznaniowego przy przyjmowaniu dzieci do tych przedszkoli, a indoktrynacja nie jest przesadnie nachalna. Problemem jest jednak brak wpływu Schulamtu na personel - w praktyce wyrzucenie nie nadającego się wychowawcy jest nie do przeprowadzenia przez rodziców. Natomiast w przedszkolu miejskim to działa. Przedszkola kościelne nie są jakimś szczególnym obciążeniem dla budżetu kościołów, bo utrzymują się głównie (albo i wyłącznie) z opłat od rodziców i dofinansowania z budżetu gminnego.

Istnieją również przedszkola prywatne, prowadzone przez inne organizacje (np. Caritas albo Czerwony Krzyż), albo na zasadach całkowicie komercyjnych, jednak nie jest ich tak wiele. Zdarzają się również przedszkola zakładowe, ale też rzadko.

Do przedszkola przyjmowane są trzylatki, a chodzą do niego aż pójdą do szkoły. Bardzo różnie jest z godzinami opieki. Każde dziecko ma zagwarantowane przez przepisy miejsce na pół dnia (zazwyczaj od 9 do 12), chociaż w praktyce nawet z tym bywa ciężko. Niektóre przedszkola są czynne tylko w takich godzinach, bo nie mają warunków do podawania dzieciom obiadu. Miejsce całodzienne, zazwyczaj 8-16 zdobyć jest jeszcze trudniej. A już w ogóle bardzo ciężko jest z dłuższymi godzinami otwarcia.

Miejsce w przedszkolu kosztuje ładnie. U nas, we Frankfurcie, miejsce całodzienne z jedzeniem kosztuje ok. 170 euro miesięcznie, drugie i następne dziecko równolegle w przedszkolu ma zniżkę. Podobno w niektórych landach jest jeszcze gorzej. Ale znowu w innych na fali paniki po testach PISA i innych studiach zafundowano dzieciom darmowe przedszkola (jeżeli dobrze pamiętam to ostatni rok). Badania wykazują silny związek kompetencji społecznych dzieci z tym, czy chodziły do przedszkola albo czy korzystały z innych form opieki poza domem.

A co właściwie dzieci w przedszkolu robią? To co i w Polsce - bawią się, rysują, malują, śpiewają, chodzą na plac zabaw, czasem na wycieczkę. Różnica w stosunku do przedszkola do którego ja chodziłem za młodu jest taka, że w niemieckich przedszkolach nie ma leżakowania. Jest zawsze jakiś zaciszny kącik w którym zmorzone dziecko może sobie na jakimś materacu kimnąć, ale nie ma obowiązkowego zapędzania do łóżek.

Teraz coś o warunkach lokalowych przedszkoli.

W Oberursel-Oberstedten, gdzie mieszkałem wcześniej, ze względu na spory dotyczące terenu na którym stało przedszkole miejskie zbudowano prowizorycznie na parę lat kompleks kontenerów. Wkrótce rozpoczęto jednak obok budowę kompleksu szkoła/przedszkole, odstawili je na super jako wzorcowe dla landu. Teraz wygląda tak:

Taunuswichtel KiTa Oberstedten

Taunuswichtel KiTa Oberstedten Źródło: Wikipedia Autor: Karsten11

Wyszło imponujące, ale wielkie i zimne. Budowa opóźniła się o dobre pół roku, bo jak już było prawie gotowe pękła jakaś rura, zalało całe, ściany zawilgotniały i trzeba było skuwać wszystkie tynki do wysokości jednego metra, osuszać i robić je na nowo. A potem jeszcze raz, bo pomiary koncentracji zarodników pleśni wykazały że nie jest dobrze.

Bywają przedszkola miejskie bardzo oryginalne, jak opisywane już przeze mnie przedszkole zaprojektowane przez Hundertwassera.

Przedszkole miejskie Hundertwasser KiTa, Frankfurt

Przedszkole miejskie Hundertwasser KiTa, Frankfurt

W ogóle przedszkola miejskie  są zazwyczaj ciekawsze i lepsze od kościelnych. Tu na przykład przedszkole we Frankfurcie-Sachsenhausen:

Przedszkole miejskie KT 106, Frankfurt

Przedszkole miejskie KT 106, Frankfurt

To przedszkole połączone jest z Hortem, czyli świetlicą dla dzieci szkolnych, napiszę jeszcze o tym.

Dla porównania przedszkole kościelne prowadzone przez Krzyżaków w starym budynku:

Przedszkole katolickie zakonu krzyżackiego Deutschorden KiTa, Frankfurt

Przedszkole katolickie zakonu krzyżackiego Deutschorden KiTa, Frankfurt

A tu przedszkole parafii katolickiej w Sachsenhausen. To przedszkole było wcześniej parterowe i ze względu na brak miejsca czynne tylko do dwunastej, ostatnio zostało zburzone i zbudowane od nowa jako piętrowe w taniej technologii drewnianej.

Przedszkole katolickie Wendels KiTa, Frankfurt

Przedszkole katolickie Wendels KiTa, Frankfurt

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

8 komentarzy

Jak to się robi w Niemczech: Odpisywanie 2, czyli Taki uczciwy człowiek

Poprzedni odcinek o aferze plagiatowej --->

Ciąg dalszy afery. Oświadczenia pana szlachcica ewoluowały szybko:

  1. "To są absurdalne zarzuty."
  2. "Łaskawie nie będę używał tytułu doktora do czasu wyjaśnienia sprawy."
  3. "No w paru miejscach coś mi umknęło."
  4. "To ja rezygnuję z tytułu i zapominamy o całej sprawie."
  5. "Nic złego świadomie ani celowo nie zrobiłem, to tylko nieuwaga."

Większość czytelników mojego bloga pisała raczej przynajmniej pracę dyplomową, więc nie muszę dowodzić jaką wiarygodność ma tłumaczenie o "braku świadomości i zamiaru".

Jak widać wysoko urodzony dziesięciorga imion plus tytuł i Adelszusatz niczym nie różni się od zwykłego bucowatego polityka. A skoro nie widać różnicy, to po co przepłacać.

Chyba jednak przesadzam. Trochę różnicy widać.  Podczas przesłuchania w parlamencie Guttenberg wykazał niewątpliwą zdolność do działania w sytuacji stresowej - przeprowadził swój plan działania nie dając się wyprowadzić z równowagi ani zbić z pantałyku. Mimo że szef frakcji Zielonych - Jürgen Trittin - przez cały czas usiłował go wkurzyć uporczywie, złośliwie i konsekwentnie tytułując go doktorem, a pytania nie były miłe. Nie każdy potrafi zachować taką samokontrolę.

