Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Nie warto zobaczyć: Klasztor Mont Saint Michel

Dziś znowu o obiekcie z listy UNESCO - klasztor Mont Saint Michel.

Mont Saint Michel

Mont Saint Michel

No i potencjalnie to powinna być fantastyczne rzecz - średniowieczny zamek na skale wystającej z terenu okresowo zalewanego przez pływy, zresztą jedne z najwyższych na świecie (14 m od najniższego minimum do najwyższego maksimum). Ale w praktyce się okazuje, że prawdziwa narracja tej okolicy jest zupełnie inna niż mówią reklamy.

Zacznijmy od klasztoru. Do klasztoru dochodzimy (lub dojeżdżamy bezpłatnym autobusem) po czymś w rodzaju molo. Wysiadamy z autobusu i wchodzimy przez bramę. I nagle jesteśmy w wielkiej pułapce na turystów - ze wszystkich stron kuszą sklepy ze straszliwie przedrożonymi pamiątkami i jedzeniem. (Uwaga praktyczna: Nie korzystać z toalety koło bramy, bardzo droga, dalej można skorzystać  nawet bezpłatnie). Po drodze do zamku mijamy parę prywatnych, drogich muzeów, naganiacze naganiają, ale raczej nie warto. Sam zamek/klasztor można zobaczyć, ale to już tylko puste, gołe mury i tłok prawie jak w tramwaju, serio nie bardzo warto.

Mont Saint Michel

Mont Saint Michel

Ale wcale nie chcę przez to powiedzieć, że nie warto tam przyjechać. To co najciekawsze to wcale nie te średniowieczne mury. Całość jest smutnym pomnikiem tryumfalnej ideologii "panowania nad naturą" i dzisiejszych prób odkręcenia wcześniejszych błędów. A było to tak:

Przez wieki jedyną możliwością dotarcia do klasztoru było zasuwanie na piechotę po dnie morza w trakcie odpływu. Okno czasowe na przejście miało jakieś parę do kilku godzin (zależnie od wysokości pływu akurat), słabo widzę możliwość dojazdu konno albo wozem - nawet człowiek bez obciążenia cokolwiek zapada się na tym gruncie. W drugiej połowie wieku XIX zbudowano tam więc groblę, po której można było wygodnie dojechać pod sam klasztor, najpierw dorożką, potem samochodem. Bo co tam jakaś przyroda, jak człowiek chce wygodnie dojechać, to dojedzie i już.

Tyle że grobla zaburzyła przepływ wody i teren wokół klasztoru zaczął się wypłycać. Dziś jest tak źle, że woda dochodzi do wzgórza tylko przy wyższych przypływach (mniej niż połowie przypływów w ogóle). Gdyby nic nie zrobić, za pewien czas w ogóle zrobiłby się tam ląd zarośnięty roślinnością i całą wyjątkowość miejsca szlag by trafił. A z wyjątkowością również status "Światowego dziedzictwa ludzkości".

A do tego przecież nie można dopuścić (kasa misiu, kasa), więc od kilku lat prowadzony jest tam program restytucji pierwotnego charakteru terenu. Projekt wykorzystuje fakt, że tuż obok klasztoru do morza uchodzi rzeka. Na niej zbudowano zaporę.

Mont Saint Michel - zapora

Mont Saint Michel - zapora

Zapora normalnie jest zamknięta i zbiera się za nią woda rzeki. Jak już się jej sporo nazbiera, w trakcie odpływu zapora zostaje otwarta i szybko płynąca woda zabiera piasek w stronę morza. W następnym kroku zlikwidowano groblę i zastąpiono ją takim molo na palach (całkiem niedawno - 2014). Dzięki temu wszystkiemu jest nadzieja, że uda się znowu pogłębić zatokę i wszystko zrobi się jak dawniej

Rzecz daje inżynierowi do myślenia na temat konsekwencji różnych działań, i chociaż z tego powodu warto tam pojechać. Ale według mnie do klasztoru warto wejść głównie dla widoku z góry na nowo zbudowane instalacje hydrotechniczne.

Mont Saint Michel - widok na instalacje hydrotechniczne

Mont Saint Michel - widok na instalacje hydrotechniczne

[mappress mapid="99"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

9 komentarzy

Przez Hitlera musimy budować garaże

Ostatnio mam tyle zajęć, że nie dochodzę do blogowania. Kilka notek od miesięcy leży praktycznie gotowe, tylko zdjęcia powklejać, inne już przemyślane, tylko wpisać, ale jakoś czasu i ochoty nie ma. Ale właśnie się zmusiłem, mam nadzieję że teraz uda mi się pisać regularniej.

Podczas zwiedzania terenu Dulag Luft w Oberursel poznaliśmy jeszcze parę ciekawych historii. Dzisiaj jedna z nich.

Hitlerowcy mieli dużego hopla na punkcie "niemieckości". Wszystko musiało być "niemieckie" beż żadnych obcych wpływów. Problemem było jednak, co to właściwie znaczy "niemieckie". Niemcy jako jednolite państwo istniały od całkiem niedawna (1871), wcześniej był to zawsze mniej lub bardziej luźny związek niezależnych księstw i królestw. W każdym z tych księstw było trochę inaczej, obowiązywały inne przepisy, były inne zwyczaje, inaczej mówili po niemiecku, mieli nawet inną ortografię. A już w ogóle nie dało się stwierdzić istnienia jednolitego stylu architektonicznego - nawet każde duże miasto miało (i ma nadal) swoje cechy charakterystyczne. Na przykład Frankfurt jest czerwony (od czerwonego piaskowca) a Norymberga szara.

Ale najpierw krótka dygresja o języku. Dzisiejsza wymowa niemiecka jest raczej miękka, głoski wymawiamy niewyraźnie, sporą część końcówek połykamy. W okresie międzywojennym trendy była dokładna i twarda wymowa każdej głoski, dziś kojarząca nam się właśnie z nazizmem. Słyszymy to w nagraniach z tamtych czasów. Dziś takiej wymowy używają (całkowicie świadomie) na przykład słoweński zespół Laibach i niemiecki Rammstein, który praktycznie wszystko z Laibacha ściągnął.

Wróćmy do architektury. Skoro nie było typowej "niemieckości", trzeba było ją stworzyć. I tak w roku 1938 na terenach targów we Frankfurcie postawiono wzorcowe niemieckie osiedle. Składało się ono z 12 domów mieszkalnych w różnych standardach i czegoś w rodzaju domu kultury. Architektonicznie obowiązywał stromy dach i elewacja zwana w Polsce nieprawidłowo "murem pruskim" (fachowcy używają niemieckiego słowa "Fachwerk"). Wzorem była - wyidealizowana oczywiście - architektura akurat okolic Frankfurtu - czyli Rhein-Main-Gebiet.

