Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Samolot w zebrę, kaczka się nazywa

Włączyłem telewizor i trafiłem na stary film, o którym od dawna chciałem napisać notkę. Notka ma się zacząć od zdjęcia:

Dornier Do-27 Bernhard Grzimek (replika) w zoo we Frankfurcie

Dornier Do-27 Bernhard Grzimek (replika) w zoo we Frankfurcie

 Zdjęcie pochodzi z frankfurckiego ZOO, na pierwszy rzut oka samolot jak samolot, tyle że w paski. Ale ten samolot jest też dostępny jako model do sklejania firmy Revell (EDIT 2014.02.25 - właśnie zniknął ze stron Revella, musiałem odlinkować) Czyli musi być w nim coś więcej.

Pewną wskazówką może być nazwa pawilonu na którym samolot stoi. Jest to Grzimek-Haus. Bernhard Grzimek urodził się w roku 1909 w Nysie. Studiował weterynarię, zrobił z niej doktorat, a potem pracował  w ministerstwach związanych z rolnictwem. W czasie wojny był weterynarzem w wojsku, ale jednocześnie robił hobbystycznie i na własną rękę badania nad zachowaniem koni. Pod koniec wojny podpadł Gestapo, bo dostarczał żywność ukrywającym się Żydom. Musiał więc uciekać i tak trafił do Frankfurtu, gdzie wkraczający właśnie Amerykanie zrobili go dyrektorem ZOO.

Grzimek jako dyrektor ZOO radził sobie doskonale, nie dopuszczając do jego likwidacji. Tymczasem jednak zawistnicy oskarżyli go o zatajenie przynależności do NSDAP. Trochę potrwało, zanim udało mu się odeprzeć zarzuty.

W latach 50-tych Grzimek zajął się problematyką ochrony dzikich zwierząt w Afryce. I tu dochodzimy do filmu, który starsi czytelnicy może pamiętają, bo chyba leciał w telewizji w początku lat 70-tych. W każdym razie wydaje mi się że jak byłem mały widziałem przynajmniej kawałek jego na czarno-białym telewizorze. Film miał tytuł "Serengeti darf nicht sterben" (Serengeti nie może umrzeć) i był to pierwszy po wojnie film niemiecki, który dostał Oscara. W kategorii filmów dokumentalnych. Był rok 1959.

Film został zrealizowany podczas badań prowadzonych przez Bernharda Grzimka i jego syna Michaela w Tanzanii. Specjalnie dla tych badań obaj nauczyli się pilotażu, z powietrza liczyli zwierzęta i obserwowali trasy ich wędrówek. Używali do tego samolotu Dornier Do 27, pierwszego powojennego typu samolotu niemieckiego który był produkowany w dużej serii. Samolot był charakterystycznie pomalowany i miał rejestrację D-ENTE (Ente to kaczka). Przy tym realizowali film, co wtedy wcale nie było tak oczywiste jak dziś. Badania te miały być podstawą pracy doktorskiej Michaela. Stało się jednak inaczej - Michael zderzył się na wysokości 200 metrów z sępem, samolot utracił sterowność i rozbił się, a sam Michael Grzimek zginął.

W Niemczech zachodnich istnieje instytucja zajmująca się oceną filmów i od jej werdyktu dość mocno zależy sukces kasowy filmu (jak dadzą ocenę "szczególnie wartościowy" to bilety kupuje o wiele więcej ludzi). Więc filmowcy idą często na ustępstwa, działa to prawie jak cenzura prewencyjna. No i ci "cenzorzy" kazali zmienić w filmie dwie wypowiedzi czytane przez narratora, które były krytyczne w stosunku do ludzkości generalnie. Serio, bez problemu przepuścili sceny z kąpiącymi się nago miejscowymi dziewczynami - biała kobieta pokazująca cycki w roku 1959 nie przeszłaby na 100%, ale pewnie czarnych nie uważali za ludzi - a zakwestionowali górne i chmurne teksty w stylu "Lwy nie zabijają osobników ich gatunku, ludzie dobrze by zrobili, gdyby się zachowywali tak jak lwy". Drugi zakwestionowany fragment tekstu jest tak górnolotny, że dziś by po prostu żenował, ale to raczej nie ze względu na żenę kazano go zmienić.

Film oglądany dziś jest - nawet w porównaniu z bieżącą, nieporównanie lepszą technicznie i realizacyjnie produkcją - całkiem niezły i interesujący, jedno co się zestarzało to teksty czytane przez narratora. Narrator ciągle opowiada to, co widać na ekranie (to jeszcze nie jest specjalny zarzut, bo kamery nie rejestrowały dźwięku więc komentarz musiał być), ale czyni to w sposób nieznośnie patetyczny. Młody Grzimek prezentuje swoją nordycką sylwetkę i jest filmowany na Übermenscha, co dziś cokolwiek drażni.

