Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Pomyślmy: Zorganizowana przestępczość w prime time

Już od dawna mi się zbierało ale ostatnio się ulało. No może to "ostatnio" jest względne, bo notka mi się trochę przeleżała.  Będzie o zorganizowanej przestępczości występującej na codzień w telewizji, mającej nawet swoje regularne programy i to w prime time.

Co mam na myśli? Oczywiście zawodową piłkę nożną.

Nie jestem entuzjastą sportu wyczynowego i zawodowego w ogóle, jakiś mecz obejrzę najwyżej od wielkiego dzwonu, czyli jak są mistrzostwa świata. Nie egzaminujcie mnie więc ze znajomości drużyn i nazwisk graczy. Ale zetknąłem się parę razy z tą mafią na najniższym poziomie sekcji młodzieżowej lokalnego amatorskiego klubiku ligi okręgowej (tu w Niemczech, żeby nie było wątpliwości), a w mediach ciągle słyszę różne doniesienia z różnych pięter tej struktury. I obraz całości powoli mi się poskładał.

Zastanówmy się najpierw, z czego oni wszyscy żyją. Ten lokalny klubik to utrzymuje się w dużym stopniu ze składek członkowskich. Należysz - dokładasz się, to jest OK. Wielu ludzi daje organizacji swój czas i swoją pracę, to też jest w porządku, takie mają hobby, ich sprawa. Coś tam im dokładają firmy prywatne, tak samo - ich pieniądze, ich problem. Klub dzierżawi teren od miasta, miasto od czasu do czasu dokłada się do jakichś inwestycji, ale generalnie to wszystko jest w miare zdrowe. Oczywiście poza tym że część grających tam dzieciaków i młodzieży (albo ich rodziców) marzy o karierze zawodowej, ale to inny temat. No i są jeszcze wyraźnie widoczne ambicje działaczy, żeby być jak ci wyżej w mafijnej hierarchii. Ten akurat konkretny klub jest w ręku jakichś Jugosłowian, nie wnikałem z której konkretnie części. Zauważyłem jednak barowóz z piwem na terenie klubu, jak donoszą media w wielu klubach świętuje się tym piwem zwycięstwo przy udziale nieletniej młodzieży.

Sytuacja zmienia się cokolwiek gdy idziemy w górę, do klubów zawodowych. Tutaj gra się już nie na na płaskim placu, tylko na w miarę porządnym stadionie sfinansowanym przez kogo? No przecież nie przez sam klub, on nie ma tyle szmalu. Zapłaciło za niego głównie miasto, czyli wszyscy podatnicy. Składki członkowskie w takim klubie to nawet na waciki nie wystarczą, za to pojawiają się wpływy za bilety i za klubowe gadżety. To niech sobie mają, to OK. Dalej są sponsorzy. Niby że reklama i na tym zarabiają. Tak twierdzą. Tyle że jeżeli sponsor zaczyna mieć problemy finansowe, to jako jedno z pierwszych posunięć oszczędnościowych zawsze wycofuje się ze sponsorowania klubu sportowego. Gdyby naprawdę na tym zarabiali, to by się nie wycofywali, nieprawdaż? Nie zarzyna się przecież kury znoszącej złote jaja. No może firmom produkującym sprzęt sportowy taka reklama się opłaca, ale czy nazwanie stadionu Eintrachtu "Commerzbank Arena" napędziło Commerzbankowi znaczącą ilość nowych klientów, chociaż żeby pokryć koszty takiej reklamy? Myślę że wątpię.

Commerzbank Arena Frankfurt

Commerzbank Arena Frankfurt

Miasto, land i bund dokładają się też na inne sposoby. Na przykład przez ochronę policyjną meczy. Kosztuje to ładnie, klub oczywiście nie płaci za to. Co kibice po drodze zniszczą, to też remontuje miasto za kasę podatników. Lokalny zakład komunikacji miejskiej podstawia dodatkowe środki transportu i obniża ceny biletów (znaczy bilet na stadion uprawnia do przejazdu komunikacją miejską, płaci klub, ale oczywiście cenę negocjowaną a nie z cennika).

Logo Deutscher Fußball-BundKluby zawodowe mają nad sobą organizacyjną czapkę w postaci DFB. I co robi DFB? Głównie zajmuje się organizowaniem kasy. Po pierwsze od sponsorów, w zamian za dyskusyjnej opłacalności zlecenia reklamowe. O, na przykład pamiętam firmę NICI, która mając w ręku wielkie zlecenie od DFB na produkcje maskotek na mistrzostwa świata 2006, przy realizacji tego zlecenia zbankrutowała. Po drugie kasa pochodzi od telewizji, za transmisję meczy. Gdyby płaciły za to telewizje prywatne nie miałbym nic przeciwko temu. Ale wielka kupę kasy wywala na to rok w rok telewizja państwowa. Czyli wszyscy płacący abonament.

Przy takiej kasie otrzymywanej praktycznie za nic trudno się dziwić, że w okolicach futbolu zawodowego pojawia się mnóstwo patologii. Łapówkarstwo w różnych postaciach, ustawianie meczy, przekupywanie sędziów, handel ludźmi (zwłaszcza młodymi graczami z biedniejszych krajów), oszustwa, marnotrawstwo... Nie ma jak dotąd afer dopingowych, ale myślę że to głównie dzięki temu, że nie ma w piłce nożnej kontroli antydopingowych. W Niemczech przynajmniej część drużyn prezentuje jakiś poziom, tak że można dawanie im pieniędzy jakośtam uzasadnić, ale w Polsce na przykład to nawet niespecjalnie udają że się starają.

