Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Na wystawie widziane: Opel Patentmotorwagen „System Lutzmann”

Po długiej przerwie znowu coś o niemieckich pionierach motoryzacji. Dziś o stosunkowo mało znanym konstruktorze - Friedrichu Lutzmannie. Historia jest w sumie dość smutna - gdyby nie parę decyzji o nieprzewidywalnych konsekwencjach moglibyśmy jeździć dziś niezłymi, niemieckimi Lutzmannami zamiast takimi sobie, półamerykańskimi Oplami. Nie skończy się na jednej notce, historię Opla będę kontynuował.

Friedrich Lutzmann urodził się w roku 1859 w miejscowości Nienburg an der Saale, w Saksonii-Anhalt, jako najstarsze z czwórki dzieci urzędnika skarbowego. Friedrich pokończył różne szkoły a potem nauczył się zawodów kowala i hydraulika. Jako wykształcony kowal artystyczny pracował w wielu miejscach i firmach, na przykład w Wiedniu w firmie pracującej dla dworu C.K., potem we Włoszech, w Szwajcarii i w Berlinie. A potem osiadł w Dessau. Tam założył swoja firmę i szło mu dobrze. Pracował też dla miejscowego księcia i między innymi naprawiał jego powozy. No i jeszcze zrobił parę wynalazków, sprzedawał i naprawiał rowery firmy Rover, itp.

No i pewnego razu w roku 1893 do Dessau przyjechał pewien fabrykant - Fritz Kühne. Przyjechał on z Lipska samochodem Benz Victoria -następcą Patentmotorwagena Nummer 3. Był to pierwszy w ogóle samochód jaki pojawił się w okolicy, o wizycie Lutzmann dowiedział się z gazety. No i zaraz poszedł to cudo techniki obejrzeć, pogadał z właścicielem i postanowił, że on też coś takiego zrobi. Postanowił jednak zacząć od reverse engineeringu i kupił samochód Benza u Fritza Kühne - który robił też za dealera Benza. Po czterech miesiącach oczekiwania samochód był do odbioru w fabryce w Mannheimie. Wtedy wyglądało to tak, że tym samochodem kupiec jechał do domu. Przez przynajmniej część drogi szczęśliwemu nabywcy towarzyszył mechanik z zakładów Benza, żeby przy okazji nauczyć odbiorcę posługiwania się tym urządzeniem. Było to w sierpniu 1893.

Właściwie wszyscy nabywcy samochodów w tym czasie traktowali je jako geekowskie zabawki albo szpanowali nimi. Lutzmann myślał inaczej - on stwierdził że to świetne narzędzie do robienia usług i zarabiania. Co zrobił - uruchomił pierwszą na świecie samochodową linię komunikacyjną. Jego firma woziła on za opłatą ludzi do sąsiednich miasteczek. No ale po około roku uruchomiono na jego trasach linie kolejową. Więc Lutzmann zmienił model biznesu i uruchomił w Dessau pierwszą na świecie firmę taksówkarską. Wkrótce znowu biznes popsuł mu zbiorkom - w Dessau uruchomiono tramwaje, nawiasem mówiąc też dość ciekawe - była to jedyna na świecie komercyjna (nie eksperymentalna) linia tramwajowa z tramwajami napędzanymi gazem (nie udało mi się ustalić jakim, prawdopodobnie miejskim). Co prawda tramwaje na gaz za długo nie pojeździły - po dwóch wybuchach lokomotyw w 1901 trakcję zmieniono na elektryczną, ale taksówkarstwo nadal się nie opłacało.

Tymczasem Lutzmann pracował nad swoją konstrukcją. Pojazd był gotowy w maju 1894 i był znacznie lepszy niż ten Benza. Oczywiście była to nadal bryczka z silnikiem, w wielu rozwiązaniach podobna do Benza Victoria, ale Lutzmann miał sporo swoich własnych pomysłów, na przykład:

  • Wszystkie łożyska w pojeździe były kulkowe. Lutzmann produkował je sam, bo na rynku były dostępne tylko łożyska rowerowe, zbyt słabe do samochodu. Dzięki temu samochody Lutzmanna miały znacząco niższe opory ruchu niż konkurencyjne i w związku z tym znacznie lepsze osiągi i trwałość, nawet przy słabszych silnikach.
  • Silniki samochodów Benza były chłodzone parującą wodą, której potrzeba było bardzo dużo - 150 l/100 km! W praktyce co parę kilometrów trzeba było dolewać wody (na szczęście znalezienie studni nie było w tamtych czasach problemem). Lutzmann wymyślił chłodzenie cieczą w obiegu zamkniętym z chłodnicą.

Lutzmann opatentował albo zgłosił wzór użytkowy na wiele wymyślonych przez siebie rozwiązań No i do tego jako doświadczony kowal artystyczny robił samochody dużo ładniejsze niż inżynier Benz. Tyle że jego fabryka była dużo mniejsza niż Benza - zatrudniał tylko 20 osób. Większość jego samochodów nazywała się Pfeil (Strzała), a robił je w przynajmniej 14 wersjach.

Sporo z jego samochodów poszła na eksport. I tak na przykład pierwszy Pfeil w Anglii znalazł się już w roku 1895, jego właściciel, John Adolphus Koosen, musiał najpierw kupić w fabryce chemicznej dwustulitrową beczkę benzyny, bo w angielskich aptekach odpowiednie paliwo nie było dostępne w wystarczających ilościach. Koosen przejechał tym samochodem w sumie około 100.000 mil - nawet dziś to nie jest mało.

Ten sam Koosen na samochodzie Pfeil zapisał się w annałach otrzymaniem pierwszego na świecie mandatu dla kierowcy samochodu - za naruszenie Locomotive Act. W sumie wybronił się opinią biegłego, że ustawa dotyczy samochodów parowych - a jego jest gazowy, ale sędzia nałożył na niego symboliczną karę w wysokości jednego szylinga.

W roku 1897 W hotelu Bristol w Berlinie założono pierwszy na świecie automobilklub. Lutzmann był jednym z członków założycieli. Przy okazji urządzono pierwszą w Niemczech wystawę samochodów, którą cyklicznie kontynuuje się do dziś jako Internationale Automobil Ausstellung, w skrócie IAA. Lutzmann był jednym z czterech wystawców na tej pierwszej wystawie. Oprócz niego wystawiali się tam Benz, Daimler i nie znany mi bliżej Kühlstein (z samochodem elektrycznym).

Tak więc biznes Lutzmannowi szedł nieźle, ale po wyprodukowaniu przez niego około stu samochodów nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji. Na scenie pojawiła się firma Opel.

To teraz trochę o Oplu. Firmę założył w roku 1862 Adam Opel - była to fabryka maszyn do szycia.

Pierwsza maszyna do szycia firmy Opel, 1862

Pierwsza maszyna do szycia firmy Opel, 1862

Ten biznes był wtedy bardzo dochodowy, maszyny schodziły jak świeże bułeczki. W 1886 roku do profilu fabryki doszły rowery.

Bicykl firmy Opel, 1886

Bicykl firmy Opel, 1886

 

Rower firmy Opel, 1888

Rower firmy Opel, 1888

Ale w końcu wieku XIX rynek maszyn do szycia się zapchał. Producentów było coraz więcej, wydajność pracy i produkcja rosły coraz szybciej i doszło do tego, że roczna produkcja maszyn do szycia w samych Niemczech była wyższa niż ich sprzedaż na całym świecie. Trzeba było wymyślić coś innego.

No i w roku 1898 synowie zmarłego trzy lata wcześniej Adama Opla wymyślili samochody. Ale ponieważ nie mieli o samochodach żadnego pojęcia to po prostu w początku 1899 kupili fabrykę Lutzmanna i zatrudnili go jako kierownika produkcji. Sposób typowy - było już o podobnych akcjach przy okazji pierwszego Wartburga, akurat dokładnie w tym samym czasie. 