Mimo to film polecam, nie tylko jako dokument tamtych czasów. W niemieckiej telewizji można zobaczyć go dość często. Na zachętę tubka:

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , ,

Kategorie:Ciekawostki

2 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: Satyra polityczna

Parę notek temu wspominałem o Die PARTEI - przedsięwzięciu pisma satyrycznego Titanic. Przyjrzałem się ich plakatom wyborczym i muszę się podzielić.

Znaczna cześć Polaków, zwłaszcza związana ze środowiskami Rzeczpospolitej i Psychiatryka24 za najlepszą satyrę polityczną uważa okropnie dosłowne rysunki dla idiotów według wzorców nachalnej propagandy wojennej albo radzieckiego pisma Krokodił. A można inaczej, inteligentniej. Tu jeden z plakatów wyborczych Die PARTEI ściągnięty z ich strony internetowej:

Muzułmańscy bracia zintegrują wszystko

Plakat Die PARTEI - Muzułmańscy bracia zintegrują wszystko Żródło: www.die-partei.de

Tłumaczenie: "Mniej Skyline (czyli wieżowców) dzięki muzułmańskim braciom. Zintegrujemy wszystko!"

Niezadowolenie z frankfurckiej architektury jest od lat jednym z tematów wyborów samorządowych. Jeden z kandydatów na burmistrza (architekt z SPD zresztą) w wyborach kiedyś głosił ze każe wysadzić szpetny budynek Ratusza Technicznego koło katedry. Nie został wybrany, ale Ratusz Techniczny został niedawno rozebrany za sprawą pani burmistrz z CDU. Po przyjrzeniu się plakatowi kandydatów Die PARTEI i uruchomieniu ciągów skojarzeniowych możemy zauważyć jaka metodę poprawy zabudowy miasta oni proponują. Jeżeli ktoś jeszcze nie załapał to podpowiem, że w tle znajdują się dwie wieże Deutsche Banku.

 

A oto drugi plakat.

Bałkańscy bracia zintegrują wszystko

Plakat Die PARTEI - Bałkańscy bracia zintegrują wszystko Żródło: www.die-partei.de

 Tłumaczenie: "Frankfurt bez samochodów dzięki bałkańskim braciom. Zintegrujemy wszystko!"

I znowu: Ograniczenie ruchu samochodowego w mieście również jest stałym tematem kampanii wyborczych. Narzędzia do rozwiązania problemu kandydaci trzymają w rękach.

Nie wiem jak was, ale mnie rozbawiło.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

3 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: Wybory samorządowe

W następną niedziele mamy we Hesji wybory samorządowe, więc to dobra okazja żeby opowiedzieć jak to jest w Niemczech.

Wybieramy  władze miejskie i gminne. Jak to w Niemczech w każdym landzie są trochę inne zasady, więc to co napiszę będzie dotyczyło Hesji a w szczególności Frankfurtu.

Zgodnie z Konstytucją, czynne prawo  wyborcze w wyborach samorządowych mają również obywatele krajów Unii mieszkający na danym obszarze. Czyli ja też.

We Frankfurcie wybieramy 93 osoby z 18 list wyborczych i 859 kandydatów. Karta do głosowania to wielka, składana płachta papieru 60 x 120 centymetrów. A jaką sobie wymyślili ordynację!

Na zdjęciu: Wzór karty do głosowania, jaki każdy z uprawnionych do głosowania dostaje pocztą.

Karta wyborcza do wyborów samorządowych

Karta wyborcza do wyborów samorządowych

Na karcie wyborczej każdy może postawić do 93 krzyżyków. Oczywiście postawienie przez pomyłkę dziewięćdziesiątego czwartego powoduje że głos staje się nieważny. Na szczęście oprócz stawiania krzyżyków indywidualnie mamy jeszcze inne możliwości:

Można postawić krzyżyk przy wybranej liście wyborczej, również więcej niż jednej. Wtedy każdy kadydat z niej dostaje po jednym krzyżyku, jak zostanie krzyżyków to po drugim itd.:

Wybory samorządowe - wybór listy

Wybory samorządowe - wybór listy

 Wybranym kandydatom można dać więcej niż jeden głos (max. 3), nazywa się to kumulacją:

Wybory samorządowe - kumulacja

Wybory samorządowe - kumulacja

Można dawać po parę głosów kandydatom z różnych list wyborczych, nazywa się to panaschieren, nie wiem czy jest w ogóle na to słowo polskie, po angielsku to cross-voting:

Wybory samorządowe - panaschieren

Wybory samorządowe - panaschieren

Można zagłosować na listę, ale skreślić tych, którzy nam się nie podobają:

Wybory samorządowe - skreślanie kandydatów

Wybory samorządowe - skreślanie kandydatów

Można te sposoby dowolnie ze sobą kombinować.

Wybory samorządowe - kombinacja

Wybory samorządowe - kombinacja

Ogólnie strasznie to skomplikowane, na pewno wymyślił to jakiś informatyk z banku. Żeby jeszcze było wiadomo, kogo by tu wybrać. Zostawię omawianie partii ogólnokrajowych, o tym innym razem, dziś skupię się na dziwacznym planktonie.