Logo FIFAZwiązek krajowy ma nad sobą następną czapkę, czyli FIFA. No i to już jest 100% mafia. Pobierają oni swoją dolę za prawie wszystko co ma związek z meczami, w zasadzie za nic, a potem obracają tymi olbrzymimi pieniędzmi bez jakiejkolwiek zewnętrznej kontroli. A i kontrola wewnętrzna pozostawia wiele do życzenia, niedawne cyrki i intrygi pałacowe relacjonowane w mediach nie pozostawiają co do tego żadnych złudzeń. W dodatku są zarejestrowani jako organizacja non-profit i prawie nie płaca od swoich profitów podatków. Na przykład w 2006 wykazali 303 miliony franków zysku, od czego zapłacili tylko 1,06 miliona podatku. Super, co nie? Każda firma by tak chciała.  Przygotowując notkę przeczytałem status FIFA - jest tam bardzo szczegółowo zdefiniowane ile i za co organizacji trzeba płacić i w czym jej słuchać, natomiast nie ma praktycznie nic o tym jak organizacja ma się ze swoich wydatków rozliczać. Klasyczne pasożytnictwo. W statucie jest nawet wprost wykluczone skarżenie czegokolwiek wewnątrzorganizacyjnego do sądów powszechnych. Świetna sprawa.

Czyli cała ta organizacja zajmuje się przede wszystkim dojeniem kasy publicznej i firm w zamian za całkowicie niewymierne korzyści. Teraz zadajmy sobie pytanie, jaki jest wynik finansowy takiej na przykład ligi niemieckiej?

Logo BundesligaW początku roku była mowa o konkretnych sumach (teraz nie udaje mi się wyguglac) i wyszło, że liga niemiecka mimo pompowania w nią masy pieniędzy publicznych i prywatnych jako całość jest na minusie. I to sporym (W sumie globalne zadłużenie klubów niemieckich szacuje się na jakieś pół miliarda euro, ale nie narobili tego w jeden rok). Podawano wtedy też ilość osób zatrudnionych przy tym wszystkim - gdy podzieliłem jedno przez drugie wyszło mi że deficytu było więcej niż by kosztowało żeby im wszystkim płacić zasiłek dla bezrobotnych plus jeszcze trochę świadczeń.

I co się dzieje z tym minusem? Oczywiście klubowi w problemach dopomaga finansowo miasto, bo jakże by tak miało istnieć większe miasto bez pierwszoligowej drużyny piłkarskiej... ups, akurat spadli do drugiej ligi... eee... bez chociaż drugoligowej drużyny piłkarskiej. A tak zupełnie bez związku z tym ratunkowym dofinansowaniem miejscowi politycy dostaną darmowe karnety plus zaproszenie na parę imprezek. A może i coś jeszcze. A, i jeszcze pewnie liczą na głosy kibiców. Albo pomoże klubowi jakaś duża, miejscowa firma której zarząd będzie mógł potem oglądać mecze z loży dla VIPów popijając szampana i zagryzając kawiorem. Ależ nie, to oczywiście nie ma nic wspólnego z korupcją.

A może byłaby to niezła propozycja: Zabrońmy ustawowo finansowania sportu zawodowego ze środków publicznych. Również pośrednio, na przykład przez publiczną telewizję. Niech oni sobie graja, nawet i zawodowo. Ale niech sobie to sami finansują. Bo dlaczego na ten wielki biznes maja się składać przymusowo wszyscy podatnicy i klienci wielu firm? Może by tak telewizja publiczna nie płaciła za transmisje, a za to obniżyła abonament? Może by tak miasto dało sobie spokój z budowaniem i utrzymywaniem stadionu a zamiast tego dofinansowało szkoły albo domy kultury? A tym zatrudnionym teraz w lidze którzy sobie nie poradzą zapłacić zasiłek?

Po stronie plusów mielibyśmy:

  • Uwolnienie sporych środków publicznych, dotąd topionych w tej mafii.
  • Rozbicie łapówkarsko-mafijnych układów między działaczami piłkarskimi a politykami. Nie ma szmalu do przekazania - nie ma układu.
  • Urealnienie płac piłkarzy, może dzięki temu dzieciaki nie będą rujnować sobie zdrowia i wykształcenia próbując zrobić karierę zawodową w nadziei zarobienia milionów.
  • Zdjęcie z policji obowiązku robienia co pewien czas wielkich akcji ochronnych za darmo - policja potrzebna jest gdzie indziej.

A co po stronie minusów? Jakoś trudno mi wymyślić. Trochę ludzi będzie rozczarowanych, ale wydaje mi się że zadowolonych będzie więcej. Blablabla jak to oglądanie meczy tworzy więzi czy coś takiego to chyba nikt nie bierze poważnie?

Oczywiście nie wierzę żeby coś takiego dało się przeprowadzić, przynajmniej nie w Niemczech. Ale może w Polsce? Skoro polski futbol i tak jest na dnie, to nic mu już nie zaszkodzi.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Pomyślmy

9 komentarzy

Śmieszne tylko po polsku: Reksio nie tylko dla dzieci

Nie chciałbym żeby czytelnicy mojego bloga odnieśli wrażenie, że wychwalam tu wszystko co niemieckie a ganię to, co polskie. Po paru notkach o tym, co śmieszne tylko po niemiecku podzielę się więc czymś śmiesznym tylko po polsku.

Myślę że większość graczy nie mających dzieci w odpowiednim wieku, eksplorując działy z grami w Empikach, Media Markcie czy supermarketach nie zagląda na półki z grami dla dzieci. A nawet jeżeli ma kilkuletni przychówek to niekoniecznie zwraca uwagę na krajowe gry z Reksiem na okładce. A to błąd.

Gry z Reksiem firmy Aidem Media oznaczone są kategorią wiekową 6+. Może się więc wydawać, że to nic dla większych dzieci albo dorosłych. A to błąd. Mi też się wydawało że to nic ciekawego, ale na CD któregoś z programów edukacyjnych dla przedszkolaków który dziecku kiedyś kupiłem były trzy dema. No i te dema (a zwłaszcza jedno z nich, to o UFO) mnie do zakupu przekonały. I nie żałuję.