Tak więc w fabryce Opla rozpoczęto produkcję nieco zmodyfikowanych "Strzał" Lutzmanna, pod nazwą Opel Patentmotorwagen "System Lutzmann". Ale nie był to wielki sukces. Przez trzy lata (do 1901) wyprodukowano ich w sumie tylko 65 sztuk. W sumie nic dziwnego - branża samochodowa rozwijała się w tym czasie szybciej, niż komputerowa w latach 80-tych XX wieku. Bryczka z silnikiem, jeszcze jako tako aktualna w roku 1898, już w 1901 była totalnie przestarzała. Najnowocześniejsze wtedy samochody były francuskie, produkcję bryczek Lutzmanna zakończono, a umowę z nim rozwiązano.

Opel Patentmotorwagen „System Lutzmann“

Opel Patentmotorwagen „System Lutzmann“

 

Opel Patentmotorwagen „System Lutzmann“

Opel Patentmotorwagen „System Lutzmann“

W roku 1899 sprzedaż firmy Oplowi wyglądała na świetny interes. Za dwudziestoosobowa manufakturę Lutzmann skasował w przeliczeniu na dzisiejsze jakieś 750.000 euro, dostał dobrze płatną posadę i jeszcze mógł robić to, co lubił. Ale już w 1901 sprawa wyglądała inaczej - wdrożenie produkcji w innym miejscu zajęło mu sporo czasu i sił, samochody odstały od aktualnego stanu techniki, wyprodukowano ich mniej niż można się był spodziewać, a co najgorsze - umowa przewidywała że po odejściu od Opla Lutzmann nie będzie się już zajmować samochodami. Nie znam dokładnie uwarunkowań Lutzmanna, ale ja dobrowolnie bym chyba takiej umowy nie podpisał.

Opel Patentmotorwagen „System Lutzmann“

Opel Patentmotorwagen „System Lutzmann“

 

Opel Patentmotorwagen „System Lutzmann“

Opel Patentmotorwagen „System Lutzmann“

Więc Lutzmann musiał sobie poszukać innego zajęcia. Próbował zrobić biznes w branży napojów - kupił fabrykę wody mineralnej - ale do tego nie miał specjalnych zdolności i po dwóch latach zbankrutował. Potem bezowocnie próbował szczęścia w Ameryce Południowej, następnie wrócił do Europy i zajmował się maszynami do pisania w Szwajcarii. Po WWI stracił wszystko co miał i wrócił do Dessau, gdzie zatrudnił go jego dawny przyjaciel Hugo Junkers. W archiwum. Ale potem przyszedł kryzys, Junkers też wpadł w problemy i musiał Lutzmanna zwolnić. Lutzmann musiał prosić miasto o wsparcie i dożył końca swoich dni w domu starców w Dessau. Zmarł w biedzie w roku 1930.

Opel Patentmotorwagen „System Lutzmann“

Opel Patentmotorwagen „System Lutzmann“

 

Opel Patentmotorwagen „System Lutzmann“

Opel Patentmotorwagen „System Lutzmann“

Czyli w sumie Lutzmann został przeżuty i wypluty przez korpo. Teraz morał: Za żadne pieniądze nie podpisujcie umowy, która nawet potencjalnie zabroni Wam robić to, co umiecie i lubicie. Nie warto.

Na dwóch pierwszych zdjęciach egzemplarz Patentmotorwagena "System Lutzmann" należący do zakładów Opla, podobno oryginał. Dwa następne zrobione na IAA 2011 to chyba ten sam egzemplarz, dwa ostatnie są wcześniejsze, to chyba inna sztuka, trudno powiedzieć czy nie replika. 

A o Oplu będę kontynuował, bo ta historia jest mało znana.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Na ulicy widziane

3 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: Kościół Katolicki

Czytam sporo komentarzy w prasie polskiej i na różnych forach na temat afery biskupa Limburga i widzę, że cały spór jest dla polskich komentatorów kompletnie niezrozumiały. Większość komentarzy brzmi w stylu: "Phi, 31 miliomów, polscy biskupi wydają więcej". Nie, tu nie chodzi o 31 milionów, to był tylko kamyczek poruszający lawinę. Żeby zrozumieć o co tak naprawdę chodzi, trzeba zrozumieć różnicę między kościołami niemieckim i polskim. No to jedziemy:

Pierwsza różnica: Polski Kościół Katolicki ma faktyczny monopol na krajowym rynku wiary. W Niemczech jest inaczej - KK ma równorzędnego konkurenta w postaci kościoła ewangelickiego. oraz konkurencję wielu słabiej zorganizowanych, mniejszych i rozdrobnionych, ale mimo to znaczących innych wspólnot - na przykład islamskich.

Druga różnica jest historyczna: W Polsce KK miał zawsze spore wpływy polityczne, ale praktycznie zawsze pośrednie. W Niemczech było inaczej - przed 1802 znaczna część księstw była rządzona przez biskupa w randze księcia, zwanego właśnie tak - Fürstbischof (książę-biskup). W Polsce było tylko jedno takie księstwo, i to malutkie (biskupi krakowscy byli jednocześnie książętami Siewierza), w Niemczech do takich księstw należało aż 27% obecnej powierzchni kraju.

Trzecia różnica jest w finansowaniu: Polski KK finansowany jesz częściowo z tacy, a głównie z różnych przychodów z kasy państwowej. Majątku trwałego i dochodowego biznesu należącego do Kościoła zrobiło się ostatnio więcej, ale nadal nie tak bardzo dużo. W Niemczech natomiast jest podatek kościelny, taca ma minimalne znaczenie, finansowanie z kasy państwowej też jest niemałe, ale KK ma dużo majątku i robi sporo biznesu, nie tylko związanego z religią. Na przykład znane i w Polsce wydawnictwo Weltbild należy w 100% do Kościoła Katolickiego. Wydawnictwo to wydaje głównie literaturę świecką, w tym sporo o ezoteryce, uzgadnialnej z wyznaniem katolickim chyba tylko dzięki kasie jaką przynosi. Należący do Kościoła Caritas jest też największym pracodawcą prywatnym w Niemczech - zajmuje się przedszkolami, szpitalami i domami starców, ale finansowane to wszystko jest głównie przez państwo.

Następna różnica jest w strukturze zaangażowania w Kościół. W Polsce na msze chodzi 32% ludności ogółem, jako zaangażowanych trzeba doliczyć jeszcze część ludzi starych i chorych. Ale i z tych którzy chodzą, spora część chodzi z przyczyn pozareligijnych - na przykład bo rodzice czy dziadkowie byliby niezadowoleni gdyby nie przyjść. Ta grupa w Niemczech w ogóle się w kościele nie pojawia, tacy ludzie co najwyżej płacą podatek kościelny i już. Inni Polacy chodzą do kościoła poszukując towarzystwa i wspólnoty - w Niemczech łatwiej jest znaleźć towarzystwo o podobnych zainteresowaniach gdzie indziej. A najliczniejszą grupę Polaków w kościele tworzą ludzie poszukujący ukojenia swoich lęków i szukający autorytetu i przewodnika. To z nich rekrutuje się twarde jądro "moheru", posłuszne hierarchii zawsze i we wszystkim. I znowu w Niemczech - dzięki generalnie niższemu poziomowi ogólnospołecznych zaburzeń lękowych - tej grupy jest o wiele mniej. W niemieckich kościołach dominuje trochę inna grupa - ludzie faktycznie i świadomie zaangażowani w wiarę. Ludzie czytający Biblię, dyskutujący ją na spotkaniach kościelnych kół biblijnych, udzielający się w pomocy potrzebującym, śpiewający w kościelnym chórze itd. 