Listy wyborcze są ułożone według ilości głosów, które komitety wyborcze uzyskały w poprzednich wyborach. Stąd na początku mamy duże partie ogólnokrajowe: CDU, SPD, FDP, Bündnis 90/Die Grünen i Die Linke (czyli spadkobiercy NRD-owskiego SED). Dalej następuje lokalna grupa protestu:

  • FAG - Flughafenausbaugegner (Przeciwnicy rozbudowy lotniska) - Sposób podejmowania decyzji o rozbudowie też mi się nie podoba, ale samo mówienie NIE! to jak dla mnie trochę za mało żeby ich wybrać.

Potem mamy dwie partyjki ultraprawicowe - Die Republikaner i NPD. Obie mają zasięg ogólnokrajowy, więc o nich innym razem. Wszystkie następne listy to już totalna egzotyka:

  • ÖkoLinX - Antirassistische Liste - ich strona daje po oczach, sądząc po hasłach typu "Wir sind der Tritt in den Arsch der Herrschenden" (Jesteśmy kopem w dupę panujących) i reklamie książki o Ulrike Mainhof to jest to skrajna lewica anarchistyczna.
  • Muslimische Union (Unia Islamska) - nie znajduję ich strony w sieci, ale oni prawdopodobnie chcą wprowadzić tutaj szariat.
  • Piratenpartei Deutschland - to zorganizowani linuksiarze w sensie WO. Serio, tacy wierzący w Stallmana, walczą o  wolność informacji i zniesienie patentów.
  • FFM - Frankfurt für Morgen - Nie mam siły czytać białych liter na wściekle fioletowym tle, ale zauważyłem że chwalą się że nie mają żadnego programu tylko jakiś cel, którego bliżej nie sprecyzowali. Albo nie dojrzałem, przez ten gryzący fiolet.
  • Internationale EinwanderInnen Liste (Międzynarodowa Lista Imigrantów/-tek) - nazwa mówi chyba wszystko.
  • Bündnis für Innovation und Gerechtigkeit - Jako program wypisują standardowe bla bla bla, nie moge się doczytać czym różnią się od zwykłego proszku.
  • Partei für Arbeit, Rechtstaat, Tierschutz, Elitenförderung, und basisdemokratische Initiative - zwracam uwagę na to, że skrót od tej nazwy brzmi Die PARTEI czyli Partia. Chodzi o Partię z dużej litery, tak jak mówiono w NRD na SED albo w Polsce na PZPR. To są jajcarze związani z pismem satyrycznym Titanic. Wystawiają oni swoich kandydatów w wyborach różnych szczebli, jak im raz odmówiono rejestracji złożyli skargę która doszła aż do Trybunału Konstytucyjnego. Partia w programie ma odbudowę muru i powtórny podział Niemiec. Stylistycznie odwołuje się w jajcarski sposób do SED a nawet do NSDAP (młodzieżówka partii nazywa się Die Hintnerjugend od nazwiska jej szefa, pozdrawiają się słowami "Hi Hintner"). Więcej o nich TUTAJ.
  • EUROPALISTE FÜR FRANKFURT - caps lock mi się nie zaciął, oni się piszą kapitalikami. Jest to lista kandydatów bezpartyjnych bez wspólnego programu.
  • Allianz Graue Panther - Jeżeli dobrze zrozumiałem to jest to partia emerytów, jej program jest kolorowym miksem haseł populistycznych. Zmienili nazwę i się co chwilę użalają że przez to polecieli na ostatnie miejsce na karcie do głosowania. Looserzy i tyle.

 

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

3 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: Odpisywanie 2, czyli Taki uczciwy człowiek

Poprzedni odcinek o aferze plagiatowej --->

Ciąg dalszy afery. Oświadczenia pana szlachcica ewoluowały szybko:

  1. "To są absurdalne zarzuty."
  2. "Łaskawie nie będę używał tytułu doktora do czasu wyjaśnienia sprawy."
  3. "No w paru miejscach coś mi umknęło."
  4. "To ja rezygnuję z tytułu i zapominamy o całej sprawie."
  5. "Nic złego świadomie ani celowo nie zrobiłem, to tylko nieuwaga."

Większość czytelników mojego bloga pisała raczej przynajmniej pracę dyplomową, więc nie muszę dowodzić jaką wiarygodność ma tłumaczenie o "braku świadomości i zamiaru".

Jak widać wysoko urodzony dziesięciorga imion plus tytuł i Adelszusatz niczym nie różni się od zwykłego bucowatego polityka. A skoro nie widać różnicy, to po co przepłacać.