Osiedle wzorcowe pokazano wszystkim architektom, ale przecież nie mogło stać na terenach targowych wiecznie. Według pierwszej koncepcji miało ono zostać przeniesione do Zeppelinheimu koło lotniska, jako powiększenie osiedla dla personelu naziemnego obsługującego sterowce. No ale akurat zdarzyła się katastrofa w Lakehurst i rozbudowę osiedla wstrzymano. Na koniec stanęło na Oberursel, osiedle nazwano Reichssiedlungshof. Hopel "niemieckości" był naprawdę mocny - budynek Dulagu oznaczony we wcześniejszej notce numerem 4 wyglądał wtedy zupełnie inaczej, niedostatecznie niemiecko. Rozebrano go do poziomu stropu piwnicy i postawiono na nowo, tym razem "po niemiecku"

Część tych budynków się zachowała, oto zdjęcia:

 

Reichssiedlungshof Oberursel, wzorcowy osiedlowy dom kultury (właśnie psuty przebudową na apartamentowiec)

Reichssiedlungshof Oberursel, wzorcowy osiedlowy dom kultury (właśnie psuty przebudową na apartamentowiec)

Reichssiedlungshof Oberursel, jeden z domów wzorcowych

Reichssiedlungshof Oberursel, jeden z domów wzorcowych

Reichssiedlungshof Oberursel, inny dom wzorcowy

Reichssiedlungshof Oberursel, inny dom wzorcowy

Reichssiedlungshof Oberursel, jeszcze jeden dom wzorcowy, niestety docieplony

Reichssiedlungshof Oberursel, jeszcze jeden dom wzorcowy, niestety docieplony

No i tam dowiedziałem się czegoś ciekawego. Otóż w tym samym czasie Niemcy miały zostać zmotoryzowane przy pomocy Volkswagenów. A samochód nie miał stać na ulicy, tylko mieć garaż. I właśnie wtedy uchwalono "Reichgaragenordnung" - ustawę zobowiązującą do budowania miejsca garażowego do każdego mieszkania i domu. Ustawa ta w niektórych landach obowiązuje do dziś bez żadnych zmian, w innych ma nowsze wersje, ale podstawowe założenia pozostały. W wielu innych krajach obowiązują podobne ustawy, wzorowane na tej. Poczytałem w sieci i znalazłem sporo artykułów oskarżających tą ustawę o "faszystowskie przymuszanie do zakupu samochodu", "niepotrzebne podnoszenie ceny mieszkania" i że Hitler do dziś zmusza nas do budowania garaży. Nie przekonali mnie. Tu gdzie mieszkam nie wszyscy mają samochód, ale inni maja po dwa i się bilansuje. A znam kapitalizm dostatecznie długo żeby wiedzieć, że gdyby przymusu budowy garaży nie było, to cena mieszkania wcale nie byłaby znacząco niższa (bo wynika ona przecież z popytu i podaży, a nie z kosztów), a za to ceny garaży byłyby znacznie wyższe (bo byłyby dobrem deficytowym).

A to wzorcowy garaż z roku 1938. Jak widać jest maławy, na Garbusa OK, ale nic większego.

Reichssiedlungshof Oberursel, garaż wzorcowy

Reichssiedlungshof Oberursel, garaż wzorcowy

Reichssiedlungshof Oberursel, garaż wzorcowy

Reichssiedlungshof Oberursel, garaż wzorcowy

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Warto zobaczyć

9 komentarzy

Dulag Luft, Oberursel

Z ostatniego wyjazdu do kraju przywiozłem książkę Bohdana Arcta "Niebo w ogniu". Żeby syn przeczytał - od dłuższego czasu lata w "War Thunderze" i te klimaty go interesują. Ale tymczasem książkę wzięła do ręki żona i bardzo to ją wciągnęło.

Bohdan Arct - Niebo w ogniu

Bohdan Arct - Niebo w ogniu

Ja przeczytałem wszystko Arcta jakieś 35 lat temu, ale żona z podobnej tematyki znała tylko "Dywizjon 303" Fiedlera (nawiasem mówiąc to on jest winien że na squadron po polsku mówią dywizjon). No i ciekawe było, a potem żona doszła do miejsca gdzie Arctowi zepsuł się samolot nad Holandią, dostał się do niewoli, a potem przewieźli go przez Frankfurt do Oberursel.

Oczywiście 35 lat temu nazwa Oberursel nic mi nie mówiła, nawet nie zwróciłem na nią uwagi. Ale w międzyczasie w Oberursel nawet mieszkaliśmy. Zajrzałem więc do sieci i się okazało, że w Oberursel, góra dwa kilometry od miejsca w którym mieszkaliśmy był obóz przejściowy dla lotników, zwany Dulag Luft (od DUrchgangsLAGer czyli właśnie Obóz Przejściowy). Potem ten teren przejęli Amerykanie i nazwali Camp King (on nazwiska jednego poległego żołnierza, nie od żadnego króla). Ta nazwa mówiła mi więcej, bo krótko zanim się do Oberursel sprowadziliśmy, ukończono tam nowe osiedle mieszkaniowe, nawet parę razy byliśmy tam w Edece.

Zajrzałem dokładniej do sieci i się okazało, że wkrótce będzie tam zwiedzanie z przewodnikiem. Pojechaliśmy więc.

Najpierw się trochę zdziwiłem, bo przewodnik zaczął sprawdzać listę obecności, a w sieci nic o meldowaniu się nie było. Ale wkrótce się wyjaśniło - równolegle były akurat dwa zwiedzania organizowane przez różne instytucje. To z listą obecności było za 13 EUR od osoby i o szpiegach - czyli o okresie gdy byli tam Amerykanie, nasze było organizowane przez miasto Oberursel, obejmowało całą historię terenu i było po 3 EUR.

Na początek mapka obozu, ukradziona ze strony Prisoners of War:

Dulag Luft, Oberursel

Dulag Luft, Oberursel, Źródło: Prisoners of War http://www.pegasusarchive.org

Legenda (tłumaczenie moje):

  1. Więzienie na 200 cel
    • A. Skrzydło z 30-40 celami
    • B. Pomieszczenie do identyfikacji, przeszukiwania i wydawania jeńców
    • C. Miejsce zbiórki nowo przybyłych jeńców
    • D. Recepcja dla nowo przybyłych jeńców
    • E. Schody do piwnicy, używanej jako recepcja dla nowych jeńców
    • F. Pomieszczenia załogi
    • G. Pomieszczenia strażników
  2. Nowy budynek biurowy
  3. Stary budynek biurowy
  4. Biuro komendanta obozu, pomieszczenia monitoringu (podsłuchu) cel
  5. Kantyna i nowa mesa oficerska
  6. Fotograf, W/T room (ni cholery nie wiem co to), izba chorych
  7. Stary obóz
  8. Wieżyczki strażnicze
  9. Magazyn
  10. Dowódca strażników i załogi obozu
  11. Biura Gestapo i więzienie dla jeńców przesłuchiwanych przez Gestapo
  12. Stare kwatery oficerów
  13. Nowe kwatery oficerów
  14. Kwatery kobiet
  15. Kwatery mężczyzn
  16. Biura i kwatery strażników
  17. Pomieszczenia strażników
  18. Główne wejście

Z budynków nie zostało wiele. Jest jeszcze numer 4

 

Budynek dawnego Dulag Luft Oberursel

Budynek dawnego Dulag Luft Oberursel

numer 6

Budynek dawnego Dulag Luft Oberursel

Budynek dawnego Dulag Luft Oberursel

i numer 10

Budynek dawnego Dulag Luft Oberursel

Budynek dawnego Dulag Luft Oberursel

Barak numer 11 został wyburzony dopiero co, teren po nim jest jeszcze prowizorycznie ogrodzony. Inne budynki zostały zburzone w różnych okresach jeszcze przez Amerykanów i zastąpione nowymi.