Kolejna różnica: W Polsce Kościół jak dotąd nie ma większych problemów kadrowych. Księży jest dużo, niemal każda parafia ma proboszcza. W Niemczech sprawa wygląda inaczej. Już od wielu lat jeden ksiądz obsługuje parę parafii, wielu z księży nie jest Niemcami a na przykład Polakami czy Hindusami. Co za tym idzie, zasadniczą rolę w wielu parafiach grają pracownicy świeccy. Wiele parafii zarządzanych jest przez zatrudnioną na etacie świecka kobietę, z pełnymi uprawnieniami do wszelkich decyzji oprócz tych niewielu, które z racji zasad prawa kanonicznego zarezerwowane są dla księdza ze święceniami. Inne zadania wykonywane są przez innych świeckich, częściowo etatowych, częściowo wolontariuszy. 

Następne: W parafiach niemieckich istotną rolę grają świeccy. Rada parafialna faktycznie działa, spełnia funkcje kontrolne, finanse parafii są (przynajmniej w większości parafii) jawne, a roczne sprawozdanie finansowe ogłaszane jest z ambony. 

Zbliżamy się do istoty problemu z biskupem Tebartzem-van Elst. Otóż od kilku lat biskup (nie on jeden, to postanowienia całego episkopatu niemieckiego) prowadzi akcję redukcji kosztów. Wymyślono rozwiązanie typowe dla korporacji - scala się kilka sąsiednich parafii w tzw. Großpfarei - powiedzmy 6 parafii na 3 księży. Księża rotacyjnie odprawiają w tych parafiach msze, udzielają sakramentów itd., administracja też jest zcentralizowana, nawet kościelni zajmują się więcej niż jednym kościołem. Dzięki temu można było zlikwidować część etatów i obniżyć w ten sposób koszty. No ale żeby parafie jakoś funkcjonowały, część obowiązków muszą przejąć wolontariusze.

Powoli dochodzimy do zasadniczych przyczyn konfliktu. Większość parafii jest biedna, często brakuje pieniędzy na konieczne remonty albo na wyposażenie. W Oberstedten, gdzie mieszkałem, w kościele na przykład obrazy drogi krzyżowej były amatorsko namalowane tuszem na kartonie, bo na nic więcej ich nie było stać. Biskup odnosił się zarówno do podległych mu księży, jak i do świeckich generalnie źle. Komenderował wedle uznania, powoływał i odwoływał nic nie tłumacząc i z nikim się nie konsultując. I to od początku był główny zarzut dla biskupa - autorytarny styl zarządzania. Koszty siedziby pojawiły się dopiero później.

Drugim zarzutem był "luźny stosunek do prawdy", powodujący że wierni powoli tracili do biskupa zaufanie. Dopiero w ostatniej kolejności, jako ukoronowanie kryzysu zaufania wypłynęła sprawa ukrywania przez biskupa prawdziwych kosztów jego siedziby. Nie chodzi  tylko o pieniądze - diecezja po prostu sprzeda coś ze swoich nieruchomości i koszty będą pokryte, pewnie nawet z nawiązką.

W Polsce wszystko to nie byłoby wielkim problemem. Polski Kościół ciągle jest od góry do dołu feudalny, niemal każde działanie biskupa spotka się z poparciem znacznej części wyznawców, a świeccy nie mają praktycznie nic do gadania. Niemiecki Kościół natomiast jest feudalny tylko od góry, od dołu jest mocno zdemokratyzowany. Stąd protest "dołów" kościelnych i kryzys zaufania do biskupa. Aktywny katolik niemiecki płaci podatek kościelny i konkretną sumę widzi co miesiąc na rozliczeniu z pracodawcą, w parafii musi oszczędzać i więcej pracować - a jednocześnie widzi biskupa rozrzucającego się z pieniędzmi. Aktywny katolik polski nie ma poczucia płacenia na Kościół (poza  drobnymi na tacę), nie ma żadnego wpływu na wydatkowanie pieniędzy w parafii i nie udziela się w niej zbyt wiele, więc zbytki biskupów nie robią mu większej różnicy.

Co jednak jest takie same w Polsce i w Niemczech, to feudalna organizacja kurii biskupiej. Biskup ma pełnię władzy i żadnego organu kontrolnego nad sobą - wszystkie są powoływane i odwoływane przez niego. Tak mogło to działać w średniowieczu, dziś wcześniej czy później musi się załamać.

I jeszcze ostatnie wiadomości: Biskup dziś rano poleciał Ryanairem do Rzymu (uprzednio kłamiąc że to od dawna zaplanowana wizyta i ma zarezerwowany lot). I wychodzi, że na 31 milionach się nie skończy, bo jeszcze trzeba będzie co najmniej wyremontować ulice zniszczone przez ciężki sprzęt dojeżdżający na budowę. A może jeszcze coś wyjdzie na jaw.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

3 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: Zbytki biskupów (2)

W Polsce afery pedofilsko/Michalikowe i nikt nie zwraca uwagi na dalszy rozwój sprawy biskupa diecezji Limburg. A sprawa rozwija się szybko i intensywnie.

Od poprzedniego odcinka zdarzyło się sporo.  Najpierw przyjechał z Watykanu kardynał Giovanni Lajolo z "braterską wizytą". Chyba wiadomo o co chodzi, Rosjanie Radzieccy też wpadali z "braterskimi wizytami". Kardynał zorientował się w sytuacji, podyktował biskupowi tekst przeprosin do wygłoszenia w najbliższą niedzielę, przypilnował czy zostało wygłoszone i kazał jak najszybciej podsumować koszty nowej siedziby biskupa. A potem pojechał. Biskup otarł pot z czoła i liczył że jakoś to będzie.

Ale w tym tygodniu koszty zostały policzone. Najpierw rys historyczny:

  • Według pierwotnego kosztorysu nowa siedziba miał kosztować 2-3 miliony euro, z czego 200 tysięcy miało kosztować mieszkanie. Powiedziałbym, że to by było OK, nie za drogo.
  • Potem była mowa o pięciu milionach
  • W lipcu biskup zapewniał że zamknie się w dziesięciu
  • W momencie wizyty kardynała biskup nadal utrzymywał że dziesięć milionów, spekulacje określonych kręgów lejących wodę na wiadome młyny mówiły, że może być tych milionów nawet dwadzieścia.

Komunikat komisji liczącej koszty przeszedł najśmielsze oczekiwania. Milionów zrobiło się 31 (słownie: trzydzieści jeden), a i to bez gwarancji że biskup jeszcze gdzieś nie zachomikował jakiejś faktury na następne miliony.

Nowa rezydencja biskupa Limburga

Nowa rezydencja biskupa Limburga Źródło: Spiegel Online

Tłumaczenie legendy ze zdjęcia:

  1. Pomieszczenia biurowe biskupa
  2. Dom sióstr zakonnych
  3. Pomieszczenia konferencyjne
  4. Atrium
  5. Prywatna kaplica biskupa
  6. Mieszkanie biskupa
  7. Muzeum diecezjalne
  8. Prywatny park biskupa

No i się zagotowało. A biskup radośnie oświadczył, że jego też to zdziwiło, no po prostu nie wiadomo skąd się taka suma wzięła, To na pewno przez tego wstrętnego konserwatora zabytków, co takie straszne wymagania nałożył.

Tyle że konserwator zabytków nie nałożył żadnych szczególnych wymagań, bo zdaje się nawet nie za bardzo może to Kościołowi zrobić. 