 

 

Omówię te gry w kolejności chronologicznej. Pierwszą z nich jest Reksio i skarb piratów. Plot: Reksio wybiera się popływać deską windsurfingową, burza wyrzuca go na wyspę na Oceanie Niespokojnym. Zadaniem Reksia jest znaleźć tytułowy skarb piratów i ich dowódcę, kapitana O'gryzka. Fabuła gry jest całkowicie liniowa, trzeba rozwiązywać stosunkowo proste zadania, postaci i dialogi są zabawne, ale w sumie nic nadzwyczajnego. Dorosłemu graczowi przejście gry zajmuje najwyżej półtorej godziny. W grach o Reksiu nie można zginąć (reklamowane są jako gry bez przemocy), co najwyżej trzeba zacząć mini gierkę od początku, ilość prób nie jest ograniczona. Nie, nie mam zamiaru zniechęcać, to dopiero początek serii. Według mnie mimo wszystko warto w tą część zagrać - dowcipy w kolejnych częściach często odwołują się również i do tej gry. Wprowadzona jest tu też postać kreta, na razie bez imienia, która w następnych częściach staje się równorzędna z Reksiem. A tak naprawdę to staje się nawet ważniejsza, pewnie dlatego że Reksio w grze nie mówi (tylko intonuje na różne sposoby swoje hau hau hau), natomiast kret śmiesznie sepleniąc zgryźliwie i ironicznie wszystko komentuje i ciągle zabawnie narzeka.

Screenshot z gry "Reksio i skarb piratów"

Screenshot z gry "Reksio i skarb piratów"

W następnej części - Reksio i Ufo - twórcy gry zaczynają się rozkręcać i pełnymi garściami czerpią z popkultury - Star Wars, Diuna, Szekspir... Tu już dzieci nie zrozumieją połowy dowcipów. Mini gierki sięgają do tradycyjnych gier z ośmiobitowców ironicznie je wzbogacając - już pierwsza z nich to klasyczne Space Invaders, tyle że Reksio rzuca w UFO burakami. Dalej mamy Boulder Dasha - w roli Rockforda występuje kret Kretes - i platformówki w różnych wariantach. Plot: Zły Kurator (like Darth Vader) porywa kury na swoje Jajo Śmierci (które to jajo śmierdzi), trzeba go pokonać i uwolnić kury. Z lepszych dowcipów: Bohaterowie na jednej z planet spotykają się z krecim ruchem oporu robiącym krecią robotę, szczególnie dzielny jego uczestnik stawia opór nawet w więzieniu opierając się o ścianę. A potem przewracając się robi działalność wywrotową. Dowcip ten jest pociągnięty znacznie dalej, z kulminacją w ostatniej scenie po napisach końcowych, ale go nie zdradzę. Podobnie powstrzymam się przed zaspoilerowaniem najlepszego z dowcipów, kiedy to w finale, na Jaju Śmierci, Kurator mówi do Reksia... Mało się nie wygadałem, w każdym razie każdy fan Gwiezdnych Wojen zaliczy w tym momencie porządnego ROTFLa. Zresztą nie jedynego w grze. Czy wiecie na przykład, że odkurzacz to urządzenie do usuwania kur?

Screenshot z gry "Reksio i UFO"

Screenshot z gry "Reksio i UFO"

Następna część - Reksio i czarodzieje - bazuje na Harrym Potterze, ale sięga też na przykład do Matrixa, Władcy pierścieni, baśni i Alicji w krainie czarów.  Fabuła nie jest już liniowa, mini gierki stają się trudniejsze a dowcipy jeszcze lepsze. Tu już nie da się przejść gry w godzinkę, a sześciolatki absolutnie nie dadzą rady. Rozbudowana została część przygodowa, trzeba nieźle kombinować żeby wykonać niektóre zadania. Nie podoba mi się jedynie że niektóre zadania mogą być rozpracowane tylko metodą brute force - próbowania wszystkich możliwości po kolei. Jeszcze porada praktyczna: na stronie serii dostępne są patche ułatwiające dwa najtrudniejsze zadania, które wyszły autorom zdecydowanie zbyt trudno.

Reksio i czarodzieje

Reksio i czarodzieje

 Części czwartej - Reksio i wehikuł czasu - jeszcze nie mam, grałem tylko w demo, więc nie będę się rozpisywał.

Screenshot z gry "Reksio i wehikuł czasu"

Screenshot z gry "Reksio i wehikuł czasu"

Dalej następuje Reksio i Kapitan Nemo. Tu autorzy pojechali w epokę wiktoriańską - oprócz Kapitana Nemo mamy też Sherlocka Holmesa z doktorem Watsonem, W 80 dni dookoła świata, Orient Express, Matę Hari ale również Indianę Jonesa z ojcem i teksty z Misia, Rejsu (ROTFL totalny), Allo allo, Wiedźmina i wielu, wielu innych. Świetne jest zadanie z handlem wymiennym na arabskim targu, a szczyt to spotkany przed rynkiem w Stambule Polak (świnka w rogatywce), który charakterystycznym głosem i intonacją prosi o posprzedawanie mu przywiezionych przez niego z kraju kryształów i kremów Nivea, a przy tym podważa polskość Reksia (bo on nie mówi po naszemu). To absolutnie nie jest gra dla sześciolatków, to coś dla ludzi pamiętających przynajmniej lata osiemdziesiąte. Tu też jedno zastrzeżenie - jedno z zadań, jazda dorożką po Paryżu, ma zdecydowanie zbyt ostry limit czasu, to jest zbyt frustrujące. Fabuła gry jest znowu liniowa - nie da rady inaczej, bo akcja przenosi się z miejsca na miejsce jak w filmie z Bondem.

Screenshot z gry "Reksio i kapitan Nemo"

Screenshot z gry "Reksio i kapitan Nemo"

Najnowszą produkcją z serii jest Miasto sekretów, też jeszcze nie mam, spróbowałem tylko demo. Animacja nie jest tu płaska, użyto nowszego silnika robiącego 3D. I to nie jest już śmieszne tylko po polsku, bo ma też angielską wersję językową. Ta gra mi się nie podoba. Autorzy spróbowali zrobić coś ślicznego, nowoczesnego i na rynek światowy, gubiąc przy tym większość uroku poprzednich gier. To tak jakby na przykład zrobić Kubusia Puchatka nie w 2D w stylu oryginalnych rysunków z książki, tylko "fotorealistycznie" w 3D. Oh, wait, przecież coś takiego jest i dokładnie tak samo traci klimat. Tyle że Miasto sekretów gubi też dowcipy językowe, bo nie dałoby się ich przetłumaczyć na angielski.