Na podstawie tej wizyty i mapki byliśmy w stanie dokładnie zidentyfikować miejsca o których pisał Arct, trzeba przyznać że pisał szczegółowo i wszystko się zgadza. Myślę że wiem nawet, którędy dotarł tu z dworca we Frankfurcie, a droga była nietypowa i z przygodami.

Czego Arct prawdopodobnie nie wiedział - tuż obok obozu znajdowała się placówka badania zestrzelonych samolotów. O szczegóły natychmiast można było zapytać pilota - wszyscy złapani piloci byli przywożeni na początek najpierw tutaj, czy odpowiadali na pytania to inna historia. Stąd najpierw każdego jeńca trzymano osobno, dopiero po pewnym czasie przenoszono do wspólnego baraku. Baraki miały założony podsłuch.

Po wojnie teren zajęli Amerykanie i role się odwróciły. Tutaj trzymano co bardziej podejrzanych, na przykład byli tu Speer i Dönitz. Potem była tu centrala amerykańskiego szpiegowania Europy (zwłaszcza wschodniej), na tym terenie powstał zalążek wywiadu zachodnioniemieckiego. Amerykanie opuścili teren całkiem niedawno, w początku lat 90-tych. Zbudowano tu osiedle mieszkaniowe, raczej dla bogatych. Do dziś o rzut beretem (no może długi rzut beretem) jest szkoła dla dzieci mieszkających w okolicy Amerykanów (Frankfurt International School), kiedyś dla dzieci pracujących tu żołnierzy. Byłem tam kiedyś na bazarze z rzeczami dla dzieci - szkoła jest jak żywcem wyjęta z amerykańskiego filmu, nawet colę mają sprowadzaną z USA.

Na terenie Camp King jest jeszcze parę innych ciekawostek, ale o tym w innej notce.

Zwiedzanie polecam, ale tylko z przewodnikiem. Terminy TUTAJ  w zakładce Führungen, najbliższy we wrześniu.

[mappress mapid="97"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Warto zobaczyć

2 komentarze

Cybersyny, cybernetyczne żółwie, cyberberysy i inne Algole (3)

Ostatnio omówiłem ogólne tło historyczne powojennej fascynacji potęgą rozumu. Dziś o tym, gdzie i jak fascynaci się mylili.

Każda, najfajniejsza nawet idea jest nic nie warta, jeżeli nie pasuje do realnie istniejącej rzeczywistości. W różnych dziedzinach ten reality check następuje w różnym czasie i w różnym nasileniu. Niektóre branże, na przykład filozofia (czy ogólnie nauki tzw. humanistyczne), mają znikomy styk z rzeczywistością, inne trochę większy, ale prawie zawsze da się ewentualne niezgodności wyprzeć jakimś "ale gdyby...". Jest jednak jedna branża w której od idei do jej brutalnej konfrontacji z rzeczywistością jest bardzo blisko - jest to informatyka. Przyjrzyjmy się więc informatyce omawianego okresu.

Realna - nie teoretyczna - informatyka, zaczęła się oczywiście od skonstruowania pierwszych, praktycznie działających komputerów. Najpierw programowano je czysto na wyczucie w kodzie maszynowym, później pojawiły się assemblery a potem pierwsze języki wysokiego poziomu jak Fortran czy Cobol. Syntaktyka tych języków została wymyślona zupełnie od czapy, jak tam się komuś wydawało że będzie dobrze. Wkrótce zaczęły się problemy z takimi odczapistycznymi definicjami - najbardziej znana jest historia błędu w programie fortranowym polegającego na tym, że ktoś zamiast przecinka w instrukcji pętli napisał kropkę. Skutek był taki, że sonda międzyplanetarna sterowana tym programem się rozwaliła. Zasadniczy problem polegał na tym, że języki programowania były zdefiniowane tylko opisowo w języku naturalnym, i każdy mógł interpretować taką definicję inaczej. I jak wtedy zapewnić, żeby ten sam program dawał te same wyniki skompilowany różnymi kompilatorami?

No i to było coś dla wyznawców rozumu - tym trzeba było się zająć naukowo. Zaczęto więc pracować nad dobrym definiowaniem języków programowania. Efektem tych starań był Algol 60. I trzeba przyznać, że to im się akurat udało. Algol 60 został zdefiniowany przy pomocy matematycznego formalizmu (notacji Backusa-Naura), pięknie i klarownie. Koncepcyjnie język ten nie różnił się znowu aż tak bardzo od obecnie używanych języków proceduralnych w rodzaju niegdysiejszego Pascala, C czy Javy (Javy bez obiektów oczywiście, obiekty to późniejsze koncepcje). W zasadzie jedynym istotnym błędem zrobionym przez projektantów tego języka było to, że nie pomyśleli o zdefiniowaniu instrukcji wejścia-wyjścia i każda implementacja miała inne. Ale ogólnie był to sukces idei.

Zachęceni sukcesem rozumowcy zajęli się następną ideą: Program zapisany jest przy pomocy matematycznego formalizmu. Całkiem jak na przykład twierdzenie matematyczne. Twierdzenie matematyczne dowodzimy, żeby sprawdzić czy jest poprawne. Dlaczego by nie zrobić tego samego z programem? Będziemy dowodzić poprawności programu tak samo jak twierdzenia i błędy w programach nie mają szans! No i oczywiście ten dowód ma zrobić automatycznie komputer!

Na pierwszy rzut oka idea była całkiem dobra. Pojawiło się mnóstwo prac i projektów na ten temat i nawet jakieś metody udało im się opracować. Ale teraz pytanie kontrolne dla czytelników zajmujących się programowaniem: Czy dowodzicie w sformalizowany sposób poprawności swoich programów? Jak sądzicie, dlaczego nie?

Ja wyjaśnię. Otóż ta koncepcja to totalne nieporozumienie. Dowiedzenie poprawności programu to wykazanie, że on robi dokładnie to, co ma robić. Skąd dowodzący poprawności komputer ma wiedzieć co program ma robić? Trzeba to zapisać w jakimś formalizmie. Łapiecie? Komputer ma porównać formalny zapis tego co program ma robić z formalnym zapisem tego jak program to robi. Czyli raz zapisujemy rozwiązanie problemu w formalizmie "celowym" a drugi raz w "implementacyjnym". No ale tak w zasadzie to jeżeli komputer potrafi porównać jeden formalizm z drugim, to chyba powinno się dać przekształcić jeden w drugi, czyż nie? Czyli ten nasz formalizm "celowy" to w zasadzie język jeszcze wyższego poziomu niż ten "implementacyjny". To tak właściwie na cholerę mamy pisać to samo dwa razy? Nie lepiej napisać raz, w tym języku wyższego poziomu, ale za to dobrze?

No ale załóżmy, że w jednym formalizmie napisze jeden człowiek, a w drugim drugi. Zawsze będzie to jakaś kontrola, co nie? To prawda. ale czy nie taniej i prościej będzie po prostu zrobić code review? I tak się bez niego nie obejdzie, jak chcemy robić porządnie.

Jest jeszcze drugi zarzut, o wiele poważniejszy. Przez takie formalne dowodzenie porównujemy nic więcej niż tylko dwie wersje rojeń na temat działania programu. Jeżeli obie wersje stworzy jeden człowiek, to nasze dowodzenie udowodni najwyżej, że jego rojenia są spójne. Przy dwóch różnych autorach będzie to dowód na spójność rojeń dwóch ludzi. Ale to nie jest wiele warte - tak naprawdę interesuje nas nie zgodność programu z rojeniami człowieka, tylko zgodność programu z rzeczywistością! Jeżeli programista będzie przekonany że jego program dostaje do obróbki znaki kodowane w ASCII to ŻADNE dowodzenie nie wykryje że program jest bez sensu, bo dane są w EBCDIC. Świat zewnętrzny, you fool!