I powoli wycieka, skąd takie koszty. Po prostu biskup miał coraz to nowe życzenia. Nawet nie chodzi o to, że zażyczył sobie wannę za 15.000 euro (kryptoreklama: podobno firmy Duravit, seria Starck + wyposażenie dodatkowe) - to są fistaszki. On wymyślał coraz to nowe rzeczy i kazał je robić. Na przykład w projekcie było, że Adventskranz (czyli wieniec adwentowy, taki z czterema świecami) w prywatnej kaplicy (to to czarne numer 5) będzie stal na podłodze, na ręcznie kutym stojaku, wcale nie tanim. Ale biskup poszedł do budowlańców i zapytał, czy ten wieniec nie może być podwieszony pod dachem. Budowlańcy oświadczyli że i owszem, może, ale to będzie dużo kosztowało. Na co biskup stwierdził że nieważne, on tak chce. No i trzeba było wyciąć kawałek dachu, wbudować tam wyciągarkę i zrobić dach znowu. Razem coś pod sto tysięcy. 

I tak wkoło. Na przykład na zdjęciu widać, że ta kaplica nie ma rynien. Czyli musi mieć jakiś (obłędnie drogi) system odsysania spływającej wody. Niewykluczone że dach jest podgrzewany żeby śnieg się na nim nie trzymał. Ale nie za bardzo wiadomo jak jest naprawdę - budowa była przez cały czas zasłonięta żeby nie było wiadomo co się tam robi.

Nowa kaplica pałacu biskupiego w Limburgu

Nowa kaplica pałacu biskupiego w Limburgu

Samo mieszkanie biskupa wyszło 3 miliony. Bez wyposażenia. Ale prawdziwe koszty zrobiło podobno to, że drugie takie samo wykuto w skale pod salą zgromadzeń. W projekcie i pozwoleniu na budowę były tam jakieś pomieszczenia techniczne, potem biskup kazał zmienić przeznaczenie. No i jeszcze budynek (na zdjęciu numer 1) posadowiono cokolwiek niżej. W dzisiejszej technice można prawie wszystko, ale kosztuje to ładnie.

Teraz wszyscy zadają sobie pytanie, jak to się stało że nikt tego wszystkiego nie zauważył. I wychodzi na to, że to przez feudalną strukturę Kościoła. W Kościele nie ma po prostu żadnej wiążącej instytucji kontrolnej, jak w korpo rada nadzorcza. Nad biskupem jest tylko papież, wszyscy pracownicy diecezji są biskupowi podlegli i nic nie mogą mu zabronić ani zażądać od niego żadnych dokumentów.

To wszystko było mocne, ale dziś się jeszcze wzmocniło. Prokuratura postawiła biskupowi zarzuty w związku z kłamstwem pod przysięgą (patrz poprzednia część). To nie jest drobiazg - rzecz może kosztować nawet dwa lata pozbawienia wolności. No i jeszcze się okazało że w momencie jak ksiądz biskup oficjalnie zapewniał że rezydencja będzie kosztowała poniżej 10 milionów, miał już zatwierdzony kredyt na piętnaście. Czyli również tam kłamał jak najęty.

W najbliższych dniach sprawą zajmie się papież. Myślę że biskup przyklei się jednak do stanowiska i nie zrezygnuje po dobremu - jak by miał chociaż trochę godności to już by się podał do dymisji.

Ale przyznam, że mimo wszystko wolę śledzić perypetie tutejszego biskupa, niż te obrzydliwe sprawki biskupów polskich.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

5 komentarzy

Pomyślmy: Schyłki różnych systemów bywają podobne

Mam taką przypadłość, że łatwo dostrzegam podobieństwa, nawet mocno różnych rzeczy. Bywa że staje się to problemem, na przykład jeżeli znowu pomyliłem kogoś z kimś innym - bo w niektórych cechach podobni. W innych sytuacjach to bardzo korzystne - na przykład w programowaniu obiektowym. W jeszcze innych wypadkach może być to niezły temat na notkę - miałem już taką o podobieństwach katastrof w Czarnobylu i Smoleńsku. Teraz będzie o podobieństwie okresów schyłkowych. Wezmę na tapetę rozgrywający się na naszych oczach schyłek Kościoła Katolickiego w Polsce.

Trudno nie zauważyć, że przeżywamy okres schyłkowy KK w Polsce. Nawet nie o to chodzi że od lat systematycznie maleje odsetek dominicantes (40% w 2012 - uwaga: faktycznie oznacza to 32% ludności obecnej w niedzielę na mszy), że wiara Polaków jest prawie wyłącznie obrzędowa - to nic nowego, pamiętam wykład na ten temat na obozie przygotowawczym do studiów zagranicznych w 1984, i już wtedy prelegent zwracał na to wszystko uwagę. W Polsce nigdy nie było tradycji czytania i dyskutowania Biblii, dziś mam wrażenie że lepiej od "prawdziwych" katolików Biblię znają sceptycy i ateiści. Ale to wszystko nic, przez wieki tak było i nie było mowy o schyłku. Dlaczego uważam że obserwujemy schyłek uzasadnię dalej.

Dziś ciągle w mediach widzimy, słuchamy i czytamy wypowiedzi hierarchów, którzy z jednej strony opowiadają o Wartościach Chrześcijańskich i jak żyć, ale często w tej samej wypowiedzi walą po oczach nienawiścią, żądzą władzy i zysku. A ja ciągle - przez tą moją przypadłość - mam wrażenie że już to wszystko kiedyś widziałem i słyszałem w zupełnie innym systemie.

No bo przecież podobną dwoistość prezentowała duża część partyjnej wierchuszki za komunizmu. Tak samo było o Wartościach, Dobrobycie, Sprawiedliwości Społecznej ITP., a równolegle pogróżki, zastraszanie i Waadza.

No i co mnie szczególnie uderza to to, że bardzo wielu przedstawicieli obu systemów dokładnie tak samo wydaje się być niewierzącymi w głoszone poglądy i dokładnie tak samo instrumentalnie wykorzystywać hasła i retorykę swoich świętych ksiąg.  

Pamiętam oficjalną demonstrację z okazji Pierwszego Maja, w Szczecinie w roku 1982. Nie było pochodu - bo stan wojenny - tylko wszystkich spędzono na Jasne Błonia. Atmosfera była strasznie wysilona - praktycznie nikt z obecnych nie miał ochoty w tym miejscu być, nie tylko ta spędzona ludność, ale i organizatorzy i milicja. Gdy wszyscy przyszli na miejsce, jakiś sekretarz partii wygłosił wielkopatriotyczne przemówienie przyjęte znudzoną ciszą, a potem zaintonował hymn, którego nie podchwycił nikt z obecnych - i oficjel musiał dośpiewać do końca solo, fałszując strasznie (ale chociaż tekst znał, nie jak niektórzy dzisiejsi "patrioci"). A jak już dośpiewał, zaczęła się część artystyczna i już w tym momencie wszyscy sobie poszli. Orkiestry marszowe nawet z muzyką. Czuć było, że wszystkim ulżyło, z milicjantami i partyjniakami włącznie. System był już nie do uratowania - nikt go już nie chciał. No ale systemy nie padają natychmiast, temu potrzebne było jeszcze kilka lat i - co najistotniejsze - osłabienie nacisku zewnętrznego przez nastałego parę lat później Gorbaczowa. Ale już w tym momencie było widać że się kończy.

Potem pojechałem do NRD. I tam już po paru miesiącach zobaczyłem podobne oznaki. W system nie wierzył niemal nikt, ani z ludności, ani z Partii. Tylko retoryka, bezwładność, oportunizm, wyparcie i lęk przed nadzorcami z Moskwy. Prawdziwie wierzący byli nieliczni, tak naprawdę kojarzę tylko jednego - Harry'ego który miał z nami ćwiczenia z Naukowego Socjalizmu na trzecim roku. To musiało paść, stwierdziłem nawet że ciekawe czy zdążymy skończyć przedtem studia. Był koniec roku 1984 i pomyliłem się niewiele - skończyliśmy w kwietniu 1989, rypnęło się ostatecznie w październiku.