Ale co jest naprawdę śmieszne, to próby tłumaczenia go przez jego przyjaciół z partii i koalicji, nie wyłączając pani kanclerz. Streszczę je przy pomocy starego dowcipu, bo one dokładnie takie są:

W sądzie obrońca broni klienta oskarżonego o kradzież pieniędzy:

"Mój klient, przyznał się do popełnionego czynu i zwrócił wszystkie skradzione pieniądze co do grosza. Wysoki sądzie: Czy taki uczciwy człowiek może być złodziejem?"

TUTAJ strona z dokładną analizą niedokumentowanych źródeł pracy doktorskiej Guttenberga.

A tutaj obrazek, datowany na 20 lutego 2011 wykopiowany z Wikipedii, aktualizacje (już jest nowszy, ale nie będę tutaj zmieniał) można znaleźć na stronie zalinkowanej wyżej.

Analiza plagiatów w doktoracie von Guttenberga

Analiza plagiatów w doktoracie von Guttenberga Źródło: Wikipedia

Ilość stron, na których znaleziono plagiaty: 270, czyli 68,7% całości

Legenda:

  • kolor czarny - strony na których znaleziono plagiaty
  • kolor czerwony - strony z plagiatami z wielu źródeł
  • kolor żółty - tekst pochodzący prawdopodobnie od Służb Naukowych Bundestagu (jak dotąd nie udowodnione, bo oryginał nie jest publicznie dostępny)
  • kolor biały - strony, na których jak dotąd nie znaleziono plagiatów
  • kolor niebieski - spis treści i załączniki nie uwzględnione przy liczeniu procentów.

Wyjaśnienie: Służby Naukowe Bundestagu (Wissenschaftliche Dienste des Deutschen Bundestages) to komórka biura parlamentu robiąca na zlecenie parlamentarzystów opracowania naukowe na dowolny temat (na podstawie literatury oczywiście). Posłowie mają prawo do wykorzystywania tych opracowań wyłącznie do pracy jako poseł, użycie ich w innych celach wymaga wystąpienia o zgodę. Czego pan Guttenberg oczywiście nie zrobił.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

3 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: Odpisywanie, czyli Freiherr Guttenberg ab und zu Copypaste

Głównym tematem w mediach w ostatnich dniach jest doktorat ministra obrony Karla-Theodora zu Guttenberga. Zanim się nim zajmiemy, wyjaśnijmy najpierw o co chodzi z tym zu.

W Polsce przyjęło się sądzić, że niemiecki szlachcic to jest zawsze von XXX. To von nazywa się Adelszusatz (dodatek szlachecki) i można przetłumaczyć je jako z albo od. Polskim odpowiednikiem byłaby końcówka nazwiska -ski. Czyli na przykład polski Zamojski byłby w Niemczech von Zamość. Innymi słowy von oznacza, że rodzina miała władzę w danej okolicy. Zu natomiast jest umieszczane przed nazwą obszaru, gdzie rodzina ma władzę aktualnie. Znaczy władzę to może nie jest najlepsze słowo, powiedzmy może ziemię albo zamek. Ktoś może być zatem von XXX zu YYY, albo dla XXX = YYY von und zu XXX.

Z takich utytułowanych można się łatwo nabijać przekręcając ich Adelszusatz na ab und zu - brzmi bardzo podobnie, ale ab und zu oznacza od czasu do czasu.

Przywileje i tytuły szlacheckie zniesiono w Niemczech w tym samym czasie co i w Polsce - zaraz po pierwszej wojnie światowej. Ale Adelszusätze w nazwiskach zostały, co któryś Niemiec ma w nazwisku von (na przykład kierownik administratorów w firmie w której pracuję jest von Berg) albo zu. Pan Guttenberg jest jednak z tych bardziej hardkorowych - jego pełne nazwisko brzmi Karl Theodor Maria Nikolaus Johann Jacob Philipp Franz Joseph Sylvester Freiherr von und zu Guttenberg.

Dla informacji: Freiherr to najniższy tytuł szlachecki w Niemczech, odpowiadający polskiemu baronowi. Tytuł nie ma żadnej obowiązującej mocy prawnej, tytuły te są kwalifikowane jako cześć nazwiska.

Wróćmy do pana Guttenberga. Jego rodzice i krewni byli oczywiście wszyscy i von i zu. Jak zajrzeć do jego genealogii to migają tam nazwiska znane z podręczników historii, niekoniecznie wymieniane w dobrym kontekście - jego matka była na przykład von Ribbentrop. Pełno tam wojskowych i polityków. Guttenberg też odbył służbę wojskową a potem studiował i skończył prawo. Nie zrobił jednak praktyki i egzaminu sędziowskiego. Zamiast tego zaczął pracować w rodzinnej firmie jako doradca inwestycyjny, później prowadził całą tą firmę. A potem, w 2002 poszedł wzorem przodków w politykę.

Karl-Theodor zu Guttenberg

Karl-Theodeor zu Guttenberg Źródło: Bundestagsbüro Karl-Theodor Freiherr von und zu Guttenberg MdB

 Ktoś tak skoligacony musiał oczywiście wybrać partię mocno prawicową - CSU. No a ponieważ był śliczny, szlachecki, korrekt, wykształcony, mądry, moralny i w ogóle och i ach, to ostro szedł w górę. Już w 2005 wszedł do parlamentu, dostając 60% głosów w swoim okręgu w pierwszej turze. W 2009 został wybrany ponownie z najlepszym wynikiem w ogóle - 68,1%. W tym samym 2009 został ministrem gospodarki a trochę później przeniesiono go na odcinek obrony. Co do owoców jego działalności można się spierać, ale PR-owo był świetny. Jako minister gospodarki miał w rankingach popularności najlepszy wynik jaki kiedykolwiek miał niemiecki minister gospodarki - 61% ankietowanych było zadowolone z jego pracy.