EDIT: Pograłem w demo do końca, po polsku i po angielsku. Już po polsku to nic specjalnego, a po angielsku w ogóle nuda. Po polsku jest chociaż bardzo dobry lektor jako narrator (Grzegorz Wolf, ten sam co we wcześniejszych grach), po angielsku jakiś amator. Dowcipy słabe i wysilone, mało odniesień do popkultury, nie wciągnęło mnie nawet troszeczkę. Zdecydowanie odradzam.

Reksio i miasto sekretów

Reksio i miasto sekretów

W każdą z gier można grać niezależnie od innych, znajomość wcześniejszych odcinków nie jest wymagana, ale nie znając ich można nie zrozumieć wielu niezłych dowcipów. Więc proponuję grać po kolei.

Oprócz serii wydane zostały jeszcze dodatki:

Reksio i Kretes w akcji - to coś dla ludzi którzy chcą sobie po prostu pograć w ośmiobitowe Jumping JackaBoulder Dasha czy platformówki w nowych wydaniach, bez całej tej przygodowej otoczki. Po prostu arcade fun z zabawną grafiką i dźwiękiem.

Screenshot z gry "Reksio i Kretes w akcji"

Screenshot z gry "Reksio i Kretes w akcji"

 

Reksio i Kretes - Tajemnica trzeciego wymiaru - to jedna gra, nie pamiętam jak się nazywał jej pierwowzór. Postacie, animacje i silnik są te same co w Mieście sekretów, jest to przestrzenny labirynt, którego pokonanie wymaga współpracy trzech postaci. Coś do myślenia.

Screenshot z gry "Reksio i tajemnica trzeciego wymiaru"

Screenshot z gry "Reksio i tajemnica trzeciego wymiaru"

Każda z gier kosztuje katalogowo 30 złotych, tylko Miasto sekretów jest droższe - 50 zł. W praktyce w supermarketach można znaleźć przynajmniej część z nich po 20 zł albo z dopakowaną drugą grą z serii. Szczerze polecam, no może poza Miastem sekretów. Wymagania sprzętowe są niewielkie, dla większości (znowu poza tymi z 3D) wystarcza archaiczny komputer z Win95.

Dla jeszcze nie przekonanych linki do demo:

Skarb piratów demo

UFO demo - radzę dograć do końca i jak już rakieta wystartuje oglądać dalej przez co najmniej kilka minut. Zresztą generalna rada: Zawsze oglądać do samego końca.

Czarodzieje demo

Wehikuł czasu demo

Kapitan Nemo demo

Miasto sekretów demo

Reksio i Kretes w akcji demo

Link do strony serii: TUTAJ.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Śmieszne tylko po niemiecku

Komentarze: (1)

Na wystawie widziane: De Lorean DMC-12

Ostatnio w sieci co i raz spotykam się z zachwytami jaki ten De Lorean byl wspaniały, a zwłaszcza jaki to świetny pomysł to jego nadwozie z niemalowanej, matowanej blachy nierdzewnej. Podejrzewam jednak, że zachwycający się nigdy nie widzieli De Loreana z bliska, a jeżeli widzieli to zachwyt im się na wzrok rzucił.

Akurat De Lorean jest dość popularny wśród zbieraczy i na tutejszych wystawach się je widuje, bywa że więcej niż jednego naraz. Za pierwszym razem też mi się emocje na mózg rzuciły, ale potem się przyzwyczaiłem i zacząłem się im uważnie przyglądać.

De Lorean DMC 12, 1981-1982

De Lorean DMC 12, 1981-1982

No i muszę powiedzieć, gdyby ktokolwiek z pomysłodawców i projektantów tego pojazdu wszedł chociaż raz w życiu do kuchni i coś w niej własnoręcznie zrobił, to by wiedział dlaczego niemalowana, matowana blacha nierdzewna to beznadziejny pomysł na nadwozie. A użyto dokładnie tego stopu, którego używa się w gastronomii i produkcji żywności. No chyba że domowe sprzęty kuchenne z takiej blachy nie były w tych czasach modne, wtedy zwracam honor kucharski. Mimo to nic nie usprawiedliwia nie wzięcia kawałka takiej blachy do ręki i nie przyjrzenia się krytycznie jej właściwościom.

Czytelnikom którzy jeszcze nie zajarzyli proponuję udanie się teraz do kuchni (albo gdzie tam macie coś z takiej blachy) i macnięcie własnoręcznie. I jak ta blacha wygląda po dotknięciu? Podoba Wam się? A teraz proszę wziąć szmatkę i spróbować poprawić wygląd tego miejsca. I jak idzie? Można sobie pomóc środkiem do czyszczenia stali nierdzewnej, proszę spróbować samemu. Probieren geht über studieren, jak mówią Niemcy - i już możecie czuć się mądrzejsi od paru konstruktorów.

De Lorean DMC 12, 1981-1982

De Lorean DMC 12, 1981-1982

Ale te odciski palców to jeszcze pół biedy - wyglądają paskudnie ale jakoś dają się zmyć. Gorzej jest z ryskami - każdą widać bardzo wyraźnie. A próba przeszlifowania albo przepolerowania takiej ryski może się skończyć koniecznością zrobienia tego samego z całym nadwoziem - bo zmatowienie będzie inne niż pierwotne i będzie to widać z daleka.

De Lorean DMC 12, 1981-1982

De Lorean DMC 12, 1981-1982

Jeszcze gorzej jak się o coś samochodem zawadzi - takiej blachy nie da się po prostu wyklepać bez śladu, a szpachlowanie nie wchodzi w rachubę. No przecież to katastrofa - od razu trzeba wymieniać całe kawałki nadwozia. Dziękuję za takie coś, nie kupiłbym takiego rozwiązania nawet będąc multimilionerem.

De Lorean DMC 12, 1981-1982

De Lorean DMC 12, 1981-1982

No i jeszcze zauważmy, że blacha nierdzewna jest odpowiedzią na problem korodujących nadwozi - a problem ten dotyczy raczej ludzi jeżdżących starymi rzęchami albo jakimś nędznym badziewiem. Pomysł ten raczej nie trafia w grupę docelową De Loreana.