No i teraz widzę wszystko to samo. Wierchuszkę instrumentalnie operującą retoryką, ale z całą pewnością nie wierzącą w głoszone przez siebie hasła i coraz bardziej niechętną rzeszę tych, którzy jeszcze w to chociaż trochę wierzą albo się do tych rytuałów i tej retoryki przyzwyczaili.

A ostatnio w watykańskiej centrali nastał nowy zwierzchnik, który - podobnie jak kiedyś Gorbaczow - wydaje się wierzyć w głoszone przez siebie ideały. Z mównicy padają nieprawdopodobnie odkrywcze oczywistości, od dawna zapisane w Świętych Księgach i masowo używane w retoryce funkcjonariuszy. Ale teraz padają na poważnie, chociaż na razie głównie postulatywnie. System ma być dla ludzi, a nie ludzie dla systemu. Za Gorbaczowa było dokładnie tak samo.

Władze PRL-u były gotowe na Pieriestrojkę, NRD nie. W NRD zaczęto cenzurować wypowiedzi władz radzieckich, nie wpuszczać niektórych numerów radzieckich gazet itp., żeby tylko wierni tych herezji nie słyszeli. Ale to nie działało nawet w latach 80-tych ubiegłego wieku i to w komunizmie.  Dziś w Polsce obserwujemy podobne próby ograniczania zasięgu wypowiedzi papieskich przez biskupów, w rodzaju tłumaczenia co autor miał na myśli i dlaczego nie to, co powiedział, ale dziś możliwości blokowania są jeszcze mniejsze niż za NRD.

Tak więc rypnąć się musi. Ciekawe tylko ile to potrwa? Dziś nie poważę się na prognozę, niewiadomych jest zbyt wiele. Religia tkwi w ludziach o wiele głębiej niż komunistyczny totalitaryzm. Z drugiej strony KK nie ma środków przymusu bezpośredniego, może działać wyłącznie w sferze gróźb symbolicznych. Tu nie ma realnych pałek w rękach ZOMO, tu są tylko bariery w głowach ludzi. Z trzeciej strony łatwiej jest wygrać z pałkami, niż z tym co w głowach. A grono tych, którzy mają posłuszeństwo KK wprogramowane do niewymazywalnego ROM-u jest znacznie większe niż tych, którzy w swoim ROM-ie mieli firmware PZPR albo SED. 

Niektórzy z wierzących bronią się jeszcze twierdząc, że polski KK bardzo się zmienił na gorsze po 1989. Myślę że jednak nie. Z wszystkimi niedobrymi zjawiskami wśród funkcjonariuszy tej instytucji zetknąłem się już przed 1989. Była i głupota, i hipokryzja, i pijaństwo, i doniesienia o pedofilii, i rozrzutność, i wystawny styl życia, i związki księży z kobietami... Wszystko już było. Może się wydawać, że kiedyś było tego mniej, ale to raczej kwestia dostępu do informacji. Kiedyś nie sposób było dotrzeć do doniesień o wcześniejszym życiu księdza przydzielonego do lokalnej parafii. Co biskup powiedział dowiadywaliśmy się od wielkiego dzwonu z listu pasterskiego odczytanego z ambony, tak przynudziastego że mało kto go słuchał. I generalnie nie wierzyliśmy partyjnej prasie i telewizji. Dziś mamy gugla i jako tako niezależną prasę - głupoty, grzeszki i wielkie grzechy, kiedyś z łatwością ukrywane, dziś są stale na widoku. Kościół się nie zmienił - po prostu wiemy o nim więcej.

Przy okazji wspomnienie z PRL-u połowy lat 70-tych. Pamiętam że w szkole podstawowej, w klasie bodajże piątej, pani od plastyki i muzyki się kiedyś na lekcji ulało i wygłosiła półgodzinną tyradę na temat pazerności KK. Coś musiało ją dotknąć osobiście, bo nie była to drętwa pogadanka ideologiczna tylko autentyczna złość. Wszyscy oczywiście siedzieliśmy jak trusie, ale po lekcji przedyskutowaliśmy temat. Byliśmy może mali, ale nie całkiem głupi - wiedzieliśmy że coś jest na rzeczy, ale jednak uznaliśmy że pani trochę przesadza, bo "kiedyś faktycznie tak było, ale teraz już nie aż tak". Ale jednak było aż tak.

Chociaż tak myśląc trzeźwo, to wszystko zależy od kasy. Póki będzie finansowanie, póty hierarchia KK będzie się trzymać. To właśnie z braku kasy w Polsce A.D. 1982 nikt nie miał już ochoty na kontynuację, i właśnie z braku kasy NRD-owcy dali sobie spokój z tym murem akurat w październiku 1989.

Wniosek: Koniecznie trzeba odciąć biskupów od kasy, zaraz złagodnieją.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , ,

Kategorie:Pomyślmy

8 komentarzy

„Koniec z fałszowaniem prawdy o V-2!”

Osłabiło mnie wczorajsze doniesienie z Wyborczej pod pompatycznym tytułem "Koniec z fałszowaniem prawdy o V-2! Zbrodniczy projekt a nie piękna legenda". No mać, interesuję się tematem, a jeszcze ani razu nie widziałem żeby gdzieś lansowano "piękną legendę" o niemieckim programie rakietowym, pomijając drugą stronę medalu.

A w tym artykule mowa jest o tym, że zawiązał się polsko-niemiecki ruch obywatelski, który będzie dążył żeby w muzeum w Peenemünde pokazano prawdziwy obraz niemieckiego programu rakietowego i żeby było tam o ofiarach tego programu, a nie tylko o wspaniałych jego osiągnięciach i locie na Księżyc.

Rakieta A4 (V2) w muzeum w Peenemünde

Rakieta A4 (V2) w muzeum w Peenemünde

Jak już pozbierałem szczękę z podłogi to strzeliłem komentarz że ci aktywiści to pewnie w ogóle w muzeum nie byli, a jak byli to im się nie chciało czytać i zobaczyć całej ekspozycji. (Hipoteza robocza - słabo władają niemieckim i angielskim, więc ewentualnie nic nie zrozumieli).

A potem pojawił się komentarz jakiejś pani, od którego mi macki opadły. Cytuję:

elisee5Zwiedzałam to muzeum i byłam zbulwersowana sposobem przedstawienia eksponatów. Niewiele o ludobójstwie, a podkreślany przede wszystkim geniusz i prekursor astronautyki

Ta pani najwyraźniej nic z muzeum nie zrozumiała. Przedstawia ono bardzo dobrze całą złożoność uwarunkowań wokół niemieckiego programu rakietowego. Jego niewątpliwe i pionierskie osiągnięcia techniczne  i ogrom cierpień robotników przymusowych, jakim te osiągnięcia zostały okupione. Uwikłanie w system i indywidualne wybory poszczególnych naukowców i inżynierów. Ofiary użycia tej broni. Zbrodnicze projekty dalszego rozwoju tych rakiet. Brak skrupułów krajów zwycięskich przy wykorzystaniu  doświadczeń projektu. Mroczne strony późniejszych programów kosmicznych. I tak dalej.

Tyle że żeby wyrobić sobie zdanie trzeba się trochę wysilić. Poprzeglądać założenia projektowe (własnoręcznie przewracając strony dokumentacji, nie wisi to sobie po prostu na ścianie). Pootwierać szafki poświęcone kluczowym postaciom i zastanowić się nad zgromadzonymi w nich przedmiotami. Przeczytać sporo tekstu. I co najważniejsze: POMYŚLEĆ! Wnioski nie są podane na talerzu, trzeba je wyciągnąć samodzielnie.