I tak mniej więcej to się skończyło - pamiętam z jakiejś książki przykład udowodnionego i opublikowanego jako programu na 15 linii, w którym  przez ręczną analizę znaleziono 10 błędów. Jeszcze później prace matematyków wykazały, że na przykład rozstrzygnięcie czy pętla w programie się kiedyś skończy, czy nie, jest w ogólnym wypadku niemożliwe. Czyli to i tak nic nie da.

Oczywiście zgadzam się, że używamy dziś narzędzi sprawdzających to czy tamto w programach, ale z formalnym dowodzeniem nie ma to nic wspólnego.

I jeszcze: Nawet gdyby takie dowodzenie działało, to nadawałoby się tylko do niektórych, dobrze zdefiniowanych kawałków, na przykład do sortowania tabeli czy innych zadań algorytmicznych. Ale typowy, realnie istniejący program, to jest taki wielki, wielopoziomowy switch (ewentualnie schowany pod postacią hierarchii klas) wewnątrz pętli nieskończonej, jak i czego tu dowodzić?

No ale tymczasem rozumowcy zajmowali się dalszym doskonaleniem na drodze do ultymatywnego zapanowania nad przyrodą. Teraz miała powstać nowa wersja Algolu, tym razem idealna, uniwersalna i ultymatywna (serio zapewniali, że nic innego nie będzie już potrzeba!). Wytoczono najcięższe armaty: do definicji formalnej van Wijngaarden opracował gramatykę dwupoziomową, która dawała możliwość ślicznego i ścisłego opisania języka. Twórcy Raportu języka uważali że jest on tak piękny i skończony, że zostało tylko wycyzelowanie ozdobników. Każdy rozdział raportu ozdobiono pasującym cytatem z literatury, zadbano nawet o reguły ozdabiania rozdziałów przy tłumaczeniu ich na inne języki naturalne. Język nazwano Algol 68 i był to chyba jedyny język programowania który najpierw w 100% zdefiniowano formalnie, a dopiero potem przystąpiono do jakichkolwiek prób implementacji kompilatora. No i tu zaczęły się problemy. Jak już pisałem - świat rzeczywisty, you fool!

  • Raport był słabo zrozumiały, bo użyta notacja nie była prosta. Aż trzeba było opracować całkiem nową, bardziej zrozumiałą jego wersję, zwaną Revised Report, potrwało aż do 1973. Przy okazji wywalono z języka parę konstrukcji jako zbędnych i przekombinowanych.
  • Revised Report miał 280 stron tekstu i to tylko na formalizm plus krótkie komentarze. Przecież czegoś takiego nikt nie ogarnie! Dla porównania raport Algolu 60 miał stron ze czterdzieści włącznie ze skorowidzem, przeciętny, ogarnialny język daje się zamknąć w dwudziestu-trzydziestu.
  • Raport definiował na przykład że słowa kluczowe mogą być w różne w różnych językach naturalnych. Każdy, kto używał formuł w różnych wersjach językowych MS Office z pewnością znajdzie dla tego pomysłu kilka prostych, żołnierskich słów.
  • Parser Algolu 68 okazał się niespodziewanie trudny do napisania. Ludzie próbowali, próbowali, ale udawało im się parsować tylko podzbiory konstrukcji języka. A przecież definicja formalna była taka piękna!
Raport języka Algol 68

Raport języka Algol 68

Wkrótce sprawa rypła się całkiem. Ktoś udowodnił, że gramatyki van Wijngaardena są nierozstrzygalne, czyli że napisanie kompletnego parsera tak zdefiniowanego  języka jest niemożliwe. No i to był cios w sam fundament projektu, który przecież miał być wspaniałym, ostatecznym i nieskazitelnym pomnikiem ludzkiego geniuszu. A okazał się być pomnikiem arogancji i zadufania.

Historia Algolu 68 jest typowa dla tamtych czasów i podobne znajdziemy również w innych branżach. Nimi zajmiemy się w jednej z następnych notek.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Pomyślmy

7 komentarzy

Cybersyny, cybernetyczne żółwie, cyberberysy i inne Algole (2)

No dobrze, skoro Cybersyn nie wziął się z ideologii socjalizmu, to skąd? Zajmijmy się tłem historycznym tamtych czasów. Początek będzie pozornie od czapy, ale wiem dokąd zmierzam.

Przez całe wieki a nawet tysiąclecia znaczący udział w zwycięstwach militarnych´mieli rzemieślnicy produkujący broń. Bitwy i wojny wygrywała najczęściej strona mająca więcej i lepiej wyszkolonych żołnierzy i lepszych dowódców. Ale nie bez znaczenia była posiadana przez nich broń, a co najmniej od czasu wynalezienia miecza z miedzi robili i ulepszali ją rzemieślnicy.

Taki stan rzeczy trwał bardzo długo, ale w czasach rewolucji przemysłowej zwycięstwo lub przegrana zaczęły w coraz większym stopniu zależeć od inżynierów. Już Kościuszko w USA robił za generała, ale do zwycięstwa przyczynił się przede wszystkim jako wojskowy inżynier. Dalej widać to było coraz wyraźniej - w różnych wojnach w koloniach, w wojnie francusko-pruskiej, przewagę zdobywała strona mająca więcej i lepszą, przemysłowo produkowaną broń zaprojektowaną przez inżynierów. Szczytem była WWI, gdzie użyto mnóstwa nowych, wyinżynierowanych broni - na przykład sterowca, samolotu, okrętu podwodnego i całej masy inżynierskich ulepszeń broni istniejących.

Po WWI sytuacja uległa zmianie. To znaczy większość broni wymyślali nadal inżynierowie, ale zwycięstwo zaczęło w coraz większym stopniu zależeć od naukowców i to z pozornie niewojskowych specjalności. Na przykład od matematyków.

Już w wojnie polsko-rosyjskiej 1920 grożącą całkowitą klęskę udało się Polakom zmienić w zwycięstwo praktycznie wyłącznie dzięki pracy kilku matematyków o specjalności kryptologia. Kryptolodzy mieli swój zasadniczy udział w przebiegu i wyniku WWII, ale i inne specjalności dostały swoją szansę. Fizycy zrobili na przykład bombę atomową, obliczenia robili im inni matematycy. Ale o wiele większe znaczenie miały prace całego legionu innych, szeregowych matematyków, którzy zajmowali się optymalizacją efektywności wysiłku wojennego. Na przykład opracowywali statystyczne metody kontroli jakości, umożliwiające znaczące zmniejszenie ilości amunicji marnowanej w każdej partii na testy jakościowe. Albo rozpracowywali zagadnienia w rodzaju "czy dywizjon bombowców nocnych ma lecieć w szyku ciasnym - ryzykując zderzenia, czy luźnym - ryzykując zgubienie formacji albo zestrzelenie przez myśliwce". Kampanie wygrywano dzięki optymalizacji logistyki i minimalizacji strat.