Chyba jednak przesadzam. Trochę różnicy widać.  Podczas przesłuchania w parlamencie Guttenberg wykazał niewątpliwą zdolność do działania w sytuacji stresowej - przeprowadził swój plan działania nie dając się wyprowadzić z równowagi ani zbić z pantałyku. Mimo że szef frakcji Zielonych - Jürgen Trittin - przez cały czas usiłował go wkurzyć uporczywie, złośliwie i konsekwentnie tytułując go doktorem, a pytania nie były miłe. Nie każdy potrafi zachować taką samokontrolę.

Ale co jest naprawdę śmieszne, to próby tłumaczenia go przez jego przyjaciół z partii i koalicji, nie wyłączając pani kanclerz. Streszczę je przy pomocy starego dowcipu, bo one dokładnie takie są:

W sądzie obrońca broni klienta oskarżonego o kradzież pieniędzy:

"Mój klient, przyznał się do popełnionego czynu i zwrócił wszystkie skradzione pieniądze co do grosza. Wysoki sądzie: Czy taki uczciwy człowiek może być złodziejem?"

TUTAJ strona z dokładną analizą niedokumentowanych źródeł pracy doktorskiej Guttenberga.

A tutaj obrazek, datowany na 20 lutego 2011 wykopiowany z Wikipedii, aktualizacje (już jest nowszy, ale nie będę tutaj zmieniał) można znaleźć na stronie zalinkowanej wyżej.

Analiza plagiatów w doktoracie von Guttenberga

Analiza plagiatów w doktoracie von Guttenberga Źródło: Wikipedia

Ilość stron, na których znaleziono plagiaty: 270, czyli 68,7% całości

Legenda:

  • kolor czarny - strony na których znaleziono plagiaty
  • kolor czerwony - strony z plagiatami z wielu źródeł
  • kolor żółty - tekst pochodzący prawdopodobnie od Służb Naukowych Bundestagu (jak dotąd nie udowodnione, bo oryginał nie jest publicznie dostępny)
  • kolor biały - strony, na których jak dotąd nie znaleziono plagiatów
  • kolor niebieski - spis treści i załączniki nie uwzględnione przy liczeniu procentów.

Wyjaśnienie: Służby Naukowe Bundestagu (Wissenschaftliche Dienste des Deutschen Bundestages) to komórka biura parlamentu robiąca na zlecenie parlamentarzystów opracowania naukowe na dowolny temat (na podstawie literatury oczywiście). Posłowie mają prawo do wykorzystywania tych opracowań wyłącznie do pracy jako poseł, użycie ich w innych celach wymaga wystąpienia o zgodę. Czego pan Guttenberg oczywiście nie zrobił.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

3 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: Odpisywanie, czyli Freiherr Guttenberg ab und zu Copypaste

Głównym tematem w mediach w ostatnich dniach jest doktorat ministra obrony Karla-Theodora zu Guttenberga. Zanim się nim zajmiemy, wyjaśnijmy najpierw o co chodzi z tym zu.

W Polsce przyjęło się sądzić, że niemiecki szlachcic to jest zawsze von XXX. To von nazywa się Adelszusatz (dodatek szlachecki) i można przetłumaczyć je jako z albo od. Polskim odpowiednikiem byłaby końcówka nazwiska -ski. Czyli na przykład polski Zamojski byłby w Niemczech von Zamość. Innymi słowy von oznacza, że rodzina miała władzę w danej okolicy. Zu natomiast jest umieszczane przed nazwą obszaru, gdzie rodzina ma władzę aktualnie. Znaczy władzę to może nie jest najlepsze słowo, powiedzmy może ziemię albo zamek. Ktoś może być zatem von XXX zu YYY, albo dla XXX = YYY von und zu XXX.

Z takich utytułowanych można się łatwo nabijać przekręcając ich Adelszusatz na ab und zu - brzmi bardzo podobnie, ale ab und zu oznacza od czasu do czasu.

Przywileje i tytuły szlacheckie zniesiono w Niemczech w tym samym czasie co i w Polsce - zaraz po pierwszej wojnie światowej. Ale Adelszusätze w nazwiskach zostały, co któryś Niemiec ma w nazwisku von (na przykład kierownik administratorów w firmie w której pracuję jest von Berg) albo zu. Pan Guttenberg jest jednak z tych bardziej hardkorowych - jego pełne nazwisko brzmi Karl Theodor Maria Nikolaus Johann Jacob Philipp Franz Joseph Sylvester Freiherr von und zu Guttenberg.

Dla informacji: Freiherr to najniższy tytuł szlachecki w Niemczech, odpowiadający polskiemu baronowi. Tytuł nie ma żadnej obowiązującej mocy prawnej, tytuły te są kwalifikowane jako cześć nazwiska.

Wróćmy do pana Guttenberga. Jego rodzice i krewni byli oczywiście wszyscy i von i zu. Jak zajrzeć do jego genealogii to migają tam nazwiska znane z podręczników historii, niekoniecznie wymieniane w dobrym kontekście - jego matka była na przykład von Ribbentrop. Pełno tam wojskowych i polityków. Guttenberg też odbył służbę wojskową a potem studiował i skończył prawo. Nie zrobił jednak praktyki i egzaminu sędziowskiego. Zamiast tego zaczął pracować w rodzinnej firmie jako doradca inwestycyjny, później prowadził całą tą firmę. A potem, w 2002 poszedł wzorem przodków w politykę.