Ja po wizycie w tym muzeum byłem pod wrażeniem. Ono jest po prostu świetnie zrobione, chyba najlepsze pod tym względem z wszystkich jakie dotąd widziałem. W La Coupole miałem wrażenie że tory "jasny" i "ciemny" są mocno od siebie odseparowane, w Peenemünde ciemna i jasna strona Mocy przenikały się na każdym kroku. Nie byłem jeszcze w Mittelbau Dora (mam w planie), ale myślę że tam zachowanie takiej równowagi jest o wiele trudniejsze i to muzeum będzie zdominowane przez stronę ciemną.

Po przemyśleniu sprawy sądzę że wiem dlaczego ten "ruch obywatelski" nic nie zrozumiał. Oni są przyzwyczajeni, że oceny moralne są czysto czarno-białe, podane wprost i nie wymagają myślenia. (Dlaczego mnie nie dziwi że oni są głównie z Polski?). I jak nie ma dużymi literami napisane "TO BYŁO BE" i "TO BYŁO CACY", to to jest dla nich bulwersujące.

Nie byłem w Muzeum Powstania Warszawskiego, ale musiałem już prostować myślenie mojego syna, który tam był. Stąd chyba się nie pomylę, gdy powiem temu "ruchowi obywatelskiemu":

A spadajcie z takim podejściem do Muzeum Powstania Warszawskiego. Muzeum Historyczno-Techniczne w Peenemünde jest dla ludzi samodzielnie myślących, a nie dla was.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Pomyślmy

Skomentuj

Warto zobaczyć: Muzeum żeglugi Amsterdam

Muzeum żeglugi w Amsterdamie nie ma dokładnie żadnego związku z Niemcami, ale nic to - jest takie dobre, że nie mogę o nim nie napisać.

Od razu napiszę to najważniejsze: Sporo już widziałem, ale tak dobrego pod względem dydaktycznym muzeum to jeszcze nie. Jak będziecie w Amsterdamie z dziećmi (w zasadzie w dowolnym wieku, wystawa zainteresuje już trzylatki, ograniczenia górnego nie stwierdziłem), to zostawcie Rijksmuseum i van Gogha na drugi rzut, a zacznijcie od tego.

Het Scheepvaartmuseum Amsterdam

Het Scheepvaartmuseum Amsterdam

Ekspozycja umieszcza żeglugę w kontekście społecznym i ekonomicznym w różnych czasach. Świetna jest wystawa o żegludze w wieku XVII. Na projekcyjnych ekranach sterowanych czujnikami ruchu przedstawiana jest historia dowódcy statku widziana przede wszystkim z lądu - z punktu widzenia jego żony i dzieci, jego partnerów handlowych itp. Obok stoją pasujące eksponaty. Jedynym problemem jest język - oni mówią oczywiście po holendersku, podpisy są po angielsku. Ale zrobione świetnie. 

Zdjęcia słabe i mało ich, bo w środku jest bardzo ciemno. Znaczy do oglądania OK, ale zrobić zdjęcie bardzo trudno. 

Het Scheepvaartmuseum Amsterdam

Het Scheepvaartmuseum Amsterdam

 

Het Scheepvaartmuseum Amsterdam - galiony

Het Scheepvaartmuseum Amsterdam - galiony

Dalej mamy wystawę o wielorybnictwie. Największe wrażenie zrobiła na mnie możliwość pomacania prawdziwego fiszbina, nie miałem dotąd pojęcia co to w ogóle jest za materiał.

Coś dla maluchów: po prostu fantastycznie zrobiony spacer po bajkowym dnie oceanu. I śliczna projekcja bajkowych postaci chodzących po żaglowcu, prawie jak holowizja.

Het Scheepvaartmuseum Amsterdam

Het Scheepvaartmuseum Amsterdam

Dalej dobra wystawa o niewolnictwie (uprzedzają żeby nie prowadzać na nią zbyt małych dzieci) i roli żeglugi w tej branży, na koniec nawiązanie do aktualnych problemów społecznych. Na zdjęciu muszelki za które kupowano niewolników. Dopiero przy pisaniu notki skojarzyłem: Przecież takie same muszelki mają ponaszywane na kapeluszach polscy górale. O ile dobrze pamiętam tą historię, to płacono im gdzieś na robotach takimi właśnie muszelkami. Na Podhalu były one bezwartościowe i nadawały się tylko na ozdoby.

Het Scheepvaartmuseum Amsterdam - muszelki za które kupowano niewolników

Het Scheepvaartmuseum Amsterdam - muszelki za które kupowano niewolników

Dzisiejsze znaczenie żeglugi pokazane jest przy pomocy prawie dookolnego filmu pokazującego transport towarów w kontenerze statkiem, potem ciężarówką a dalej podróż kartonu do sklepu i na półkę. Bardzo fajne.

No i jeszcze najmocniejszy punkt - replika XVII-wiecznego żaglowca Amsterdam należącego do HolenderskiejKompanii Wschodnioindyjskiej.

Het Scheepvaartmuseum Amsterdam - replika żaglowca "Amsterdam"

Het Scheepvaartmuseum Amsterdam - replika żaglowca "Amsterdam"

Podobno zrobili ją bezrobotni w ramach aktywizacji zawodowej. Replika wewnątrz nie imituje superdokładnie prawdziwego statku, tylko pokazuje różne aspekty życia załogi. Bardzo kształcące i zabawnie zrobione. Nawet ja dowiedziałem się czegoś nowego: że w tych wystających na boki skrzydłach rufówki mieszczą się toalety kapitańskie i oficerskie. Na żadnych planach modelarskich dowolnego żaglowca (a trochę ich widziałem) tego nie było.

Het Scheepvaartmuseum Amsterdam - toaleta kapitańska w skrzydle rufówki

Het Scheepvaartmuseum Amsterdam - toaleta kapitańska w skrzydle rufówki

 I jeszcze mają tam trochę wystaw i bardzo dobrze zaopatrzony sklepik muzealny. Serdecznie polecam.

Adres (na zdjęciu lotniczym z Google Maps żaglowca jeszcze nie ma):

Het Scheepvaartmuseum
Kattenburgerplein 1
1018 KK Amsterdam

Czynne

  • codziennie 9-17

Wstęp

  • dorośli: 15 EUR
  • dzieci 5-17 lat - 7,50 EUR
  • Z Muzeumkaart za darmo.

[mappress mapid="73"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Warto zobaczyć

Skomentuj

Dick prorokiem był, czyli Google Translate ssie

Puściłem już sześć notek na nowym blogu, trochę czytelników już mam, nawet paru komentatorów - co prawda na razie wszyscy komentatorzy i większość czytelników jest z Polski. No ale jeszcze się w niemieckiej części sieci nie reklamowałem, planuję zacząć po ósmej notce.

Z komentatorami może jeszcze być taki problem, że WordPress trybie Multisite jest trochę niedomyślany pod względem wielojęzyczności - każdy z blogów może być w innym języku, ale do rejestracji użytkowników wszyscy lądują na jednej stronie w języku całej sieci, czyli u mnie po polsku. Przerobienie tej strony na multilanguage jest trudne, myślę że zrobię po prostu opisy w trzech językach (polski/niemiecki/angielski) i wystarczy. A rejestrację mieć muszę, bo inaczej zalewają mnie spamy. Nawet z tą rejestracją coś się przebija, jeszcze nie rozumiem jakim cudem.

A tymczasem przeglądając statystyki zauważyłem, że ktoś z Polski (nawet wiem z jakiego miasta) regularnie tłumaczy sobie moje notki na polski korzystając z Google Translate. To spróbowałem i ja.