De Lorean DMC 12, 1981-1982

De Lorean DMC 12, 1981-1982

De Lorean miał być samochodem szpanerskim, ale trudno się szpanuje wypalcowaną blachą nierdzewną. Zresztą podobnie źle wyglądają modne teraz błyszczące, czarne obudowy komputerów albo drukarek, nie bez przyczyny dołączane są do nich szmatki do wycierania odcisków palców. Przypomina mi to spotkanego na parkingu przy autostradzie szpanera harleyowca, który natychmiast po zatrzymaniu się brał do ręki szmatkę i starannie ścierał rozbite muchy z chromów. To żaden szpan, to pośmiewisko. A tak samo trzeba by robić żeby szpanować De Loreanem. Wysiadamy i od razu szmata do ręki.

Więc uważam, że ten samochód, nawet gdyby nie miał tych wszystkich swoich niedoróbek i problemów technicznych, to by się nie sprzedał dobrze. Przez tę blachę właśnie.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Na ulicy widziane

3 komentarze

W muzeum widziane: Smyk

Dziś pięćdziesiąta rocznica budowy muru berlińskiego, a moja notka na ten temat jeszcze nie gotowa. I jeszcze trochę mi to zajmie, więc dziś coś bez związku, za to znowu o mikrosamochodach. Oto "Smyk".

Smyka zaprojektowano w roku 1957 równolegle z Mikrusem. I w odróżnieniu od Mikrusa nie był to klon konstrukcji zagranicznej tylko własne opracowanie. Niestety jedynym kryterium przyjętym przy projektowaniu była niska cena, więc wyszło katastrofalnie. Jedne drzwi z przodu - jak w Iseccie albo Heinklu Kabine - ale odchylane do przodu, z zawiasami na dolnej krawędzi! Wyobrażacie sobie teściową albo czterolatka wsiadających do tego pojazdu? Tylko ktoś młody i sprawny był w stanie to zrobić. Poza rozwiązaniem drzwi design nadwozia był nieco podobny do Zündappa Janusa, trudno powiedzieć czy wzorowano się na nim bo Janus został wprowadzony na rynek w tym samym roku.

Smyk, PRL, 1957

Smyk, PRL, 1957

Smyka miała produkować Szczecińska Fabryka Motocykli produkująca motocykle Junak, od których to silnik został użyty w Smyku. Wybrano jednak do produkcji Mikrusa, a produkcja Smyka ograniczyła się do około 17 sztuk serii próbnej. Nie bardzo rozumiem dlaczego nie połączono najlepszych cech obu konstrukcji - całkiem ładnego nadwozia Mikrusa ze sprawdzonym silnikiem zastosowanym w Smyku.

Smyk, PRL, 1957

Smyk, PRL, 1957

Egzemplarz na zdjęciach jest dość mocno zmodyfikowany przez posiadacza. Środkowe i tylne słupki wraz z tylną szybą przesunięte są do tyłu, dzięki temu udało się powiększyć wnętrze i wygospodarować miejsce na boczne drzwi. Krótsza niż w oryginale pokrywa silnika wzięta jest z Malucha, a tylne światła z Trabanta. I myślę, że skoro taka modyfikacja była możliwa to cały pojazd musiał być zaprojektowany totalnie bez pojęcia. Po co przestrzeń na silnik, bądź co bądź malutki, motocyklowy była taka wielka?

Zdjęcia pochodzą z Muzeum Techniki i Komunikacji w Szczecinie, zdjęcia wersji nie zmodyfikowanej TUTAJ.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , , , ,

Kategorie:Na ulicy widziane

6 komentarzy

Na wystawie widziane: Messerschmitt Kabinenroller

Dziś znowu o niemieckim mikrosamochodzie, tym razem bardzo kultowym - Messerschmitt Kabinenroller.

Messerschmitt Kabinenroller KR 175

Messerschmitt Kabinenroller KR 175

Podobnie jak w przypadku Heinkla Kabine był to wyrób firmy lotniczej zmuszonej do znalezienia sobie innego źródła utrzymania. Z tym że Heinkel Kabine było to dzieło doświadczonego konstruktora lotniczego od większych samolotów, liczącego każdy gram i dbającego o osiągi, a Messerschmitta Kabinenrollera zaprojektował młody inżynier lotniczy bez specjalnego dorobku - Fritz Fend. Fend pracował w służbach technicznych Luftwaffe a jedyną jego wcześniejszą konstrukcją był Fend Flitzer - prymitywny trójkołowiec wyglądający jak zrobiona ze złomu ropucha. Jeżeli uważacie że Kabinenroller jest dziwaczny to popatrzcie TUTAJ. A tak swoją drogą, to mam wrażenie że ten pojazd był inspiracją dla czeskiego Velorexa, wspomnianego kiedyś w komentarzu przez JankaR.

Fend Flitzer był zaprojektowany jako pojazd dla inwalidów, ale z 250 sprzedanych sztuk większość kupili zdrowi klienci szukający jakiegokolwiek pojazdu na ich kieszeń. Podsunęło to Fendowi myśl, że jest na coś takiego rynek masowy. Z gotową koncepcją nowego pojazdu poszedł do Messerschmitta i tam skonstruował pojazd (waham się czy użyć słowa samochód) znany później jako Messerschmitt Kabinenroller KR 175.

Messerschmitt Kabinenroller KR-175

Messerschmitt Kabinenroller KR-175

Widac że Fend pracował w czasie wojny w jednostce myśliwskiej i poszedł do konstruktora myśliwców - pojazd wyglądał jakby do kawałka kadłuba dwuosobowego myśliwca dodać trzy koła. Pasażerowie siedzieli jeden za drugim, kabina miała typowo lotniczą owiewkę odchylaną do wsiadania na bok, a do sterowania nie służyła kierownica tylko coś w rodzaju wolantu.

Messerschmitt Kabinenroller KR 175

Messerschmitt Kabinenroller KR 175

Dwusuwowy silnik był rozwinięciem konstrukcji zastosowanej we Flitzerze, która pierwotnie służyła jako silnik rozruchowy silników odrzutowych Messerschmitta Me-262. Przyoszczędzono nawet na biegu wstecznym - w końcu w samolocie czegoś takiego nie ma - i parkować tyłem trzeba było na pych.