Karl-Theodor zu Guttenberg

Karl-Theodeor zu Guttenberg Źródło: Bundestagsbüro Karl-Theodor Freiherr von und zu Guttenberg MdB

 Ktoś tak skoligacony musiał oczywiście wybrać partię mocno prawicową - CSU. No a ponieważ był śliczny, szlachecki, korrekt, wykształcony, mądry, moralny i w ogóle och i ach, to ostro szedł w górę. Już w 2005 wszedł do parlamentu, dostając 60% głosów w swoim okręgu w pierwszej turze. W 2009 został wybrany ponownie z najlepszym wynikiem w ogóle - 68,1%. W tym samym 2009 został ministrem gospodarki a trochę później przeniesiono go na odcinek obrony. Co do owoców jego działalności można się spierać, ale PR-owo był świetny. Jako minister gospodarki miał w rankingach popularności najlepszy wynik jaki kiedykolwiek miał niemiecki minister gospodarki - 61% ankietowanych było zadowolone z jego pracy.

Karl-Theodor zu Guttenberg

Karl-Theodor zu Guttenberg Żródło: Bundeswehr-Fotos

No i taki świetny facet po prostu musiał sobie jeszcze dorobić Dr. przez tytułem (Proszę się nie czepiać, że po Dr. nie pisze się kropki, po niemiecku się pisze.) Więc równolegle z pracą polityczną zaczął pisać doktorat z prawa konstytucyjnego - Verfassung und Verfassungsvertrag: konstitutionelle Entwicklungsstufen in den USA und der EU (Konstytucja i umowa konstytucyjna: stopnie rozwoju konstytucyjnego w USA i UE). Wyszło mu tego ponad 500 stron, obronił ją w 2007 z oceną summa cum laude - czyli z najwyższym wyróżnieniem. No po prostu szlachcic jak z hagiografii. Adel verpflichtet - czyli po naszemu Noblesse Oblige.

zu Guttenberg z żoną

zu Guttenberg z żoną Żródło: Wikipedia Autor: Ralf Roletschek

Ale w ostatnich dniach zaczęło się okazywać, że z tym oblizywaniem coś nie tak.  Jeden profesor od prawa przy jakiejśtam okazji pracę Guttenberga przeczytał i zauważył, że są tam fragmenty nie oznaczone cudzysłowem ani przypisem, które już skądś znał. Po opublikowaniu tej informacji pracę przeczytało jeszcze trochę fachowców i oni poznali jeszcze trochę fragmentów. W tej chwili jest mowa o kilkunastu autorach z których Guttenberg ściągnął, dalsza komparatystyka jest w toku.

Ja rozumiem, że doktorat z prawa składa się głównie z cytatów, a udział własnej myśli nie jest znowu aż taki wielki, no ale wygląda na to że pan Guttenberg trochę przeholował. Prognozuję, że za pewien czas okaże się że praktycznie cała praca składa się z copypast. W końcu nastukać nawet powiedzmy 250 stron (od 500 odjąłem połowę na oznaczone cytaty) własnego tekstu prawniczo-naukowego tylko wieczorami i nocami po pracy w parlamencie i mnóstwie innych zajęć to nie w kij dmuchał. Więc już się nie chciało sformułować przeczytanych myśli własnymi słowami.

Ale jednego nie rozumiem. Takie rzeczy przechodziły, powiedzmy, do połowy lat 90-tych, zanim Internet rozwinął się na skalę masową. Wtedy rzeczywiście trudno było przewidzieć że wkrótce duża część źródeł i własna praca wylądują w ogólnodostępnej sieci, że wyszukiwarka tekst zindeksuje, że jak ktoś plagiat zauważy to pół świata będzie o tym wiedzieć w parę godzin. Ale w XXI wieku!? Żeby o tym nie pomyśleć to trzeba być skończonym głupkiem! No gdyby był jakimśtam prowincjonalnym prawnikiem chcącym przy pomocy tytułu napędzić klientów swojej kancelarii, ale osoba ze świecznika i pierwszych stron gazet!? Przecież opozycja tylko na takie coś czekała!

I prawdopodobnie pan Freiherr Guttenberg ab und zu Copypaste będzie musiał zrezygnować z posad świecznikowych. Rodzinna firma czeka.

Dalej o aferze TUTAJ

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

9 komentarzy

Zagadka: Ile lat ma ta pani?

Zagadka: Ile lat ma ta pani ze zdjęcia?

Pani F.

Pani F.