Karl-Theodor zu Guttenberg

Karl-Theodor zu Guttenberg Żródło: Bundeswehr-Fotos

No i taki świetny facet po prostu musiał sobie jeszcze dorobić Dr. przez tytułem (Proszę się nie czepiać, że po Dr. nie pisze się kropki, po niemiecku się pisze.) Więc równolegle z pracą polityczną zaczął pisać doktorat z prawa konstytucyjnego - Verfassung und Verfassungsvertrag: konstitutionelle Entwicklungsstufen in den USA und der EU (Konstytucja i umowa konstytucyjna: stopnie rozwoju konstytucyjnego w USA i UE). Wyszło mu tego ponad 500 stron, obronił ją w 2007 z oceną summa cum laude - czyli z najwyższym wyróżnieniem. No po prostu szlachcic jak z hagiografii. Adel verpflichtet - czyli po naszemu Noblesse Oblige.

zu Guttenberg z żoną

zu Guttenberg z żoną Żródło: Wikipedia Autor: Ralf Roletschek

Ale w ostatnich dniach zaczęło się okazywać, że z tym oblizywaniem coś nie tak.  Jeden profesor od prawa przy jakiejśtam okazji pracę Guttenberga przeczytał i zauważył, że są tam fragmenty nie oznaczone cudzysłowem ani przypisem, które już skądś znał. Po opublikowaniu tej informacji pracę przeczytało jeszcze trochę fachowców i oni poznali jeszcze trochę fragmentów. W tej chwili jest mowa o kilkunastu autorach z których Guttenberg ściągnął, dalsza komparatystyka jest w toku.

Ja rozumiem, że doktorat z prawa składa się głównie z cytatów, a udział własnej myśli nie jest znowu aż taki wielki, no ale wygląda na to że pan Guttenberg trochę przeholował. Prognozuję, że za pewien czas okaże się że praktycznie cała praca składa się z copypast. W końcu nastukać nawet powiedzmy 250 stron (od 500 odjąłem połowę na oznaczone cytaty) własnego tekstu prawniczo-naukowego tylko wieczorami i nocami po pracy w parlamencie i mnóstwie innych zajęć to nie w kij dmuchał. Więc już się nie chciało sformułować przeczytanych myśli własnymi słowami.

Ale jednego nie rozumiem. Takie rzeczy przechodziły, powiedzmy, do połowy lat 90-tych, zanim Internet rozwinął się na skalę masową. Wtedy rzeczywiście trudno było przewidzieć że wkrótce duża część źródeł i własna praca wylądują w ogólnodostępnej sieci, że wyszukiwarka tekst zindeksuje, że jak ktoś plagiat zauważy to pół świata będzie o tym wiedzieć w parę godzin. Ale w XXI wieku!? Żeby o tym nie pomyśleć to trzeba być skończonym głupkiem! No gdyby był jakimśtam prowincjonalnym prawnikiem chcącym przy pomocy tytułu napędzić klientów swojej kancelarii, ale osoba ze świecznika i pierwszych stron gazet!? Przecież opozycja tylko na takie coś czekała!

I prawdopodobnie pan Freiherr Guttenberg ab und zu Copypaste będzie musiał zrezygnować z posad świecznikowych. Rodzinna firma czeka.

Dalej o aferze TUTAJ

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

9 komentarzy

Jak to się robi w Niemczech: System szkolnictwa

Ponieważ moje dziecko zmieni w tym roku szkołę na średnią, to jestem na bieżąco z tematem systemu szkolnego w Niemczech i mogę się swoimi obserwacjami podzielić.

Postaram się porównać system niemiecki z polskim. A ponieważ nie jestem najmłodszy, to zacznę od porównania z systemem obowiązującym wtedy, gdy ja chodziłem do szkoły.

W tamtych czasach w Polsce obowiązywała 8-klasowa szkoła podstawowa, przymusowa dla wszystkich. Po tej szkole można było wybrać jeden trzech torów dalszego kształcenia (albo dać sobie spokój):

  • 4-letnie liceum ogólnokształcące kończące się maturą, potem studia (lub szkoła policealna)
  • 5-letnie technikum zawodowe, mogące kończyć się maturą dającą wstęp na studia, ale dające konkretny zawód.
  • szkołę zawodową

Dzieci szły do szkoły w wieku 7 lat, matura w liceum, było to 12 lat nauki.

W Niemczech są również podobne trzy tory kształcenia. Ponieważ szkolnictwo w Niemczech leży w kompetencjach landów, stąd w każdym jest trochę inaczej. Poszczególne szkoły mają też pewien margines swobody. Ale to w sumie szczegóły. Generalnie jest tak:

Dzieci idą do szkoły podstawowej w wieku 6 lat, a szkoła ta trwa zaledwie cztery lata. Uczone przedmioty to: matematyka, niemiecki, Sachunterricht (mniej więcej przyroda), angielski (od trzeciej klasy), sztuka, muzyka, sport i religia (nieobowiązkowa, z wariantem ewangelickim i katolickim). Oprócz tego bywają przedmioty "akcyjne", w rodzaju "Faustlos" ("Bez użycia pięści" - unikanie i rozwiązywanie konfliktów) albo zajęć wyrównawczych z niemieckiego. Wszyscy czwartoklasiści robią obowiązkowo kartę rowerową, ale o tym może osobna notka.

Lekcje trwają po 45 minut, nie ma przerwy po każdej lekcji - jest tylko dziesięciominutowa przerwa "śniadaniowa" po drugiej lekcji, i dwie "podwórkowe" po czwartej i piątej, po 20 i 10 minut. Nie ma też znanych z Polski jazgoczących dzwonków jak na okręcie wojennym - zamiast nich są migające światła. Lekcji w ciągu dnia jest zazwyczaj 4-5 (max. 6). Obiady w szkole są tylko w niektórych szkołach.

Sześciolatki przed przyjęciem do szkoły mają tak zwany Schnuppertag - przychodzą na jeden dzień i mają parę lekcji. I jeżeli mają z tym problem (na przykład płaczą i chcą do mamy) to muszą z pójściem do szkoły jeszcze rok zaczekać.

Szkolnictwo podstawowe ciągle jeszcze jest mocno zaniedbane i niedoinwestowane. Większość szkół to albo stare, jeszcze XIX-wieczne budynki albo trwała prowizorka barakowo-kontenerowa. Często jest to parę niepołączonych ze sobą budyneczków z toaletą na podwórzu. (Uwaga: piszę o Hesjii, nie wykluczam że gdzie indziej, zwłaszcza w byłym NRD, może być lepiej).