Messerschmitt Kabinenroller KR-175

Messerschmitt Kabinenroller KR-175

Pojazd sprzedawał się nieźle, chociaż złośliwcy nazywali go "Mensch in Aspik" ("Człowiek w galarecie"). Nawet Elvis Presley kupił sobie takiego. Nawiasem mówiąc Elvis miał też Isettę, i było to wszystko jeszcze przed jego służbą w Niemczech.

Messerschmitt Kabinenroller KR 175

Messerschmitt Kabinenroller KR 175

Pierwszej wersji - KR 175 - wyprodukowano w latach 1953-55 około 15.000 sztuk. Od 1956 do 1964 produkowano poprawioną wersję z trochę mocniejszym silnikiem zwaną KR 200, tej sprzedało się około 40.000 sztuk (dane niepewne, różne źródła podają różne liczby). W międzyczasie - w 1958 opracowano wersję "sportową" - ze znacznie większym silnikiem 494 cm3, biegiem wstecznym i czterema kołami, zwaną Tg 500 (Tg było nieoficjalnie od Tiger, nieoficjalnie bo nazwa ta była zastrzeżona przez Kruppa dla serii ciężarówek). Wersja ta wyciągała prawie 130 km/h co było nie byle czym, bo w tych czasach nawet Porsche model 356 z silnikiem 1300 za prawie trzy razy tyle miało prędkość maksymalną tylko 145 km/h. Ale ponieważ Tiger kosztował prawie dwa razy tyle co zwykły KR 200 i zbliżał się ceną do Garbusa w wersji podstawowej (Tg500 3650 DM w 1958 a Garbus 3790 DM w 1955, nie znalazłem ceny z 1958, prawdopodobnie była nieco wyższa), to schodził bardzo słabo, przez cztery lata produkcji zrobiono ich tylko około 300 sztuk. Z tego powodu pojazd nie dostał homologacji do sportów motorowych - bo wymagano tam serii minimum 400 sztuk. I tak odpadli następni potencjalni klienci.

Messerschmitt Tg 500

Messerschmitt Tg 500

W 1964 roku produkcję zakończono, został tylko kult. Messeschmitt Kabinenroller do dziś często występuje w popkulturze, pamiętamy na przykład jego występ w filmie "Brazil" (Naprawdę go spalili przy kręceniu? Barbarzyńcy). Koncepcję dwumiejscowego samochodu w układzie tandem co pewien czas ktoś próbuje odgrzać, ale nie wróżę temu pomysłowi sukcesu.

Omówiłem już najważniejsze konstrukcje niemieckich mikrosamochodów, więc może czas na podsumowanie. Zauważmy że im bardziej mikrosamochód był podobny do prawdziwego samochodu, tym lepiej się sprzedawał (patrz: Goggomobil). Dziwadła z silnikiem z motocykla może i dały niektórym trochę szybszy dostęp do własnych trzech (a czasem czterech) kółek, ale były jednak ślepą uliczką. Zauważmy też, że spośród okolicznych państw tylko NRD nie wpuściło się w tę uliczkę zaczynając popularną motoryzację od całkiem samochodowego Trabanta P50. Potem było gorzej, ale zaczęli dobrze.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , , , , ,

Kategorie:Na ulicy widziane

6 komentarzy

Na wystawie widziane: Heinkel Kabine

Kontynuujemy temat niemieckich mikrosamochodów - dziś Heinkel Kabine.

Heinkel Kabine, Niemcy, 1956-1957

Heinkel Kabine, Niemcy, 1956-1957

Heinkel Kabine to taka Isetta done right, a przynajmniej better. Pojazd ten, podobnie jak BMW Isetta, wziął się z konieczności - Heinklowi nie wolno było produkować samolotów, więc musieli wymyślić sobie coś innego. Firma robiła silniki dla innych firm, później motocykle, a potem padło na samochód. Jak to widać na pierwszy rzut oka Ernst Heinkel skopiował koncepcję z Isetty, jednak konstrukcja Kabine była własna, całkiem inna niż pierwowzoru. Dodał on drugi rząd siedzeń, powiększył powierzchnię przeszkloną, zrobił płócienny, otwierany dach który miał robić za wyjście awaryjne gdyby przednie drzwi zostały zablokowane w wypadku. Niestety nie mógł skopiować powiązania kierownicy z drzwiami - był na to rozwiązanie patent. Pojazd był o całe 100 kilogramów lżejszy od BMW Isetty (245 kg vs. 345) i znacznie lepszy aerodynamicznie. Heinkel Kabine mimo niewielkiego silnika wziętego z motocykla Heinkel Tourist (o którym też muszę kiedyś napisać) był jednym z najszybszych i najoszczędniejszych mikrosamochodów - to jest różnica między konstruktorami samolotów a konstruktorami lodówek i samochodów.

Heinkel Kabine, Niemcy, 1956-1957

Heinkel Kabine, Niemcy, 1956-1957

Nie wszystko wyszło dobrze - podobno jadąc w deszczu kierowca miał wybór: nic nie widzieć przez zaparowaną przednią szybę albo otworzyć dach i widzieć, ale zmoknąć. Pojazd wyglądał, jak mówią Niemcy, gewöhnungsbedürftig (dosłownie: wymaga przyzwyczajenia) co nie sprzyjało dobrej sprzedaży. Pierwsza wersja była trójkołowa, jednak klienci nie mieli zaufania do takich rozwiązań. Wkrótce dodano więc czwarte koło, oczywiście tworząc czteroślad, chociaż z technicznego punktu widzenia nie było to potrzebne, a nawet szkodliwe (wzrost masy). Samochód nie sprzedał się dobrze, między 1956 a 1958 wyprodukowano ich tylko około 12.000, a potem jeszcze 6.000 w Anglii pod marką Trojan. A Heinkel wrócił do konstruowania samolotów.