Po wygranej WWII, jako synteza tych prac, powstała nowa dziedzina zwana "cybernetyką". Wcześni cybernetycy - jak to zwykle neofici - wierzyli że wszystkim da się bezproblemowo sterować i kierować. Naprawdę wszystkim, nie tylko prostymi układami. Tak samo miało się sterować temperaturą pieca, jak całą fabryką, mózgiem, organizmem żywym, ekosystemem (we współczesnym rozumieniu), społeczeństwem czy państwem. Dziś wiemy że były to mrzonki, że nawet pozornie proste systemy mogą być chaotyczne i sterowanie nimi nie jest trywialne abo wręcz jest niemożliwe.

No ale w tamtych czasach wszystko wyglądało na proste a nauka i rozum miały wkrótce zapanować nad całym światem ludzie mieli być dzięki temu szczęśliwi i żyć w dostatku i dobrobycie. Na pierwszy rzut oka taka koncepcja wydaje się być bardzo komunistyczna, ale tak myślano również w krajach kapitalistycznych. Wystarczy zajrzeć na okładki pism popularno- naukowych tamtych czasów. Czy to "Młody Technik",

Okładka pisma "Młody Technik"

Okładka pisma "Młody Technik"

czy "Technika Mołodieży",

Okładka pisma "Technika Mołodieży"

Okładka pisma "Technika Mołodieży"

czy "Popular Mechanics"

Okładka pisma "Popular Mechanics"

Okładka pisma "Popular Mechanics"

- wszędzie widzimy taki sam futurystyczny, czysty, stechnicyzowany świat wielkich budowli, szybkich pociągów, wspaniałych samochodów, olbrzymich statków, wielgachnych pojazdów latających i lotów międzyplanetarnych. No i wielkich, inteligentnych komputerów.

A to wszystko miało być możliwe dzięki cybernetyce. Niedługo wcześniej wynalezione tranzystory umożliwiły zbudowanie układów elektronicznych naśladujących zachowanie organizmów żywych. To znaczy tak twierdzono, w praktyce były to proste zabawki elektromechaniczne, byle by miały jakiś czujnik. Na przykład słynne "cybernetyczne żółwie" były to po prostu elektryczne samochodziki z czujnikami, reagujące na przykład na dojechanie do krawędzi stołu. No ale było jakieś sprzężenie zwrotne, więc zabawka była cybernetyczna. Wkrótce praktycznie każda zabawka z silnikiem elektrycznym (jeżeli nie była zdalnie, wtedy przewodowo, sterowana) nazywała się "cybernetyczną".

Cybernetyczny żółw - skan z książki Janusza Wojciechowskiego "Nowoczesne zabawki" (1963)

Cybernetyczny żółw - skan z książki Janusza Wojciechowskiego "Nowoczesne zabawki" (1963)

Kiedy wymyślono perceptron - czyli prostą sieć neuronową - wydawało się, że wkrótce da się skopiować mózg człowieka, a potem taka kopia będzie odwalać za człowieka robotę intelektualną. Miało to być tak niedługo, że nawet realnie istniejące wtedy komputery nazywano już na zaś "mózgami elektronowymi".

Popatrzmy na popkulturę tamtych czasów - na Star Treka, radziecką Mgławicę Andromedy czy na Lema (który jak zwykle wszystko przewidział). A zwłaszcza na Cyberiadę/Bajki robotów, gdzie wszystko jest cyber, nawet cyberberysy.

Cyberiada była oczywiście w dużym stopniu satyrą, ale fascynacja cybernetyką - i w ogóle potęgą rozumu - naprawdę istniała. Wszędzie planowano przerobienie świata, w ZSRR chciano zawracać rzeki wyrąbując kanały atomówkami, w Niemczech koryta większości rzek wybetonowano, żeby porządnie płynęły. Na Nilu zbudowano wielka zaporę, bo wylewał, itd. itd., wszystko miało być lepiej, bardziej naukowo. Jak na razie sukcesy były znaczące. "Zielona rewolucja" bardzo zmniejszyła zasięg klęsk głodu w różnych krajach, szczepionki i antybiotyki zmniejszyły śmiertelność, człowiek poleciał w kosmos i postawił stopę na Księżycu.

I to jest moment, w którym rozpoczęto projekt Cybersyn. Jeszcze wszystko wydaje się proste, świat wydaje się iść ku lepszemu, cybernetyka (w szczególności społeczna) ma być szansą lewicowego rządu Chile na przeciwstawienie się wpływom amerykańskiego wywiadu, starającego się ten rząd obalić. Trochę zadziałało - zainspirowany przez CIA strajk kierowców udało się przetrwać, chociaż niekoniecznie dzięki cybernetyce. Kolejnej próba obalenia rządu była jednak udana, cybernetyka nie pomogła. System nie był gotowy, ale bardzo wątpię żeby działający był w stanie uratować Allende, a nawet dobrze działać. Wyznawcy cybernetyki i potęgi rozumu byli zbyt optymistyczni, już w początku lat 70-tych zaczynało to być widoczne. A przynajmniej widać to z dzisiejszej perspektywy.

Po czym to widać? Ooooo - na to mam mój ulubiony przykład. O nim w następnej notce.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Pomyślmy

Skomentuj

Cybersyny, cybernetyczne żółwie, cyberberysy i inne Algole (1)

Znowu ktoś w sieci przypomniał Cybersyna a mi się przy tej okazji przypomniało, że od dawna mam napisać na zbliżony temat notkę. Mam dużo do powiedzenia, więc chyba będę musiał podzielić notkę na kilka części.

Przypominający (pominę link) w Cybersynie zobaczył ideologię socjalizmu, co wprawiło mnie w zdumienie, jeszcze większe gdy się dowiedziałem że jest starszy ode mnie. Z drugiej strony nie tylko on widzi w tym czysty socjalizm, na przykład hasło Projekt Cybersyn w Wikipedii po angielsku należy do kategorii Socjalizm. Ja tam myślę, że to straszne spłycenie tematu. Ale może po kolei, najpierw o samym Cybersynie.

Cybersyn był to projekt z początku lat 70-tych (1971-1973), realizowany w Chile za lewicowego prezydenta Salvadora Allende. Celem projektu było zrobienie komputerowo wspomaganego systemu centralnego zarządzania gospodarką całego kraju.

No ale w roku 1971 komputery i telekomunikacja w ogóle nie przypominały tego, co mamy dzisiaj. Komputer wtedy był to mainframe, zazwyczaj linii IBM/360 (skopiowanej w naszym bloku jako RIAD R1) a do cyfrowej łączności służyła sieć teleksowa. Robiłem kiedyś w urządzeniach teleksowych, to był mój pierwszy większy projekt (i to jeden z bardziej udanych), muszę kiedyś o tym napisać. Ale to innym razem.

No i system Cybersyn powstał na właśnie takiej bazie sprzętowej. W fabrykach zainstalowano teleksy, przez które codziennie meldowano do centrali 7 podstawowych parametrów, typu produkcja, zużycie materiałów czy absencja pracowników, a na tej podstawie centrala podejmowała decyzje.

Jeżeli spojrzymy na to z dzisiejszej perspektywy zobaczymy, że dziś podobna sprawozdawczość i podejmowanie decyzji na podstawie danych przychodzących na bieżąco jest standardem, nazywa się controllingiem i nie ma nic (ale to zupełnie nic) wspólnego z socjalizmem. To typowe narzędzie zarządzania stuprocentowo kapitalistycznym koncernem. Niektórzy widzą w państwie socjalistycznym najwyższą formę koncernu monopolistycznego, tu pasuje.