Szkoła podstawowa Martin-Buber-Schule we Frankfurcie

Szkoła podstawowa Martin-Buber-Schule we Frankfurcie

Wychowawczyni syna twierdzi, że teraz to już idzie na dość poważnie, ale kiedyś, za jej czasów, to nikt specjalnie do kształcenia podstawowego wagi nie przykładał i niemal wszystkie dzieci miały same dobre oceny. Przez bardzo długi czas problemem szkół były lekcje "wypadające" ze względu na nieobecność nauczycieli, na przykład przez chorobę. "Straty" te dochodziły miejscami nawet do 10%!

Szkoła podstawowa Mühlbergschule we Frankfurcie

Szkoła podstawowa Mühlbergschule we Frankfurcie

 

 Przebudzenie polityków nastąpiło w roku 2000, gdy opublikowano wyniki pierwszych badań PISA. Badania wykazały stosunkowo słaby poziom uczniów szkół niemieckich i bardzo silny związek między osiągnięciami w nauce a poziomem wykształcenia rodziców i wykonywanym przez nich zawodem. Wywołało to wielką dyskusję i zaczęły się zmiany. (Ciekawe że w Polsce, mimo że uczniowie polscy w tymże 2000 roku we wszystkich konkurencjach wypadli gorzej niż niemieccy, to dominował nastrój debeściakowy). W Hesji na przykład land zaczął uczniom szkół podstawowych fundować podręczniki i zorganizował program "Unterrichtsgarantie" ("Gwarancja lekcji"). W jego ramach zatrudniono nauczycieli, którzy mieli na szybko zastępować tych chorych tak, aby uczniowie nie tracili godzin lekcyjnych. Później nastąpiła zmiana ("Unterrichtsgarantie Plus") - szkoły po prostu dostały do ręki pieniądze, za które miały sobie zastępstwa same zorganizować. Z pełną gwarancją nie wyszło tak do końca, ale jakiś postęp był. Te koncepcje zrealizował rząd Rolanda Kocha - żeby nie było że go tylko hejtuję.

Poziom szkolnictwa się powoli poprawia, ale nadal nie jest zbyt dobrze. Odbywa się to w sporym stopniu kosztem młodych nauczycieli - to jest po prostu wyzysk, wielu z nich ma na przykład tylko umowy na czas określony nie obejmujące wakacji. Albo inne szykany. Starszych nauczycieli nie da się tak szykanować, bo mają oni status urzędnika państwowego i podpadają pod mnóstwo przepisów ochronnych.

 

Kiedy dzieci skończą trzecią klasę zaczyna się gorączka zmiany szkoły. Problem polega na tym, że już wieku 10 lat dzieci (wraz z rodzicami) muszą jedną z istotniejszych w życiu decyzję o wyborze dalszej drogi kształcenia. EDIT (bo pierwotnie wyszło niejasno): Wszystkie te drogi nie są ukierunkowane zawodowo. Relacja do polskiego odpowiednika jest taka, że w Niemczech uczy się na podobnym poziomie, ale wyłącznie przedmiotów niezawodowych. Jakakolwiek nauka zawodu zaczyna się dopiero po ukończeniu jednej z tych szkół. A drogi te są takie:

  • 8-letnie gimnazjum - odpowiadające z grubsza polskiemu liceum z maturą.
  • 9-letnie Realschule - z grubsza jak polskie technikum, tyle że ogólnokształcące, bez nauki konkretnego zawodu, matura jest opcjonalna.
  • 5-6 letnia Hauptschule - odpowiadająca z grubsza zawodówce, znowu ogólnokształcąca, bez nauki konkretnego zawodu.

Czyli podstawową różnicą w stosunku do dawnego polskiego systemu jest moment decyzji. I to jest właśnie zasadnicza słabość systemu niemieckiego - ten moment jest zdecydowanie zbyt wcześnie. Najważniejszym punktem krytyki jest to, że system ten utrwala podziały klasowe i odbiera szanse uczniom z "opóźnionym zapłonem". Dziecko które w wieku 10 lat zostało skierowane do Hauptschule już praktycznie w tym momencie traci możliwość skończenia matury, a nawet podciągnięcia się do lepszych. Znaczy formalnie rzecz biorąc jest to możliwe, ale bardzo trudne.

Oszczędności nie omijają i szkół średnich - niedawno skrócono czas do matury o rok. Przedtem gimnazjum trwało 9 lat, teraz 8. Nazywa się to "Turbo-Abi" i powoduje zwiększenie obciążenia uczniów, bo sumaryczna ilość godzin lekcyjnych do matury się zmniejszyła, a ilość materiału nie. Wywołało to wielką panikę moralną, ale mnie to nie rusza, bo przecież za moich czasów matura też była po 12 latach nauki.

Hauptschulen powoli zanikają, podobnie jak zniknęły polskie zawodówki - bo jeżeli tylko się da rodzice starają się posłać dzieci przynajmniej do Realschule.

Formalnie zmiana szkoły odbywa się tak, że na konferencji nauczycieli każde dziecko dostaje zalecenie, jaka droga edukacji zostanie mu przydzielona. Rodzice mogą się z tym zaleceniem nie zgodzić i posłać dziecko np. do gimnazjum zamiast zaleconej Realschule, ale ma to konsekwencje. Bo jeżeli dziecko z zaleceniem nie radzi sobie w gimnazjum, to może powtórzyć klasę, dziecko bez zalecenia jest w takiej sytuacji automatycznie przenoszone do Realschule.

Problemem są kryteria przyjęcia do wybranej szkoły. Każde dziecko ma co prawda zagwarantowane miejsce w szkole w wybranym torze kształcenia, ale nigdzie nie jest powiedziane że ma mieć do tej szkoły blisko. W formularzu jest miejsce na wpisanie trzech szkół, szkoła nie dostaje ocen ucznia, tylko zalecenie nauczycieli, wybrane przez ucznia języki i inne zajęcia dodatkowe oraz wypełnione miejsce na pokadzenie, dlaczego akurat do tej. Kryteria wyboru są niejawne i niejasne, stąd nerwowa atmosfera. (Chwila, gdy będę musiał napisać ten kadzidlany tekst zbliża się powoli, acz nieuchronnie). Na szczęście w dzielnicy są aż trzy gimnazja i mają one potwierdzoną preferencję na uczniów z rejonu. W dodatku mieszkamy w "lepszej" części "dobrej" dzielnicy i poziom szkoły mojego syna jest wysoki, a gimnazja o tym wiedzą.