Heinkel Kabine, Niemcy, 1956-1957

Heinkel Kabine, Niemcy, 1956-1957

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , ,

Kategorie:Na ulicy widziane

Skomentuj

Na filmie widziane: Zündapp Janus i Yugo

Byłem właśnie z rodziną na Cars 2 i odradzam. Pierwsza część była fajna, opowiadała ciekawą historię, przy tym była świetnie zrobiona wizualnie. W części drugiej została tylko ta strona wizualna - szczególnie panorama Monaco robi wrażenie. Ale reszta to Bond z samochodami a przy tym średnio sensowny. Wynudziłem się, mimo że walki i pościgi szły prawie bez przerwy. Właściwie jedyna scena która mnie w jakikolwiek sposób obeszła to była ta w której nie było ani walki ani pościgu, tylko jeden z bohaterów osiągnął autorefleksję.

No ale parę zabawnych momentów jednak było, a mojemu synowi (10) się podobało. Ale w sumie nie o tym chciałem. Głównym czarnym charakterem w filmie był Profesor Zündapp - czyli jedna z najbardziej oryginalnych konstrukcji w historii - Zündapp Janus.

Zündapp Janus, Niemcy, 1957-1958

Zündapp Janus, Niemcy, 1957-1958

Firma Zündapp była jednym z największych producentów motocykli w Niemczech. W połowie lat 50-tych firma spróbowała załapać się na panującą modę na mikrosamochody i zbudować coś takiego ze swoim silnikiem od motocykla. Ściągnięto więc z Isetty koncepcję z drzwiami z przodu i rozszerzoną ją na samochód czteroosobowy. Trzeba przyznać, że nie myśleli schematycznie i nie zrobili drzwi do wsiadania na tylne siedzenie z boków, tylko zrobili tył taki sam jak przód. Z takimi samymi drzwiami jak z przodu. Tylne siedzenie było zwrócone do tyłu a silnik mieścił się w samym środku samochodu, między oparciami przedniego a tylnego siedzenia. Samochód był bardzo dziwny - patrz zdjęcia. EDIT: Jak się okazuje koncepcja nie pochodziła od Zündappa - pojazd skonstruował Claudius Dornier i nazwał go Dornier Delta. Trzeba przyznać, że Zündapp bardzo poprawił jego estetykę.

Zündapp Janus, Niemcy, 1957-1958

Zündapp Janus, Niemcy, 1957-1958

Poza Janusem mignął mi w pierwszych scenach Zaporożec ZAZ 966, myślałem że się mylę ale potem występowały takie częściej. Tyle że w niemieckiej wersji mówili na nie per Moskwicz, nie wiem jak było w oryginale. Nie mam zdjęć, tutaj takie nie występują.

No i były jeszcze Yugo (zwane Hugo). Tu, dzięki urlopowi w tamtych okolicach, mam zdjęcia.

Yugo

Yugo

Yugo było pierwszą własną konstrukcją jugosłowiańskich zakładów Zastawa, wcześniej produkujących tylko pojazdy na licencji Fiata. Mimo wszystko Yugo w dużym stopniu było oparte na Fiacie 127. Pierwsze samochody tego typu  wyprodukowano w 1981 roku, później powstał projekt sprzedawania ich w USA. Yugo kosztowało tam niecałe 4000 USD, czyli bardzo tanio. Dzięki temu sprzedało się ich tam sporo. Jednak jakość tych samochodów była bardzo niska i nazwa Yugo stała się synonimem samochodu taniego i bardzo badziewnego. A teraz zdjęcia:

Yugo

Yugo

 

Yugo

Yugo

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , ,

Kategorie:Na ulicy widziane

Skomentuj

Na wystawie widziane: BMW Isetta

Już od dawna fascynują mnie dolne granice kompromisu cena/jakość/funkcjonalność przy konstruowaniu, być może stąd moje zainteresowanie mikrosamochodami. A może to skutek tego, że jako mały szczawik dostałem kiedyś w prezencie książeczkę "Świat mikrosamochodów" (niestety zaginęła bez śladu) i prezentowane tam dziwolągi skrzywiły mi psychikę. No ale nieważne, dziś będzie o Iseccie.

Na zdjęciu: BMW Isetta 250 + przyczepka bagażowa

BMW Isetta 250 Standard

BMW Isetta 250 Standard

Isetta została skonstruowana przez włoska firmę ISO Rivolta w roku 1952. Miał to być mały i tani dwuosobowy pojazd dla dwóch osób. I wyszło im rewolucyjnie, czegoś podobnego nikt wcześniej nie wymyślił. Drzwi z przodu otwierane na bok jak w lodówce (ISO produkowało również lodówki  :lol:), kierownica związana z drzwiami (był na to patent), jednobryłowa sylwetka, czteroślad... Nie udało mi się znaleźć danych ile Isett wyprodukowało ISO, ale raczej nie bardzo dużo - bo szybko pojawiła się konkurencja w postaci Fiata 500. Za to udało się firmie sprzedać licencje. Fabryki w Hiszpanii i Belgii montowały Isetty z włoskich części. I w tym momencie na scenie pojawia się firma BMW.

BMW Isetta 250 Standard

BMW Isetta 250 Standard

 BMW po wojnie miało duże problemy. Utraciło fabrykę w Eisenach, inne były mniej lub bardziej zniszczone i rozgrabione przez okupantów. Produkować dla wojska nie było wolno. Firma próbowała najpierw ratować się produkcją motocykli, a potem opracowała samochód - BMW 501/502. I on się nie sprzedał, nawet po cenie nie pokrywającej kosztów produkcji. Klienci byli po prostu zbyt biedni. Co podsunęło kierownictwu pomysł, żeby produkować samochód dla biedaków. Firmie zajrzało w oczy bankructwo, nie było czasu na opracowanie własnej nowej konstrukcji więc zdecydowano się kupić licencję na Isettę.

Na zdjęciu: Otwarte drzwi Isetty 300

BMW Isetta 300 deLuxe

BMW Isetta 300 deLuxe

Kupiono nie tylko licencję, ale od razu całą linię produkcyjną do nadwozi. Niemieccy inżynierowie nie mogli patrzeć na włoskie badziewie, wiec zrobili Isettę od nowa. BMW Isetta wyglądała prawie tak samo jak pierwowzór, ale żadna część oryginału nie pasowała do niemieckiej wersji. Największą zmianą było zastąpienie jej dwusuwowego silnika odpowiednio dopasowanym czterosuwowym z motocykla BMW.