 

 Informacje dodatkowe:

  • Pani chodzi bez problemu bez laski, balkonika czy podobnych pomocy.
  • Pani sama prowadzi swój samochód (w zimie nie, bo nie opłaca jej się zmieniać opon na zimowe)
  • Pani jest chętna do pomagania wszystkim wokół.
  • Pani jest ciekawa świata i chętnie rozmawia.
  • Pół godziny rozmowy na stojąco to dla niej żaden problem.

Ile typujecie? Założę się, że nie ma jeszcze żadnej prawidłowej odpowiedzi.

Kolejna informacja:

  • Pani pamięta doskonale, jak wysiedlali ją po wojnie z Wrocławia.

Ups, to było 65 lat temu. Ale nie sądzę żeby ktoś podał już właściwą odpowiedź. Ja po usłyszeniu tej informacji zacząłem z niedowierzaniem kalkulować, ale następna rozłożyła mnie zupełnie:

  • W momencie wysiedlenia pani wcale nie była dzieckiem, ani nawet nastolatką.

Rozwiązanie zagadki TUTAJ.

I nie jest to przypadek jednostkowy. Ludzi żyjących tak długo i zachowujących sprawność fizyczną i umysłową jest coraz więcej. W Niemczech obywatel dostaje na swoje setne urodziny list gratulacyjny od prezydenta, a od 105 urodzin co roku. Widziałem pewien czas temu statystyki i ilość wysyłanych gratulacji z roku na rok rośnie. Mam jednak problem z wyguglaniem kompletnej tabeli, ale wkleję chociaż parę danych wyrywkowych. Statystyka nie jest 100% pewna (znaczy ilość listów się zgadza ktoś mógł jednak listu nie dostać, albo umrzeć przed urodzinami), jednak można założyć że nie odbiega za bardzo od rzeczywistości:

Rok 2004:

Urodziny Ilość jubilatów
100 4123
105 203
106 71
107 34
108 14
109 5
110 2
111 2

Dla porównania: w roku 2009 wysłano w sumie 6.106 listów gratulacyjnych.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Ciekawostki

5 komentarzy

Jak to się robi w Niemczech: Godziny otwarcia sklepów

Historia ograniczeń czasu otwarcia sklepów w Niemczech jest długa i burzliwa. Zaczyna się ona w wieku XIX, kiedy to większość sklepów była otwarta przez siedem dni w tygodniu od piątej rano do jedenastej wieczorem. I komu to przeszkadzało?

Zaczęło to przeszkadzać po upowszechnieniu się nowej formy sklepu - domu towarowego - w którym zatrudniano do sprzedaży pracowników najemnych. I tak w 1891 ustalono, że w niedzielę można sprzedawać przez najwyżej pięć godzin. Potem, w roku 1900 wszedł w życie pierwszy Ladenschlussgesetz (Ustawa o zamykaniu sklepów). Dopuszczał on otwarcie sklepów w dni powszednie od 5 do 21. Oprócz tego przewidywał indywidualne zezwolenia na otwarcie w niedzielę sklepów spożywczych, kiosków i piekarni, oraz przesunięcie dnia zamknięcia na sobotę dla sklepów żydowskich.

Potem nastąpiła faza dobrowolnych porozumień kupców w obrębie poszczególnych miast, żeby zamykać już o dwudziestej. W 1919 pojawiła się nowa ustawa, zabraniająca handlu w niedzielę a w dni powszednie dopuszczająca otwarcie sklepów między 7 a 19. Za Hitlera czas otwarcia sklepów jeszcze skrócono - trzeba było zamykać już o 18:30.

Kolejne ograniczenia pojawiły się w roku 1957, sklepy mogły być otwarte od poniedziałku do piątku między 7 a 18:30, a w soboty do 14. Zasady te nie obowiązywały  tylko stacji benzynowych, kiosków, sklepów na dworcach, aptek i restauracji.

No i to była po prostu katastrofa. Większość niemieckiej klasy średniej pracowała już wtedy w podobnym trybie jak teraz, czyli w momencie gdy wychodzili z pracy sklepy albo były już zamknięte, albo szykowały się do zamknięcia. Przecież nie było kiedy wydać swoich ciężko zarobionych pieniędzy! A w sobotę tylko do 14 - tłok w sklepach był nieprawdopodobny, bo tylko przez te kilka godzin w tygodniu można było zrobić zakupy!

Pamiętam, że gdy w początku lat 90-tych robiłem z kolegą z Berlina projekty, to gdy się w sobotę trochę zasiedzieliśmy i nie zdążyliśmy przed 14 kupić czegoś do jedzenia, to musieliśmy jeździć na stację metra na Ku-Damm, bo tam był taki mały, ciasny sklepik spożywczy otwarty trochę dłużej, ale za to drogi. A potem i ten sklepik zlikwidowali. Przecież tak się żyć nie dało.

Tak więc trzeba było trochę odpuścić, ale szło to bardzo powoli. Pierwsze, niewielkie  poluźnienie pojawiło się już po pół roku obowiązywania ustawy - w pierwszą sobotę miesiąca można było sprzedawać do 18 (langer Samstag - długa sobota). Potem w 1960 uchwalono, że w cztery soboty adwentu też można robić zakupy do 18 - bo inaczej nawet żeby kupić prezenty pod choinkę trzeba było brać urlop. Ale potem godziny otwarcia się zabetonowały na prawie 30 lat.