Niemcy (raczej oddolnie, bo politycy są w tym względzie oporni) próbują poprawić cały ten system przy pomocy półśrodków - powstają tu tak zwane "Integrierte Gesamtschulen" ("Zintegrowane szkoły wspólne"), w których dzieci przez pierwsze lata uczą się razem, a dopiero później zostaną podzielone na jeden z tych trzech torów. Ale tam już rodzice nie mają nic do gadania, nie można wymusić toru gimnazjalnego jeżeli nauczyciele są innego zdania. Mimo to szkoły te są oblężone i jest ich o wiele za mało.

Zauważmy, że w Polska idzie w przeciwną stronę - ostatnie zmiany i wprowadzenie gimnazjów zmierzają do przyspieszenia momentu decyzji. I to według mnie jest błąd.

O niemieckim systemie szkolnictwa zamierzam napisać jeszcze parę notek. Ale o szkołach średnich to dopiero gdzieś za rok, jak się z funkcjonowaniem gimnazjum zapoznam osobiście.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

23 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: Urynoterapia

Dziś wejdę na działkę Barta i napiszę o urynoterapii. Przyznam się od razu, że to wpływ odcinka Quarks & Co sprzed kilku tygodni. TUTAJ można zobaczyć jego fragment.

Popularność urynoterapii w Niemczech zaczęła się stosunkowo niedawno od książki pewnej dziennikarki, niejakiej Carmen Thomas. Dziennikarka ta pracowała przez wiele lat w telewizji WDR. Pani Thomas prowadziła, jako pierwsza kobieta, już w 1973 roku audycję sportową, jednak szybko została z niej wysiudana po tym jak przekręciła nazwę drużyny Schalke 04 - powiedziała Schalke 05. Od razu widać, że nie miała odpowiednich kwalifikacji. Potem przez 20 lat prowadziła audycje radiowe na żywo z udziałem słuchaczy.

WDR ma bardzo mocny dział naukowy - Quarks & Co, Die Sendung mit der Maus, Wissen macht Ah!, Kopfball - to wszystko (i jeszcze więcej) to właśnie WDR. Wygląda na to, że pani Thomas pozazdrościła kolegom i koleżankom z redakcji naukowej i też napisała książkę popularno-naukową (a nawet kilka, ale to inny temat). Pod tytułem "Ein ganz besonderer Saft - Urin" ("Bardzo szczególny sok - uryna"). Temat wziął się z tych audycji na żywo, zdaje się że ktoś z przypadkowych gości (audycje były robione na mieście, rozmówców brała z ulicy) coś na ten temat opowiedział i spotkało się to z żywą reakcją słuchaczy. Książka odniosła niesamowity sukces, szło wydanie za wydaniem i dodruk za dodrukiem. I oczywiście pojawiła się też zaraz cała masa naśladowców (Niemcy mają na to śliczne słowo Trittbrettfahrer - to taki, co jedzie pojazdem komunikacji miejskiej stojąc na zewnętrznym stopniu i oczywiście nie płacąc za bilet), wydających swoje książki na ten sam temat. Było to niedawno - 1993.

Carmen Thomas - Ein ganz besonderer Saft - Urin

Carmen Thomas - Ein ganz besonderer Saft - Urin Żródło: Amazon

Pani Thomas i jej naśladowcy zalecają leczenie literalnie wszystkiego moczem. Własnym. Stosowanym zewnętrznie i wewnętrznie. Na ból gardła - przepłukać je moczem. Na problemy skórne - natrzeć moczem. Na choroby układu pokarmowego - pić mocz. Na choroby wewnętrzne - zastrzyki podskórne z moczu. Po takim poświęceniu każda choroba musi przejść.

Piewcy urynoterapii powołują się na tradycje tradycyjnej medycyny indyjskiej i europejskiej. W Quarks & Co sprawdzili te informacje. Udali się do Hindusa, niejakiego  S.N. Gupty, szefa Ayurveda-College w Nadiad w północnych Indiach. I on się roześmiał i stwierdził, że nie wie dlaczego wszyscy w Europie pytają właśnie o to, bo w Ajurwedze jest mowa tylko o moczu krowim używanym do produkcji leków, ale nigdy jako główny składnik czynny.

Doktor Johannes G. Mayer z uniwersytetu w Würzburgu, zajmujący się badaniem dawnej medycyny klasztornej wskazał też europejskie źródło urynoterapii - książkę Christiana Franza Paulliniego "Die heilsame Dreck-Apotheke" (Lecznicza apteka odchodów) z roku 1696, napisaną po niemiecku, a nie jak książki naukowe tego okresu po łacinie. Książka ta zaleca używanie moczu i kału zwierząt do leczenia bardzo różnych schorzeń, ale ani razu nie wspomina o użyciu do czegokolwiek moczu ludzkiego. (TUTAJ dla zainteresowanych opracowanie na ten temat). Paulini nie był głupi, pracował według przyjętych w tamtych czasach zasad a swoją książkę kierował do biedniejszych warstw społeczeństwa, ludzi których nie stać było na leczenie według standardów ówczesnej big pharmy. Która to big pharma nie odbiegała przecież aż tak bardzo poziomem od proponowanych altmedowych zamienników.

Paullini - Dreck Apotheke

Paullini - Dreck Apotheke Żródło: Wikipedia

Jak z tego widać przeciętny czubek czegoś takiego jak picie własnych sików nie wymyśli, do tego potrzeba prawdziwie zboczonego świra. Któż to był?

Wszystkie publikacje o piciu własnego moczu odwołują się do jednej tylko książeczki niejakiego Johna W. Armstronga, Brytyjczyka mieszkającego w USA. I to właściwie wszystko, co o nim wiadomo. Nikt, również tłumaczka jego książki na niemiecki, nie wie kiedy się urodził, kiedy zmarł, jakie miał wykształcenie, kim był z zawodu, ani nawet jak wyglądał.

No i ten Armstrong zinterpretował sobie cytat z Księgi Przysłów, wers 5,15: "Pij wodę z własnej cysterny, tę, która płynie z twej studni." To jest w kawałku o wierności małżeńskiej, czaicie te erotyczne metafory, ale żeby zinterpretować to jako zalecenie picia własnego moczu, a nie radę żeby bzykać tylko własną żonę, to już trzeba być prawdziwym zbokiem. W końcu parę wersów dalej jest powiedziane wprost (Prz.5,19-20) "19Przemiła to łania i wdzięczna kozica, jej piersią upajaj się zawsze, w miłości jej stale czuj rozkosz! 20Po cóż, mój synu, upajać się obcą i obejmować piersi nieznanej?" Moja wyobraźnia erotyczna nie jest w stanie połączyć tego picia własnych sików z upajaniem się nie swoimi piersiami. Ale może jestem zbyt mieszczański żeby to docenić?