Ta telekomunikacyjna część projektu całkiem się zresztą udała - dzięki sieci teleksowej udało się na przykład podczas wielkiego strajku  kierowców ciężarówek w Santiago w roku 1972 utrzymać zaopatrzenie stolicy w żywność. Wystarczyło 200 łamistrajków i komunikacja teleksowa. Też czysty socjalizm, co nie? W niektórych źródłach można przeczytać że to był efekt działania systemu, potwierdzenie sensowności stojących za nim koncepcji itp., ale tak naprawdę soft w ogóle nie miał w tym udziału, chyba nawet jeszcze nie działał. Wystarczyła sama łączność.

Nawiasem mówiąc w Polsce w następnych latach, niewykluczone że pod wrażeniem tej właśnie akcji, postawiono teleks w każdej gminie. Tyle że nie wyszło to za dobrze, bo te teleksy były mało wykorzystywane, a naprawdę użyła ich dopiero Solidarność w latach 1980-1981 masowo przesyłając tą siecią swoje biuletyny i koordynując swoje działania - bo był to nie kontrolowany przez władze kanał łączności.

No ale łączność jak łączność, teleks to nic rewolucyjnego - sieć istniała już od dziesięcioleci (standard pochodzi z lat 30-tych), to już bardziej rewolucyjne były początki Internetu w USA (ARPANET, 1969). Przyjrzyjmy się raczej, co oni chcieli robić z tymi danymi.

Dane z fabryk lądowały na komputerze IBM/360, a typowy wtedy terminal to był właśnie teleks - transmisja była cyfrowa i to połączenie działało bez problemu. I teraz na podstawie tych danych komputer miał liczyć prognozy makroekonomiczne i generować alarmy, a taka prognoza miała być podstawą do podjęcia ewentualnych działań jak coś szło w złą stronę. Z dzisiejszej perspektywy nic szczególnego, controlling jak controlling, no może poza skalą. Tyle że z tego co się orientuję, to dziś robi się controlling głównie danych finansowych albo logistycznych (te drugie niezbędne zwłaszcza przy produkcji just-in-time), oraz zarządzanie projektami,  natomiast nie za bardzo działa to dla parametrów bardziej globalnych.

Na czym polega problem? Żeby coś prognozować i czymś sensownie sterować musimy mieć tego model. Przepływ towarów albo pieniędzy jest dobrze określony i da się prosto wymodelować, z siecią różnych fabryk już tak łatwo nie jest, a z makroekonomią całego państwa to już w ogóle. Z tego względu program Cybersyna (o nazwie Cyberstrider) oparto na sieciach neuronowych - co teoretycznie pozwala na zastąpienie porządnego modelowania uczeniem sieci. Tyle że nauczenie takiej sieci wymaga dłuższego zbierania danych i - przede wszystkim - przećwiczenia reakcji systemu również w sytuacjach niepożądanych. A przecież trudno wywołać parę kryzysów tylko po to, żeby nauczyć sieć. Doświadczeń na królikach też się nie da zrobić. Jaki z tego wniosek? Prosty: To nie ma szansy dobrze działać.

No a teraz ta najciekawsza część: Zasadniczą częścią projektu był pokój do sterowania całym systemem. Co tam opisy, lepiej zobaczyć zdjęcie:

Pokój sterowania systemu Cybersyn

Pokój sterowania systemu Cybersyn Autor: nieznany

Ale odjazd, nie? Typowe SF tamtych czasów. Projektant zarzekał się, że nie oglądał Star Treka, ale w innych filmach też takie rzeczy były (często jako sterownia głównego badguja starającego się opanować cały świat). Projektantom chodziło o przedstawienie danych w postaci dostępnej dla niefachowca, a jakiekolwiek GUI jeszcze przecież nie istniało. Za bajeranckim wystrojem wnętrza i futurystycznymi fotelami nie stało jednak nic szczególnego - na tych ekranach wyświetlane były po prostu slajdy. Wybierane przez komputer ze sporego magazynka (rzędu 4000 sztuk w sumie), ale jednak statyczne slajdy (znalazłem w sieci wypowiedzi ludzi podobno zaangażowanych w projekt, brzmiało sensownie). I jeszcze mogły być wykresy robione na poczekaniu na papierze przez ludzi w sąsiednim pomieszczeniu.

Jakie były dalsze losy tego systemu? W roku 1973 pucz obalił prezydenta Allende, centrum sterowania zostało zniszczone. I tak była to tylko makieta, bo nie zdążono zrobić go do końca. Nad oprogramowaniem zespół pracował dalej, w 1985 roku wprowadzono je na rynek pod nazwą Coordinator, a potem system został sprzedany Novellowi. I słuch po nim zaginął, w latach 90-tych jeździłem na szkolenia Novella i byłem CNE (Certified Novell Engineer), ale o niczym podobnym nawet nie wspominali.

Wiki jako koszt całego projektu podaje 150.000 USD z roku 1973 (na dzisiejsze jakieś milion sześćset), co wydaje mi się drobniakami. Projekty w których robię mają budżety zbliżonego rzędu, albo nawet wyższe, a nie są to jakieś wielkie rzeczy.

A teraz do rzeczy. Polemizuję konkretnie z tezą, że projekt Cybersyn to produkt ideologii socjalizmu. Według mnie to czysto kapitalistyczny controlling podniesiony na poziom całego państwa. Jedyne co się wzięło z socjalizmu to właśnie to podniesienie - gospodarka jest planowa, a państwo jest właścicielem fabryk i może ingerować w ich działanie bezpośrednio. Ale i państwo kapitalistyczne ma swój plan (co prawda głównie finansowy)  i pewne - chociaż mniejsze - możliwości ingerencji, więc podobny controlling ma sens i w kapitalizmie.

Więc skąd się to wszystko wzięło, skoro nie z socjalizmu? O tym w następnej notce.

PS: Znalazłem działającą stronę Cybersyna w sieci: http://www.cybersyn.cl/ingles

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Pomyślmy

5 komentarzy

Warto zobaczyć: Muzeum w Ludwigsfelde

Blog od pewnego czasu zamarł - mam sporo różnych zajęć. Ale ze zmianą czasu na letni i coraz dłuższym dniem wraca mi ochota do pisania.

Dziś coś nowego, co warto zobaczyć. Znalazłem coś mało znanego, a dogodnie położonego - muzeum w Ludwigsfelde.

Ludwigsfelde leży tuż obok południowego Berliner Ringu i w związku z tym muzeum można zaliczyć przejeżdżając tędy i bez dużej straty czasu. Muzeum może i nie jest zbyt duże, ale całkiem ciekawe, a przy tym bardzo mało rozreklamowane. Strony internetowe muzeum są zrobione w sposób mocno powydziwiany i na urządzeniach przenośnych nic nie da się zobaczyć. Dosłownie nic - pojawia się tylko obrazek w tle i nic więcej. A nawet na komputerze stacjonarnym pokazywana treść nie jest zbyt atrakcyjna, a przez masę animacji dostępna tylko w sposób bardzo upierdliwy. Mimo wszystko zdecydowałem się muzeum zobaczyć - bo w Ludwigsfelde powinno być muzeum i już.

A dlaczego powinno? Otóż Ludwigsfelde to miejsce istotne dla historii techniki w Niemczech i w NRD. Ale po kolei. Najpierw samo muzeum.