No i to jest katastrofa! To nawet nie wychodzi głupie, to wychodzi absolutnie niezrozumiałe!

Przykład: Słynne "Ratunku! Niemcy mnie biją! Państwo sa Polakami, pomóżcie mi!" brzmi według Gugla Translejta "Pomoc German pokazał mi, że jesteś w Polsce , proszę mi pomóc ! " (Uwaga - tłumaczyłem całą notkę naraz - okazuje się że to jest różnica)

Przy czytaniu zauważyłem, że w przetłumaczonym tekście są słowa angielskie, ktore w tekscie niemieckim były jako żywo po niemiecku. No i powoli zaczęło mi się klarować, dlaczego to tłumaczenie nie działa - wychodzi na to, że Google Translate tłumaczy najpierw z niemieckiego na angielski, a potem z angielskiego na polski. Najwyraźniej ich tam w tym guglu zdrowo pop...

Spróbowałem powtórzyć ten algorytm:

Tekst po niemiecku: "Hilfe! Deutsche schlagen mich! Sie sind doch Polen, bitte helfen Sie mir!"

po przekladzie na angielski brzmi "Help! German beat me! You're in Poland, please help me!" No prawie dobrze.

Teraz przekładamy ten angielski na polski i wychodzi "Pomoc! Niemiecki mnie pokonać! Jesteś w Polsce, proszę mi pomóc" Hmm. Tak sobie, ale i tak trochę lepiej niż wprost z niemieckiego na polski. czyżby mieli tam jeszcze jeden krok po drodze? A teraz spróbowałem nie cały tekst, tylko tą jedną frazę z niemieckiego wprost na polski i wyszło dokładnie jak w tych dwóch krokach. A teraz jeszcze raz dwa kroki, tylko cały tekst naraz - wyszło jak za pierwszym razem. Czyli się zgadza - tłumaczenie niemiecki -> polski idzie z pośrednictwem angielskiego. Tyle że przy dłuższym tekscie dołożyli jakieś rozpoznawanie kontekstu, które jeszcze sprawę pogarsza.

No i tu przypomniała mi się jakaś powieść Dicka. Tytułu nie pamiętam i nie chce mi sie ich wertować i szukać (chociaż może mi się jeszcze zechce, bo to było na samym początku i będzie łatwo znaleźć), ale bohaterowie bawili się tam w rozwiązywanie łamigłówek. Jeden brał zdanie w jakimś języku, tłumaczył je automatycznym tłumaczem na inny, a potem wynik jeszcze raz na jeszcze inny. Czyli w zasadzie robił to samo co ten gugiel. Potem tłumaczył jeszcze raz ten wynik na język od którego zaczął a drugi gracz miał zgadnąć o co w zdaniu chodziło.

Drogi Guglu. Ja się bardzo cieszę że chcesz mnie i innych użytkowników zabawić, ale źle umieściłeś tą pozycję w menu. Powinna być pod "Games" i trzeba dodać opis zasad tej gry.

I jeszcze wniosek praktyczny. Tłumaczenie z niemieckiego na angielski ujdzie, znaczy idzie zrozumieć o co chodzi, w celach użytkowych wystarczy. Ale na polski jest bezużyteczne. Jak ktoś chce przeczytać co piszę tam po niemiecku to radzę przełożyć na angielski i trochę wysilić nawet słabą znajomość tego języka - efekt będzie i tak lepszy niż przy tłumaczeniu guglem na polski.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy:

Kategorie:Organizacyjne

4 komentarze

Warto zobaczyć: „Przedszkole” dla fok Pieterburren

Dziś bardzo nietypowa polecanka, bo ani o Niemczech, ani o NRD, ani o technice, ani nawet muzeum. Ale to mój blog i będę pisał o czym będę chciał 🙂

Tego nie było w moim przewodniku po Holandii - znalazłem to w sieci; wstęp darmowy, a podobało nam się znacznie bardziej niż pokazy w delfinarium w Brugii. "Przedszkole" dla fok (jak lepiej przetłumaczyć "Aufzuchtstation"?) na północy Holandii - w miejscowości Pieterburren.

"Przedszkole" dla fok, Pieterburren

"Przedszkole" dla fok, Pieterburren

Stacja zajmuje się fokami rannymi, chorymi czy zaplątanymi w sieci, a najczęściej małymi, osieroconymi foczkami.   

"Przedszkole" dla fok, Pieterburren

"Przedszkole" dla fok, Pieterburren

Przez długi czas foki były traktowane jako szkodniki wyjadające ryby, planowano całkowite wyniszczenie gatunku. Za upolowane foki wypłacano nagrody. I to wcale nie było tak dawno - ostatnim krajem w który wprowadził zakaz polowania na foki była Dania, a stało się to w roku 1977  Czas był najwyższy, bo w latach 60-tych populacja fok w Europie się załamała, a na Bałtyku fok nie było już wcale.

Większość foczek ze stacji w Pieterburren została osierocona w wyniku działalności ludzi. Do fok się już nie strzela - dziś najczęstszą przyczyną przedwczesnej śmierci fok jest zaplątanie się w sieci, zazwyczaj zgubione przez trawlery. Na polu obok stacji z takich sieci usypana jest cała spora góra. 

"Przedszkole" dla fok, Pieterburren

"Przedszkole" dla fok, Pieterburren

Inne antropogenne przyczyny śmierci to rany od różnych rzeczy, najczęściej śrub statków i zatrucia różnymi substancjami. No i plastikowe śmieci pływające w morzu. Wszystko to pokazują nierzadko drastyczne zdjęcia w stacji.

Foki umierają też z przyczyn naturalnych - na przykład co pewien czas zdarza się epidemia wybijająca sporą część populacji fok. Stacja jest oczywiście również placówka badawczą.

Gdy tam byliśmy, na stacji były tylko małe foczki, wszystkie w jednym wieku - pewnie tegoroczne. Wszystko sieroty, a było ich ze setka. Pracownicy stacji leczą je, nawadniają i odkarmiają, a potem, jak już podrosną na tyle żeby poradzić sobie samodzielnie - wypuszczają.

"Przedszkole" dla fok, Pieterburren

"Przedszkole" dla fok, Pieterburren

Taka foczka zjada 5 kilo śledzia dziennie, dają im śledzie mrożone (po rozmrożeniu oczywiście). Utrzymanie jednej foki kosztuje 35 EUR dziennie, wstęp jest za darmo ale proszą o datki albo kupienie czegoś w sklepiku.

"Przedszkole" dla fok, Pieterburren

"Przedszkole" dla fok, Pieterburren

Foczki niesamowicie sympatyczne, najśmieszniej wyglądają gdy na kilkadziesiąt sekund przysypiają unosząc się pionowo w wodzie.

"Przedszkole" dla fok, Pieterburren

"Przedszkole" dla fok, Pieterburren

Na śledzie chętne są też mewy, cały czas się czają żeby wpaść i porwać jakiegoś. 

"Przedszkole" dla fok, Pieterburren

"Przedszkole" dla fok, Pieterburren

Bardzo polecam odwiedzenie takiej stacji, zwłaszcza z dziećmi. Szkoda tylko, że większość opisów jest tam po tylko holendersku. Znaczy jak się zna angielski i niemiecki, to daje się holenderski całkiem nieźle zrozumieć (trzeba sobie przeczytać na głos i tolerancyjnie wysłyszeć znaczenie 🙂 ) ale dobrze byłoby móc przeczytać to wszystko bez domyślania się.