Na zdjęciu: czterośladowość Isetty 300

BMW Isetta 300 deLuxe

BMW Isetta 300 deLuxe

I to był wielki sukces, pojazd sprzedawał się bardzo dobrze. Uratował firmę od bankructwa dając czas i gotówkę na opracowanie nowych samochodów zwanych Neue Klasse (popatrzę czy mam zdjęcia, jak znajdę będzie notka). Wyprodukowano BMW Isett ponad 160.000 sztuk, z mikrosamochodów więcej zrobiono tylko Goggomobila (ponad 210.000).

BMW 600

BMW 600

BMW Isetta stała się też symbolem niemieckiego cudu gospodarczego i samochodem kultowym.

BMW Isetta 250 deLuxe

BMW Isetta 250 deLuxe

A ISO sprzedało jeszcze licencję i linię produkcyjną Francuzom, Brazylijczykom i Anglikom.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Na ulicy widziane

4 komentarze

W różnych miejscach widziane: Mikrus MR 300 i Goggomobil T

Wspominałem już, że byłem w Muzeum Komunikacji w Szczecinie. Zrobiłem tam zdjęcia samochodu który starsi czytelnicy na pewno pamiętają - Mikrusa MR 300.

Mikrus MR 300, PRL, 1957-1960

Mikrus MR 300, PRL, 1957-1960

Mikrus był samochodem wymyślonej po WWII klasy zwanej w Niemczech Rollermobil, po polsku mikrosamochód. Było to coś pośredniego między motocyklem a zbyt drogim wtedy dla przeciętnego użytkownika samochodem. Pojazdy te były małe, miały zamknięte kabiny, silniki motocyklowe i były zrobione maksymalnie tanio. Często były to trójkołowce albo czteroślady, aby przyoszczędzić na drogim i skomplikowanym mechanizmie różnicowym.

Mikrus MR 300, PRL, 1957-1960

Mikrus MR 300, PRL, 1957-1960

Mikrus nie wyszedł wcale tani, bo nie uruchomiono jego produkcji wielkoseryjnej. Między 1957 a 1960 wyprodukowano ich tylko 1728 sztuk. Mimo to pamiętam takie widywane na ulicach. Ojciec mówi, że jego kolega ze studiów kupił sobie takiego wkrótce po rozpoczęciu pracy. Pojazd był ciasny, głośny i zawodny.

Mikrus MR 300, PRL, 1957-1960

Mikrus MR 300, PRL, 1957-1960

 No i w tym muzeum dowiedziałem się, że tak naprawdę to wcale nie była polska konstrukcja (nie dowiecie się tego z polskiej Wikipedii EDIT: Tymczasem uzupełnili). Okazało się, że nawet takie prościactwo było w dużym stopniu klonem niemieckiego Goggomobila T firmy Glas. Konstruktorzy Mikrusa dostali podobno parę Goggomobili, rozłożyli je na czynniki pierwsze i sporo skopiowali. Firma Glas przez cały czas żądała od Polski opłat licencyjnych, ale nic nie dostali.

Goggomobil T, Niemcy, 1955-1969

Goggomobil T, Niemcy, 1955-1969

Na zdjęciach nowsza, lepsza wersja Goggomobila z drzwiami otwierającymi się do przodu, dwiema wycieraczkami, opuszczanymi szybami itp. Pierwsze wersje były wyposażone tak samo skąpo jak Mikrus.

Goggomobil T, Niemcy, 1955-1969

Goggomobil T, Niemcy, 1955-1969

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , ,

Kategorie:Na ulicy widziane

4 komentarze

Skrzek: Gałki w ruch, jestem panem

W Wyborczej wywiad z Józefem Skrzekiem, do którego dodam swoje trzy eurocenty. Przy tym pozostanę w tematyce mojego bloga, bo będzie o koncertach Skrzeka w Niemczech. Najpierw cytat:

Napisałeś muzykę do obrazów Stanisława Świątkowskiego "12 scen z życia Jana Pawła II". Te obrazy to kicz, aż skręca.

- Nie zgadzam się. A nawet jeśli, to co? Adam Hanuszkiewicz tłumaczył mi kiedyś, że prawdziwa sztuka jest na pograniczu kiczu. Świątkowski malował swoje obrazy z fotografii. Ja dodałem muzykę. I przez kilka miesięcy jeździłem z tym programem po Niemczech, grałem dla Polonii, głównie po kościołach. Organy w niemieckich parafiach są zadbane, wypucowane i nastrojone. Świetnie się grało!

Byłem na takim koncercie, oczywiście w parafii polskiej we Frankfurcie. Panowie się spóźnili ze 40 minut, pewnie korek był, Skrzek od razu usiadł do organów i zaczął grać a malarz zabrał się za rozstawianie obrazów. Oprócz płócien postawił notebooka, beamer i ekran i puszczał te same obrazy tylko trochę zaanimowane. No i to nie było na żadnej granicy kiczu, tylko kicz maksymalny. Mnie też poskręcało. Niech Was też poskręca - załączam skan okładki płyty.

Józef Skrzek - okładka płyty

Józef Skrzek - okładka płyty

Z muzyką było trochę lepiej, ale też była to chałturka dla kasy. Akurat lubię prog rocka, brzmienia rocka elektronicznego i klimaty SBB, ale to nie ruszyło mnie w żaden sposób. Takie tam, w sam raz dla ludzi którzy nic poza pieśniami religijnymi i sieczką z głośników w supermarkecie nigdy nie słyszeli, dla nich to mogło być jakieś odkrycie.

Ale przynajmniej było to uczciwe - koncert i pokaz obrazów był za darmo a dochód tylko z dobrowolnych datków i sprzedaży płyt i reprodukcji obrazów. Pogadałem z chłopakami którzy robili sprzedaż, podobno dało się z tego żyć. Osłabiło mnie tylko że nie mieli do sprzedania nic SBB, nawet gdzieś z torby, nie musiało przecież leżeć na stoliku. A bym kupił i chyba parę osób oprócz mnie też.

Najbardziej mi szkoda że nie miałem wtedy jeszcze bloga, bo bym zrobił większą notkę ze zdjęciami. A tak Skrzek nie dostanie drugiej szansy, bo drugi raz na taką imprezę nie pójdę.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Muzyka

2 komentarze