Museum Ludwigsfelde

Museum Ludwigsfelde

Muzeum mieści się w dawnym budynku dworca kolejowego i w nowej przybudówce. Otwarte jest w dość dziwnych godzinach, zamknięte w święta itp. Przed nim jest tylko parę miejsc parkingowych i z ograniczeniem do jednej godziny, ale powinno wystarczyć i miejsc i czasu.

Teraz historia: W roku 1936 w Ludwigsfelde zbudowano fabrykę silników lotniczych Daimler-Benz-Motorenfabrik GmbH. Od roku 1943 była to nawet największa fabryka tego koncernu, produkowano tu miesięcznie 1000 silników, między innymi do Messerschmittów 109 i 110. Nie obyło się oczywiście bez pracy robotników przymusowych. O tym okresie nie ma w muzeum zbyt wiele - bo mało co się zachowało - ale jest na przykład odrestaurowany silnik od rozbitego Bf-109 wykopany gdzieś pod Mainzem.

Silnik Messerschmitta Bf-109

Silnik Messerschmitta Bf-109

Po wojnie wyposażenie fabryki zostało wywiezione do Związku Radzieckiego a hale wysadzone. Ale ponieważ lokalizacja była bardzo korzystna (blisko Berlina i autostrady) w roku 1948 zorganizowano tu warsztat naprawy pojazdów dla Armii Czerwonej. Wykorzystano przy tym budynek fabryki który nie został wysadzony, bo był częściowo zniszczony przez bomby i nikomu nie chciało się go potem wysadzić.

W roku 1952 utworzono tu VEB Industriewerke Ludwigsfelde (IWL). Zakład zaczął produkować okrętowe silniki diesla. Ale nie trwało to długo, wkrótce rozpoczęto tu produkcję różnych urządzeń związanych z silnikami spalinowymi - wózków transportowych, silników przyczepnych do rowerów, maszyn rolniczych, silników przyczepnych do łodzi, motorowerów... To tutaj produkowano terenówki P3 (patrz notka).

P3

P3

Potem w zakładzie zaczęto montować silniki odrzutowe Pirna 014. Było to bezpośrednie rozwinięcie silnika Jumo 012 Junkersa, a silnik miał być zastosowany w NRD-owskim odrzutowym samolocie pasażerskim Baade-152. To temat na osobną notkę. Niewiele po tym samolocie zostało, tu mają parę części silnika i marny model kartonowy.

Elementy silnika odrzutowego Pirna 014

Elementy silnika odrzutowego Pirna 014

Bardziej znanym produktem zakładów IWL były skutery: Pitty, Berlin, Troll i Kobold. Produkowano je w latach 1954-1956. O Pitty już było, o pozostałych jeszcze będzie.

 

Skuter IWL Berlin

Skuter IWL Berlin

A w latach 1965-1990 zakład jako VEB IFA Automobilwerke Ludwigsfelde produkował ciężarówki IFA W50 i IFA L60. Już o nich wspominałem, teraz jak mam już swoje zdjęcia to napiszę jakieś dłuższe notki.

Ciężarówka IFA L60

Ciężarówka IFA L60

Oprócz produktów miejscowych zakładów jest też trochę sprzętu gospodarstwa domowego i wyposażenia mieszkań z czasów przed i krótko powojennych.

Pralka ręczna Miele

Pralka ręczna Miele

Teraz adres:

Museum Ludwigsfelde
Am Bahnhof 2
14974 Ludwigsfelde

Czynne:

  • od środy do piątku 10-15
  • soboty i niedziele 13-17
  • w poniedziałki, wtorki i święta nieczynne

Wstęp:

  • Dorośli 2,50 EUR
  • Dzieci 1 EUR
  • Sprzedali nam bilet rodzinny, ale nie zapamiętałem za ile, w sieci nie ma a bilety są standardowe, z rolki, bez napisanej ceny.
  • Policzyli 5 EUR za fotografowanie, nie wiem czy uczciwie, ale niech im będzie, nie żałuję.

[mappress mapid="96"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo, Warto zobaczyć

Komentarze: (1)

Warto zobaczyć: Imperial War Museum London

Z powodu tego muzeum poprzednia notka była o muzeum Bundeswehry w Dreźnie - bo dzięki temu widać, że to leży przy przeciwległej ścianie. Zresztą dokładnie jak mówi jego nazwa - to przecież Imperialne Muzeum Wojny. Tamto było pacyfistyczne, to jest tak militarystyczne, że aż trudno przebić. Imperial War Museum to muzeum o tym, jak nasi chłopcy spuszczali łomoty różnym badgujom, chociaż czasem trudno było. A my jesteśmy z tego dumni.

Imperial War Museum London

Imperial War Museum London

Chociaż jak tak się zastanawiam, to chyba jedno takie muzeum wojskowe to przebija. Bo brytyjscy chłopcy faktycznie spuszczali te łomoty, więc można się czymś realnym pochwalić. Znam jednak (co prawda z opowiadań, osobiście tam nie byłem) takie muzeum, w którym chwalą się łomotem jaki nasi chłopcy spuścili badgujom, tyle że tak naprawdę to nasi chłopcy dostali wtedy straszne bęcki, mniejsza o przyczyny. A my jesteśmy z tego dumni. Sądzę że wszyscy czytelnicy domyślili się już, że to muzeum jest w Warszawie, a nawet jak się nazywa.

Wróćmy do Londynu. Imperial War Museum było przez dłuższy czas zamknięte, ze względu na przebudowę z okazji rocznicy wybuchu I Wojny Światowej. Otwarto je znowu w lipcu. No i syn był niepocieszony - na zdjęciach sprzed przebudowy było widać najciekawszy ich eksponat - Jagdpanther - a teraz go nie było.

Wstęp do muzeum jest darmowy, płatna była tylko wystawa o WWI. Nie weszliśmy, nie bawi to nas aż tak bardzo, a do tego kolejka była.

Imperial War Museum London

Imperial War Museum London

Ze sprzętu można w muzeum zobaczyć T-34 (no dlaczego zostawili T-34 a nie Jagdpanthera, T-34 jest jak psów, po Jagdpanthera będziemy musieli pojechać do Munsteru, a to nie po drodze), Shermana, parę samolotów (Spitfire, Harrier), V1, V2 i trochę różnych pojazdów. Ekspozycja skupia się jednak raczej na różnych konfliktach zbrojnych, w których żołnierze angielscy brali udział. Nie tylko WWI i WWII - również na późniejszych. Falklandy, Irlandia Północna, Afganistan, Irak...

Oprócz własnego sprzętu jest sporo rzeczy trofiejnych, na przykład kawałki zestrzelonych samolotów,

Zestrzelony samolot japoński

Zestrzelony samolot japoński

czy radar Würzburg A

Niemiecki radar Würzburg A

Niemiecki radar Würzburg A

często dość kuriozalnych, jak to przywiezione z Iraku:

Imperial War Museum London

Imperial War Museum London

Są jeszcze wystawy o broni jądrowej i o męczeństwie narodu angielskiego w WWII, z akcentami humorystycznymi. Cel do postrzelania sobie dla ludności, miał wyglądać jak pluskwa z głową Hitlera

Cel do strzelania, powszechnego użytku

Cel do strzelania, powszechnego użytku

A ukoronowaniem wystawy jest taki oto przejechany samochód

Imperial War Museum

Imperial War Museum

Zupełnie nie wiem, co miał symbolizować.