J.W. Armstrong - The Water Of Life

J.W. Armstrong - The Water Of Life Źródło: Amazon

Po dokonaniu tak odważnej interpretacji Pisma Armstrong zabrał się za leczenie samego siebie. Zaaplikował sobie 45-dniowy post, podczas którego pił tylko wodę i własny mocz. Dzięki temu wyleczył się z leczonej wcześniej przez dwa lata i uznanej za nieuleczalną gruźlicy. Potem postanowił się tą rewelacyjną kuracją podzielić z innymi potrzebującymi i zaaplikował ją skutecznie tysiącom pacjentów. Mamy na to jego słowo i to pisane - w 1944 roku opublikował on swoje doświadczenia w książce pod tytułem "The Water of Life".

Zauważmy, że szarlatani opisywani przez Barta zazwyczaj dochodzili do swoich niekonwencjonalnych metod leczniczych przez obserwacje i wnioskowanie. Zgoda że wnioskowanie było często błędne a obserwatorom brakowało podstawowej wiedzy, ale coś próbowali myśleć. Nawet Hahnemann tworząc homeopatię miał jakieś koncepcje teoretyczne wynikające z - niedoskonałych - ale obserwacji i wyciągał - błędne - ale wnioski. A ten tutaj za całą podstawę miał perwersyjną interpretację wyrwanego z kontekstu cytatu ze Starego Testamentu.

Naśladowcy Armstronga posuwali się do tego, że uważali jakiekolwiek diagnozowanie schorzeń za nieistotne i niepotrzebne. Według nich stosowanie własnego moczu pomaga na wszystko, więc po co się niepotrzebnie męczyć jakimś ustalaniem przyczyn.

Kiedy jednak zatrudnimy podstawową logikę do analizy urynoterapii to od razu obudzą się wątpliwości. Przecież własny mocz to właśnie te substancje, których organizm chce się pozbyć. Dlaczego wprowadzać mu je z powrotem? Jak połączymy rurę wydechową samochodu z kolektorem ssącym, to silnik długo nie popracuje. Oczywiście picie własnego moczu przedłuża życie górnikom zasypanym w kopalni, ale to jakby nie ten sam przypadek i inna skala czasowa. O wartości moczu i kału innych gatunków można dyskutować (popijając kawą kopi luwak) - mogłyby one ewentualnie zawierać coś dla człowieka wartościowego, ale o wartości własnego raczej nie. No i oczywiście nie istnieje żadne wiarygodne badanie potwierdzające skuteczność takiego leczenia.

Ktoś powie: Ale przecież nawet big pharma używa ludzkiego moczu! I owszem. Ekstrahuje się z niego na przykład hormony. No i nie podaje się ich akurat tym, od których ten mocz został pozyskany. To w żaden sposób nie daje się zakwalifikować jako urynoterapia.

No dobra, wróćmy do Niemiec. Miłośnicy opisywanej perwersji zrzeszają się w Deutsche Gesellschaft für Harntherapie e.V. i muszę z przyznać że niewielu jest tam lekarzy. Stosują to prawie wyłącznie Heilpraktikerzy - to tacy zatwierdzeni urzędowo niefachowcy od leczenia (to też skandal, muszę strzelić o tym notkę). Ponieważ, w odróżnieniu od innych terapii alternatywnych, tutaj "lek" jest z definicji darmowy, to zarabianie na tym jest trudniejsze. Można najwyżej brać za książki, wykłady, szkolenia i wizyty. Wydaje mi się, że trochę ta mania Niemcom przeszła - używane książki pani Thomas można kupić na niemieckim Amazonie za mniej niż euro, natomiast na amerykańskim książka Armstronga, również używana, nie schodzi poniżej dziesięciu dolarów.

Powiedzcie sami, czy dalibyście się namówić anonimowemu łosiowi z Internetu na regularne pijanie własnych sików? Skąd więc tylu ludzi dających się namówić anonimowemu, dawno zmarłemu i biblijne walniętemu perwertowi z USA? Przecież nawet nie wiadomo tak naprawdę czy on to pisał na poważnie, czy nie jest to niszowe porno, coś jak "Justyna" markiza de Sade (z góry przepraszam markiza za porównanie).

Uzupełnienie: TUTAJ część The Water of Life na google.books.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

3 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: Godziny otwarcia sklepów

Historia ograniczeń czasu otwarcia sklepów w Niemczech jest długa i burzliwa. Zaczyna się ona w wieku XIX, kiedy to większość sklepów była otwarta przez siedem dni w tygodniu od piątej rano do jedenastej wieczorem. I komu to przeszkadzało?

Zaczęło to przeszkadzać po upowszechnieniu się nowej formy sklepu - domu towarowego - w którym zatrudniano do sprzedaży pracowników najemnych. I tak w 1891 ustalono, że w niedzielę można sprzedawać przez najwyżej pięć godzin. Potem, w roku 1900 wszedł w życie pierwszy Ladenschlussgesetz (Ustawa o zamykaniu sklepów). Dopuszczał on otwarcie sklepów w dni powszednie od 5 do 21. Oprócz tego przewidywał indywidualne zezwolenia na otwarcie w niedzielę sklepów spożywczych, kiosków i piekarni, oraz przesunięcie dnia zamknięcia na sobotę dla sklepów żydowskich.

Potem nastąpiła faza dobrowolnych porozumień kupców w obrębie poszczególnych miast, żeby zamykać już o dwudziestej. W 1919 pojawiła się nowa ustawa, zabraniająca handlu w niedzielę a w dni powszednie dopuszczająca otwarcie sklepów między 7 a 19. Za Hitlera czas otwarcia sklepów jeszcze skrócono - trzeba było zamykać już o 18:30.

Kolejne ograniczenia pojawiły się w roku 1957, sklepy mogły być otwarte od poniedziałku do piątku między 7 a 18:30, a w soboty do 14. Zasady te nie obowiązywały  tylko stacji benzynowych, kiosków, sklepów na dworcach, aptek i restauracji.