Dopiero w październiku 1989 poluźniło się troszeczkę - pojawił się Langer Donnerstag - długi czwartek - sklepy w czwartki były otwarte do 20:30.

Wyraźna poprawa nastąpiła dopiero w 1996 - sklepy od poniedziałku do piątku mogły być otwarte od 6 do 20, a w soboty do 16. Długiego czwartku już nie było. No to już było w miarę cywilizowane.

W ostatnich latach rozluźnianie szło dalej.  W 2003 zamieniono pozytywną listę dopuszczalnych czasów otwarcia na negatywną - od tego czasu nie wolno było handlować:

  • w niedziele i święta
  • od poniedziałku do soboty między 20 a 6
  • w Wigilię (jeżeli był to dzień powszedni) przed 6 i po 14

Wyjątki dopuszczono dla sklepów "zaopatrzenia podróżnych". Gminy mogły zorganizować z okazji targów, świąt itp. do czterech niedziel rocznie, kiedy sklepy mogły być otwarte (Verkaufsoffener Sonntag). Z ograniczeniami - koniec miał być nie później niż o 18, nie więcej niż 5 godzin i - uwaga - czas otwarcia sklepów miał być poza godzinami najważniejszych mszy.

Na podstawie podanych informacji można zauważyć w ustawodawstwie co najmniej dwie intencje stojące za tymi ograniczeniami. Po pierwsze była to ochrona pracowników. I tu uważam że przez dziesięciolecia przeholowywano. Ja rozumiem że nikt nie chce siedzieć do późna w pracy, ale na tej zasadzie moglibyśmy wprowadzić przerwę obiadową w restauracji w porze, kiedy wszyscy idą zjeść. Kelnerzy i kucharze też chcą zjeść obiad o tej samej porze co inni ludzie. Natomiast za zakazem handlu w niedziele murem stoją kościoły ewangelicki i katolicki i to im ustawa ma się podobać.

W 2006 uchwalono reformę federacyjności (Föderalismusreform - jak to ładnie przetłumaczyć?) i sprawy czasu otwarcia sklepów przeszły w gestię landów. Każdy land zrobił sobie swoje zasady, jednak w ich większości ograniczenia - przynajmniej od poniedziałku do piątku - zostały całkowicie zniesione (tylko w 4 landach nie). Pewne ograniczenia w soboty obowiązują w prawie połowie landów, a w niedziele sklepy sa generalnie zamknięte (poza wspomnianymi wcześniej Verkaufsoffener Sonntag).

Swoje lata prosperity miały dzięki Ladenschlussgesetz stacje benzynowe w końcu lat 90-tych. Rozwinęły się one w nieźle zaopatrzone sklepy spożywcze, można było kupić w nich praktycznie wszystko na śniadanie a i sporo na obiad. Teraz już tak nie jest.

Przeciwnicy poluźniania Ladenschlussgesetz argumentowali przez dziesięciolecia tak, jak to przeciwnicy każdego poluźniania - jakby poluźnienie było dla wszystkich przymusowe. Jakby wszyscy musieli mieć sklepy otwarte przez całą dobę, żenić się z pedałami i robić sobie in-vitro.

Ladenschluss 24h - nein

Ladenschluss 24h - nein Żródło: Kolpingwerk Fulda

Aktualna praktyka jest taka, że mniejsze sklepy w małych miasteczkach są otwarte do 18:30, w miastach większość do 20, duże sklepy i domy towarowe do 22. Niektóre sklepy, ale rzadko, do 24.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

3 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: Wyprzedaż sezonowa

Na pewno wszyscy czytelnicy (no może poza najmłodszymi) kojarzą z RFN właśnie wyprzedaże sezonowe: letnią (Sommerschlussverkauf, SSV) i zimową (Winterschlussverkauf, WSV). Od lat Polacy pielgrzymowali na niemieckie wyprzedaże, aby tanio się obkupić.

Przez bardzo długi czas wyprzedaże miały dokładnie wyznaczone terminy i czas trwania. Wyprzedaż zimowa to był zawsze ostatni tydzień stycznia i pierwszy tydzień lutego, wyprzedaż letnia to ostatni tydzień lipca i pierwszy tydzień sierpnia. Wyprzedaży podlegały wyłącznie artykuły sezonowe: ubrania, dodatki, buty, artykuły skórzane i tapicerskie, ale również materace i niektóre artykuły sportowe.

Wyprzedaż sezonowa w Niemczech

Wyprzedaż sezonowa w Niemczech

Terminy te zostały określone w Gesetz gegen den unlauteren Wettbewerb (Ustawa przeciw nieuczciwej konkurencji) z 1909 roku. W tych czasach nie dbano specjalnie o ochronę konsumentów, ale tylko o to żeby firmy obecne na rynku nie wykańczały się wzajemnie. Stąd takie rozwiązanie - wszyscy mieli wyprzedawać równocześnie i tylko przez ograniczony czas.