Muzeum polecam raczej jako studium stanu umysłu niż muzeum techniczno-wojskowe. Za dużo jednostronnie widzianego militaryzmu.

Sklepik muzealny taki sobie, zwłaszcza koszulki dość słabe i aż po 17-20 funtów.

Adres:

Imperial War Museum London
Lambeth Road
London SE1 6HZ

Otwarte:

  • 10 - 18

Wstęp wolny

[mappress mapid="89"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

Skomentuj

Warto zobaczyć: Muzeum Bundeswehry w Dreźnie

Ostatni wyjazd był do Londynu, ale najpierw muszę napisać coś o muzeum, w którym byłem wcześniej. Militärhistorisches Museum der Bundeswehr Dresden.

Już z zewnątrz muzeum nie wygląda całkiem zwyczajnie. Co prawda obok stoi parę pojazdów wojskowych, na przykład Panzerhaubitze 2000

Panzerhaubitze 2000

Panzerhaubitze 2000

i Wiesel

Wiesel

Wiesel

ale nie ma ich zbyt wiele. W typowy budynek z XIX wieku wbija się ciało obce, klin wymyślony przez topowego architekta Daniela Libeskinda (patrz zdjęcie z góry na końcu notki). Uczucia mam mieszane, ale dalej jest jeszcze dziwniej.

Otóż muzeum w Dreźnie jest jedynym znanym mi muzeum wojskowym należącym do wojska, które jest głęboko antymilitarystyczne i pacyfistyczne. Takie rzeczy tylko w Niemczech (analiza porównawcza przyczyn będzie w jednej z następnych notek). Nie zobaczymy tam świetnego sprzętu i chwalebnych zwycięstw, tylko:

  • Krytyczną wystawę o dziejach militaryzmu niemieckiego i jego wpływie na społeczeństwo. Ciekawostką jest urządzenie, które umożliwiło totalną kontrolę nad społeczeństwem - maszyna do przetwarzania kart perforowanych firmy IBM.
Maszyna do kart perforowanych IBM

Maszyna do kart perforowanych IBM

  • Wystawę o wykorzystaniu zwierząt w wojnie. Wiecie że na przykład Amerykanie prowadzili pracę nad użyciem pszczół do wykrywania min? Na pustyni, gdzie robili próby, nawet działało, ale jak poszli w bardziej realne warunki to pszczoły wolały zbierać pyłek z kwiatków. Pszczoły to mają mózgi w porównaniu. I to całkiem świeża rzecz, projekt zamknięto już w naszym stuleciu.
  • Wystawę o cierpieniach które wojna powoduje, najmocniejszym eksponatem jest czaszka żołnierza niemieckiego, który popełnił samobójstwo strzelając sobie w twarz. Nie dam zdjęcia.
  • Co nieco o drylu wojskowym na przestrzeni wieków.
  • O wpływie wojska i militaryzmu na literaturę, film, zabawki, muzykę...
  • I tak dalej i tak dalej. Z ciekawostek to mają tam na przykład Horcha 830 BL, którym jeździł de Gaulle, a wcześniej komendant Wehrmachtu w okupowanym Paryżu - generał Dietrich von Choltitz. Niestety jak widzę już od pewnego czasu mój aparat ma problemy z fokusowaniem na błyszczących powierzchniach w ciemnym pomieszczeniu. Chyba łapie ostrość na odbijające się lampy, będę musiał to uwzględniać przy robieniu zdjęć.
Horch 830 BL którym jeździł Charles de Gaulle

Horch 830 BL którym jeździł Charles de Gaulle

Muzeum ogólnie polecam, nie mimo jego nietypowości, ale właśnie ze względu na nią. Również miłośnicy militariów pogardzający pacyfizmem znajdą w nim coś dla siebie.

Adres:

Militärhistorisches Museum der Bundeswehr

Olbrichtplatz 2
01099 Dresden

Godziny otwarcia:

  • od czwartku do wtorku od 10 do 18
  • poniedziałek od 10 do 21
  • w środy nieczynne

Wstęp:

  • dorośli 5 EUR
  • dzieci 3 EUR

[mappress mapid="88"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

Skomentuj

Acht und achtzig Professoren

Dawno nie było nic nowego na moim blogu, mam sporo różnych zajęć, no ale coś bym może napisał. W zanadrzu ciągle mam sporo tematów - na przykład byłem ostatnio w muzeum Stasi w Lipsku - ale dziś coś krótkiego.

Dziś będzie debunk pewnej popularnej w Polsce legendy miejskiej związanej z Niemcami. Otóż dość często widzę w sieci, jak ktoś podpiera swoje poglądy (oczywiście prawicowe) domniemanym cytatem z Otto von Bismarcka:

miałby to być Otto von Bismarck

Acht und achtzig Professoren und Vaterland, du bist verloren.

(Osiemdziesięciu ośmiu profesorów i Ojczyzno, jesteś zgubiona.)

Tak szczerze mówiąc, to od bardzo dawna wydawało mi się podejrzane, żeby akurat Bismarck miał coś takiego powiedzieć. No i jeszcze skąd te 88? Czyżby 2 * czterdzieści i cztery? Próbowałem poszukać tego cytatu po niemiecku, ale gugiel wypluwał w wynikach tylko strony po polsku, z polskimi wikicytatami do hasła Otto von Bismarck na czele. Szukanie na stronach po niemiecku nie dawało żadnych pasujących wyników dla "Bismarck" plus ten cytat, nawet we fragmentach. To już był bardzo mocny argument przeciw autentyczności cytatu.

Ale ostatnio, dość przypadkowo, znalazłem oryginał. Brzmi o trochę inaczej niż miał go wygłosić Bismarck, a mianowicie:

Autor nieznany

Dreimal 100 Advokaten – Vaterland, du bist verraten; acht und achtzig Professoren – Vaterland, du bist verloren!

(Trzy razy stu adwokatów - Ojczyzno, jesteś zdradzona; osiemdziesięciu ośmiu profesorów - Ojczyzno, jesteś zgubiona.)

Autor cytatu nie jest ustalony, ale gdyby był to Otto von Bismarck to na pewno zostało by to zapamiętane. A teraz będzie o tym, skąd taki tekst się wziął:

Tekst pochodzi z lat 1848-1849, czasu Wiosny Ludów i tych spraw. Egzaltacja typowa dla patriotyczno-nacjonalistycznych uniesień tamtych czasów. Chodziło tu o Parlament Frankfurcki, pierwszy wybrany w wolnych wyborach parlament krajów będących spadkobiercami Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Nie można napisać po prostu "parlament Niemiec", bo Niemiec jako takich jeszcze nie było, a spory dotyczące formy i sposobu zjednoczenia były jednym z głównych tematów obrad.

No i ten parlament, teoretycznie mający reprezentować wszystkie warstwy społeczne, był bardzo mocno skrzywiony w stronę intelektualistów. 95% z 809 posłów miało maturę (połowa wieku XIX!), ponad 3/4 studia wyższe (!), z tego około 300 prawnicze. I tu mamy "Dreimal 100 Advokaten". Druga część była już cokolwiek manipulacją, bo nauczycieli akademickich wśród posłów było "tylko" 49. Tekst o adwokatach i profesorach jest oczywiście satyryczny.

A parlament obradował tu:

Pauluskirche Frankfurt

Paulskirche Frankfurt

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

5 komentarzy