No i to była po prostu katastrofa. Większość niemieckiej klasy średniej pracowała już wtedy w podobnym trybie jak teraz, czyli w momencie gdy wychodzili z pracy sklepy albo były już zamknięte, albo szykowały się do zamknięcia. Przecież nie było kiedy wydać swoich ciężko zarobionych pieniędzy! A w sobotę tylko do 14 - tłok w sklepach był nieprawdopodobny, bo tylko przez te kilka godzin w tygodniu można było zrobić zakupy!

Pamiętam, że gdy w początku lat 90-tych robiłem z kolegą z Berlina projekty, to gdy się w sobotę trochę zasiedzieliśmy i nie zdążyliśmy przed 14 kupić czegoś do jedzenia, to musieliśmy jeździć na stację metra na Ku-Damm, bo tam był taki mały, ciasny sklepik spożywczy otwarty trochę dłużej, ale za to drogi. A potem i ten sklepik zlikwidowali. Przecież tak się żyć nie dało.

Tak więc trzeba było trochę odpuścić, ale szło to bardzo powoli. Pierwsze, niewielkie  poluźnienie pojawiło się już po pół roku obowiązywania ustawy - w pierwszą sobotę miesiąca można było sprzedawać do 18 (langer Samstag - długa sobota). Potem w 1960 uchwalono, że w cztery soboty adwentu też można robić zakupy do 18 - bo inaczej nawet żeby kupić prezenty pod choinkę trzeba było brać urlop. Ale potem godziny otwarcia się zabetonowały na prawie 30 lat.

Dopiero w październiku 1989 poluźniło się troszeczkę - pojawił się Langer Donnerstag - długi czwartek - sklepy w czwartki były otwarte do 20:30.

Wyraźna poprawa nastąpiła dopiero w 1996 - sklepy od poniedziałku do piątku mogły być otwarte od 6 do 20, a w soboty do 16. Długiego czwartku już nie było. No to już było w miarę cywilizowane.

W ostatnich latach rozluźnianie szło dalej.  W 2003 zamieniono pozytywną listę dopuszczalnych czasów otwarcia na negatywną - od tego czasu nie wolno było handlować:

  • w niedziele i święta
  • od poniedziałku do soboty między 20 a 6
  • w Wigilię (jeżeli był to dzień powszedni) przed 6 i po 14

Wyjątki dopuszczono dla sklepów "zaopatrzenia podróżnych". Gminy mogły zorganizować z okazji targów, świąt itp. do czterech niedziel rocznie, kiedy sklepy mogły być otwarte (Verkaufsoffener Sonntag). Z ograniczeniami - koniec miał być nie później niż o 18, nie więcej niż 5 godzin i - uwaga - czas otwarcia sklepów miał być poza godzinami najważniejszych mszy.

Na podstawie podanych informacji można zauważyć w ustawodawstwie co najmniej dwie intencje stojące za tymi ograniczeniami. Po pierwsze była to ochrona pracowników. I tu uważam że przez dziesięciolecia przeholowywano. Ja rozumiem że nikt nie chce siedzieć do późna w pracy, ale na tej zasadzie moglibyśmy wprowadzić przerwę obiadową w restauracji w porze, kiedy wszyscy idą zjeść. Kelnerzy i kucharze też chcą zjeść obiad o tej samej porze co inni ludzie. Natomiast za zakazem handlu w niedziele murem stoją kościoły ewangelicki i katolicki i to im ustawa ma się podobać.

W 2006 uchwalono reformę federacyjności (Föderalismusreform - jak to ładnie przetłumaczyć?) i sprawy czasu otwarcia sklepów przeszły w gestię landów. Każdy land zrobił sobie swoje zasady, jednak w ich większości ograniczenia - przynajmniej od poniedziałku do piątku - zostały całkowicie zniesione (tylko w 4 landach nie). Pewne ograniczenia w soboty obowiązują w prawie połowie landów, a w niedziele sklepy sa generalnie zamknięte (poza wspomnianymi wcześniej Verkaufsoffener Sonntag).

Swoje lata prosperity miały dzięki Ladenschlussgesetz stacje benzynowe w końcu lat 90-tych. Rozwinęły się one w nieźle zaopatrzone sklepy spożywcze, można było kupić w nich praktycznie wszystko na śniadanie a i sporo na obiad. Teraz już tak nie jest.

Przeciwnicy poluźniania Ladenschlussgesetz argumentowali przez dziesięciolecia tak, jak to przeciwnicy każdego poluźniania - jakby poluźnienie było dla wszystkich przymusowe. Jakby wszyscy musieli mieć sklepy otwarte przez całą dobę, żenić się z pedałami i robić sobie in-vitro.

Ladenschluss 24h - nein

Ladenschluss 24h - nein Żródło: Kolpingwerk Fulda

Aktualna praktyka jest taka, że mniejsze sklepy w małych miasteczkach są otwarte do 18:30, w miastach większość do 20, duże sklepy i domy towarowe do 22. Niektóre sklepy, ale rzadko, do 24.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

3 komentarze

Lost in translation: Mleko Matki Boskiej

Liebfrauenkirche w Worms

Liebfrauenkirche w Worms Żródło: www.boligo.de

Również w Polsce jest do nabycia niemieckie wino z wizerunkiem Matki Boskiej na etykiecie, opisane jako Liebfrauenmilch. Co jest najczęściej tłumaczone jako "Mleko Matki Boskiej, hehehe".

Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza. Liebe Frau (Ukochana Pani) to rzeczywiście jedno z określeń Matki Boskiej a Milch to mleko. Ale sens oryginału całkowicie ginie w takim tłumaczeniu.

O co więc tu chodzi? Problem leży w niemieckim słowotwórstwie. Pisałem już o tym, że Martin-Buber-Schule to nie jest szkołą należąca do Martina Bubera, tylko szkołą jego imienia. A Hundertwasser-Kita to nie przedszkole należące do Hundertwassera, tylko przez niego zaprojektowane. Tu mamy podobny wypadek: Pierwotnie chodzi tu o wino wyprodukowane w winnicach należących Liebfrauenkirche (kościoła pod wezwaniem Ukochanej Pani - czyli Matki Boskiej) w Worms. Mleko w nazwie pochodzi od pielgrzymów odwiedzających kościół, chwalili oni to wino że smakuje "jakby pili mleko naszej Ukochanej Pani". Czyli coś w stylu  "Piwo z rana jak śmietana". Pełne i sensowne tłumaczenie nazwy Liebfrauenmilch powinno brzmieć Dobre wino od (kościoła) Matki Boskiej. Oczywiście to za długie i nikt tak mówił nie będzie, ale skojarzenia erotyczno-religijne Mleka Matki Boskiej są nie na miejscu.