Adres:

Zeehondencrèche Lenie 't Hart
Hoofdstraat 94-A
9968 AG Pieterburen
 

Czynne:

Codziennie od 10 do 17

Wstęp

Darmowy (teraz zajrzałem na zalinkowaną stronę i tam jest napisane że 8 euro dla dorosłego i 5 dla dzieci, ale na miejscu nikt nie chciał za wstęp. Może akurat jakaś akcja była?) 

[mappress mapid="75"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Warto zobaczyć

2 komentarze

Warto zobaczyć: Liberty Park Overloon

Dziś muzeum niezbyt odległe od granicy Niemiec - w Overloon w Holandii.

Miłośnikom historii WWII nazwa Overloon nie jest z pewnością obca, ponieważ było to miejsce bitwy pancernej w roku 1944. Po tej bitwie w sąsiednim lesie pozostało sporo rozbitego sprzętu bojowego, niedługo później (1946) las ten zamieniono na muzeum i nazwano Liberty Park. Ponieważ sprzęt rdzewiał pod gołym niebem, nie tak dawno zbudowano tam hale ekspozycyjne. Muzeum podzielone jest na dwie części: Nationaal Oorlogs- en Verzetsmuseum poświęcone ruchowi oporu w okupowanej Holandii i Marshall Museum ze sprzętem wojskowym.

Muzeum ruchu oporu mało mnie ruszyło, po Polsce mam przesyt tej tematyki. Niewątpliwie Holendrzy też swoje dostali za okupacji, parę ciekawych rzeczy w muzeum było, ale oglądanie dokumentów, odznaczeń itp. mnie nie pociąga.

Zrobili tam "symulator nalotu" umożliwiający przeżycie bombardowania z różnych punktów widzenia. Najpierw wsiadamy do "bombowca", "lecimy", potem otwierają się "drzwi bombowe" przez które widzimy płonące miasto i spadające nasze bomby. W drugim pomieszczeniu obserwujemy płonące miasto "stojąc na ulicy". W trzecim przeżywamy bombardowanie w schronie. Całość mnie zniesmaczyła, może i chcieli dobrze, ale wyszło płasko i bagatelizująco. Myślę że mniej dosłowna instalacja robiłaby większe wrażenie.

Natomiast Marshall Museum jest mocne. Jego trzon stanowi sprzęt pobitewny,

Liberty Park Overloon - Nebelwerfer

Liberty Park Overloon - Nebelwerfer

ale potem kupili jeszcze trochę nowszych rzeczy - przede wszystkim poradzieckich i poenerdowskich. No i dostali wieeelką kolekcję sprzętu amerykańskiego od jakiegoś prywatnego zbieracza. Są to głównie ciężarówki i sprzęt pomocniczy, ale za to w ogromnym wyborze.

Zrobili też sporo dioram z różnych frontów i z różnego sprzętu.

Liberty Park Overloon

Liberty Park Overloon

Pod sufitem wisi Spitfire,

Liberty Park Overloon

Liberty Park Overloon

a w hali stoi B25 Mitchell, taki jak Yosariana.

Liberty Park Overloon - B25 Mitchell

Liberty Park Overloon - B25 Mitchell

Największy eksponat to LARC-LX, trochę późniejszy - bo z wojny wietnamskiej, ale ogromniasty.

Liberty Park Overloon - LARC-LX

Liberty Park Overloon - LARC-LX

W gablotach wszelaka amunicja we wszystkich kalibrach, kolorach i smakach, po prostu imponujące.

Liberty Park Overloon

Liberty Park Overloon

A w ogóle to raj dla modelarzy - bardzo wiele setów do sklejania to modele eksponatów z tego muzeum. Bo to raczej leci właśnie w tą stronę - sety robi się tego, co można obejrzeć na żywo. No i tu jest jedno z istotnych źródełek.

A koło wejścia sklep wojskowy i nieźle zaopatrzony sklep modelarski z nawet rozsądnymi cenami. A w nim wiele setów produkcji polskiej. My kupiliśmy set Italieri - 6456 Autoblinda AB-40 Ferrovaria

Adres:

Overloon War Museum
Museumpark 1,
5825 AM Overloon, Holandia

Muzeum czynne:

  • Poniedziałek - piątek 10-17
  • Sobota, niedziela 11-17

Wstęp:

  • dorośli (13+) 14 euro
  • dzieci (4-12) 9 euro
  • z Museumkaart wstęp za darmo.

[mappress mapid="71"]

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Warto zobaczyć

Skomentuj

Zapraszam na mojego nowego bloga. Ale on jest po niemiecku

Od początku wakacji aktywność na moich blogach bardzo spadła. No ale to chyba normalne - najpierw ja byłem na urlopie, potem miałem sporo gości, a tymczasem jeszcze sporo do roboty.

Mimo to blogowanie nie leżało odłogiem - wziąłem się za przygotowanie bloga dla czytelników niemieckojęzycznych. Design jego, jak zwykle u mnie, jest wariantem kolorystycznym tutejszego designu, zmieniłem tylko teksty i default language na niemiecki, no i oczywiście zrobiłem odpowiednie zdjęcie tytułowe. Blog jest w sumie odwróceniem tego tutaj - ten jest o Niemczech i NRD dla Polaków, nowy o Polsce dla niemieckojęzycznych. Tonacja kolorystyczna blogu o Polsce musi być oczywiście niewątpliwie biało-czerwona, co nie wyszło mi najlepiej - bo blady czerwony robi się różowy, a niezupełnie tak sobie to wyobrażałem. Spróbuję jeszcze nad tym popracować.

Screenshot http://polenblog.cmosnet.eu

Screenshot http://polenblog.cmosnet.eu

Przy okazji modyfikacji designu znalazłem, dlaczego mimo że powłączałem komentowanie tylko dla zarejestrowanych użytkowników i captche po polsku przy komentarzach to ciągle przychodzi mi masa spamerskich komentarzy (bywa znacznie powyżej 100 na dobę). Oprócz włączenia opcji trzeba jeszcze zimplementować jakąś reakcję na to, czyż nie? Nie chce mi się za głęboko wchodzić w szczegóły implementacyjne WordPressa i takie są skutki. Ale teraz naprawdę będzie komentowanie tylko dla zarejestrowanych. Podziękowania proszę przesyłać spamerom (spora część z nich jest z Polski, próbuję z tym walczyć, ale niektórzy się bardzo maskują).

Blog ma tytuł "Polnisches Mikado" - Mikado to gra zbliżona do polskich bierek. Bierki są też na zdjęciu tytułowym (podziękowania za bierki dla agatynal), nie dało się jednak znaleźć biało-czerwonych i musiałem je odpowiednio pomalować. Skąd nazwa blogu, wyjaśni się po paru wpisach. A jak te malowane bierki już mam, to może jak nie będę miał zdjęcia do zilustrowania notki to porobię kompozycje z tych bierek? Tak jak mają w prawdziwych czasopismach?

Notek naprodukowałem już z dziesięć, na razie czekają na publikację. Będę puszczał je co 1-2 dni. Zdaję sobie sprawę, że są w nich błędy językowe, nie będę się obrażał za wytykanie ich.

Jeżeli ktoś z czytelników będzie chciał komentować na nowym blogu, to bardzo proszę o nie komentowanie po polsku. To jest blog dla czytelników niemieckojęzycznych, proszę po niemiecku, ewentualnie angielsku. Może być łamany niemiecki albo angielski, czepianie się błędów robionych przez komentatorów będę wywalał bez litości. Teraz adres: 

http://polenblog.cmosnet.eu

W następnej kolejności popracuję nad zrobieniem centralnej strony wejściowej do wszystkich moich blogów i innych aktywności sieciowych pod www.cmosnet.eu, I nad bannerami linkującymi wszystkie blogi między sobą. Zapraszam nieustająco.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy:

Kategorie:Organizacyjne

Skomentuj