Liebfrauenmilch to wino białe, półsłodkie.Do jego produkcji mogą być używane winogrona tyko określonych gatunków, a w minimum 70% ma być to Riesling.

Pierwsza wzmianka w dokumentach o Liebrauenmilch pochodzi z roku 1744, wtedy nazwę tą mogło nosić wyłącznie wino produkowane z winogron które wyrosły "w zasięgu cienia wieży kościoła w Worms". Dziś wino o tak dokładnie określonym pochodzeniu sprzedawane jest jako "Wormser Liebfrauenstift-Kirchenstück", stosunkowo drogo - znalazłem w sieci ceny od 7 do 16 euro za butelkę.

W wieku XIX Liebfrauenmilch stało się szlagierem eksportowym, a ponieważ ta nazwa nie była chroniona to pojawiło się mnóstwo podróbek pochodzących spoza zasięgu cienia wieży. Interes był dobry, bo popyt był duży, a zasięg cienia - czyli skala produkcji oryginału - niewielka. Nazwą Liebfrauenmilch nazywana jest od tego czasu duża część win z całego regionu Rheinhessen. A od lat 80-tych XX wieku wypuszcza się po tą nazwą wino supermarketowe, dostępne tanio w dużych zakręcanych butelkach, a nawet w kartonach. W niektórych krajach (na przykład w Anglii i Rosji) tani Liebrauenmilch uważany jest za typowe wino niemieckie, co bardzo wkurza niemieckich producentów bardziej markowych win.

Wino "Liebfrauenmilch" w kartoniku

Wino "Liebfrauenmilch" w kartoniku

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?, Język

3 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: Wyprzedaż sezonowa

Na pewno wszyscy czytelnicy (no może poza najmłodszymi) kojarzą z RFN właśnie wyprzedaże sezonowe: letnią (Sommerschlussverkauf, SSV) i zimową (Winterschlussverkauf, WSV). Od lat Polacy pielgrzymowali na niemieckie wyprzedaże, aby tanio się obkupić.

Przez bardzo długi czas wyprzedaże miały dokładnie wyznaczone terminy i czas trwania. Wyprzedaż zimowa to był zawsze ostatni tydzień stycznia i pierwszy tydzień lutego, wyprzedaż letnia to ostatni tydzień lipca i pierwszy tydzień sierpnia. Wyprzedaży podlegały wyłącznie artykuły sezonowe: ubrania, dodatki, buty, artykuły skórzane i tapicerskie, ale również materace i niektóre artykuły sportowe.

Wyprzedaż sezonowa w Niemczech

Wyprzedaż sezonowa w Niemczech

Terminy te zostały określone w Gesetz gegen den unlauteren Wettbewerb (Ustawa przeciw nieuczciwej konkurencji) z 1909 roku. W tych czasach nie dbano specjalnie o ochronę konsumentów, ale tylko o to żeby firmy obecne na rynku nie wykańczały się wzajemnie. Stąd takie rozwiązanie - wszyscy mieli wyprzedawać równocześnie i tylko przez ograniczony czas.

Popularności wyprzedażom bardzo dodały dwa późniejsze akty prawne: Rabattgesetz (Ustawa o rabatach) z 20.11.1933 i Zugabeverordnung (Rozporządzenie o dodatkach) z 09.03.1932. Ograniczały one maksymalny udzielany rabat na pełnowartościowy towar w ilościach detalicznych do najwyżej 3% jego wartości (i to tylko wtedy, jeżeli towar został od razu zapłacony) i zabraniały dodawania do towaru upominków albo dodatkowych usług (poza drobnymi reklamówkami niewielkiej wartości). Rzut oka na daty tych aktów prawnych zdradza ich cel - były one skierowane przeciw kupcom żydowskim u których można było się targować. Mimo że narodowy socjalizm wyszedł po pewnym czasie z mody, a i ilość sklepów żydowskich zmniejszyła się radykalnie, obie ustawy obowiązywały przez dziesięciolecia. Jedyną możliwością sprzedania towarów taniej były właśnie te dwie wyprzedaże w roku. Zakazowi nie podlegała wyprzedaż likwidacyjna, co wykorzystywały nagminnie firmy sprzedające dywany. Wynajmowały one pomieszczenia na kilka miesięcy, przywoziły tam towar i natychmiast ogłaszały wyprzedaż likwidacyjną. Aż trudno było znaleźć sklep z dywanami nie będący aktualnie w likwidacji.

Ustawy te nie dotyczyły oczywiście towarów niepełnowartościowych, zbliżających się do daty przydatności do spożycia itp. Mało kto wie, że w niemieckich domach towarowych można było się targować, jeżeli znaleziony egzemplarz towaru był uszkodzony.

Wyprzedaż była w Niemczech instytucją. Pierwszego jej dnia przed domami towarowymi gromadziły się tłumy czekając na otwarcie i możliwość szturmu na najlepsze okazje. Niektórzy brali na ten dzień urlop. Ale sprzedawcy też nie byli w ciemię bici - w na przeceny oprócz faktycznie przecenionych artykułów wyższej jakości pojawiały się też towary specjalnie wyprodukowane i dostarczone na wyprzedaż, o jakości odpowiadającej cenie "wyprzedażowej".

Początkiem końca takich wyprzedaży było uchylenie RabattgesetzZugabeverordnung w lipcu 2001. Od tego momentu przecenę można było zrobić w dowolnym momencie i na dowolne towary. Ostatnim gwoździem do trumny była modyfikacja ustawy o nieuczciwej konkurencji z 01.06.2004, która zniosła jednolity termin wyprzedaży i ograniczenie do towarów sezonowych. Od tego czasu każda firma robi wyprzedaż zimową i letnią kiedy jej się spodoba.

Wyprzedaż sezonowa w Niemczech

Wyprzedaż sezonowa w Niemczech

Pozytywnym aspektem tych zmian jest oczywiście generalny spadek cen dzięki wielu obniżkom i rabatom. Ale trochę szkoda tych konkretnych terminów wyprzedaży - teraz nawet w sezonie przecen trzeba "polować" na okazję, zamiast wybrać się do sklepu w dokładnie określonym momencie.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

Skomentuj