Popularności wyprzedażom bardzo dodały dwa późniejsze akty prawne: Rabattgesetz (Ustawa o rabatach) z 20.11.1933 i Zugabeverordnung (Rozporządzenie o dodatkach) z 09.03.1932. Ograniczały one maksymalny udzielany rabat na pełnowartościowy towar w ilościach detalicznych do najwyżej 3% jego wartości (i to tylko wtedy, jeżeli towar został od razu zapłacony) i zabraniały dodawania do towaru upominków albo dodatkowych usług (poza drobnymi reklamówkami niewielkiej wartości). Rzut oka na daty tych aktów prawnych zdradza ich cel - były one skierowane przeciw kupcom żydowskim u których można było się targować. Mimo że narodowy socjalizm wyszedł po pewnym czasie z mody, a i ilość sklepów żydowskich zmniejszyła się radykalnie, obie ustawy obowiązywały przez dziesięciolecia. Jedyną możliwością sprzedania towarów taniej były właśnie te dwie wyprzedaże w roku. Zakazowi nie podlegała wyprzedaż likwidacyjna, co wykorzystywały nagminnie firmy sprzedające dywany. Wynajmowały one pomieszczenia na kilka miesięcy, przywoziły tam towar i natychmiast ogłaszały wyprzedaż likwidacyjną. Aż trudno było znaleźć sklep z dywanami nie będący aktualnie w likwidacji.

Ustawy te nie dotyczyły oczywiście towarów niepełnowartościowych, zbliżających się do daty przydatności do spożycia itp. Mało kto wie, że w niemieckich domach towarowych można było się targować, jeżeli znaleziony egzemplarz towaru był uszkodzony.

Wyprzedaż była w Niemczech instytucją. Pierwszego jej dnia przed domami towarowymi gromadziły się tłumy czekając na otwarcie i możliwość szturmu na najlepsze okazje. Niektórzy brali na ten dzień urlop. Ale sprzedawcy też nie byli w ciemię bici - w na przeceny oprócz faktycznie przecenionych artykułów wyższej jakości pojawiały się też towary specjalnie wyprodukowane i dostarczone na wyprzedaż, o jakości odpowiadającej cenie "wyprzedażowej".

Początkiem końca takich wyprzedaży było uchylenie RabattgesetzZugabeverordnung w lipcu 2001. Od tego momentu przecenę można było zrobić w dowolnym momencie i na dowolne towary. Ostatnim gwoździem do trumny była modyfikacja ustawy o nieuczciwej konkurencji z 01.06.2004, która zniosła jednolity termin wyprzedaży i ograniczenie do towarów sezonowych. Od tego czasu każda firma robi wyprzedaż zimową i letnią kiedy jej się spodoba.

Wyprzedaż sezonowa w Niemczech

Wyprzedaż sezonowa w Niemczech

Pozytywnym aspektem tych zmian jest oczywiście generalny spadek cen dzięki wielu obniżkom i rabatom. Ale trochę szkoda tych konkretnych terminów wyprzedaży - teraz nawet w sezonie przecen trzeba "polować" na okazję, zamiast wybrać się do sklepu w dokładnie określonym momencie.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

Skomentuj

Jak to się robi w Niemczech: Skandale z żywnością

Ostatnio wszystkie media trąbią o wielkim skandalu z dioksynami w jajkach. A było to tak:

Jedna firma produkująca pasze dla zwierząt hodowlanych użyła do produkcji zamiast tłuszczów spożywczych tłuszczów technicznych. Na którymś etapie było to zdaje się celowe działanie, nie jest jednak dla mnie jak dotąd jasne czy to producent tłuszczów (firma Harles und Jentzsch) sprzedał tłuszcz techniczny jako paszowy, czy namącił pośrednik, czy też producent pasz sobie przyoszczędził. No ale to nie takie ważne. Nic specjalnego by się nie stało, gdyby ten tłuszcz techniczny nie był skażony dioksynami.

Teraz będzie o dioksynach. Nikt nie kwestionuje, że dioksyny są szkodliwe i, co gorsza, gromadzą się w organizmie robiąc szkody w dłuższym terminie. Ale ostatnio, w HR-Info, usłyszałem pierwszą rozsądną wypowiedź na ten temat, wypowiadał się chemik od żywności. I on mówił tak:

  • Dioksyny są w obecne w środowisku - a co za tym idzie i w żywności - od czasu gdy cywilizacja zaczęła używać ognia.
  • Jedynym produktem żywnościowym nie zawierającym dioksyn (przynajmniej w ilościach większych niż śladowe) jest cukier rafinowany.
  • Normy na zawartość dioksyn w żywności nie są uzasadnione toksykologicznie, tylko technicznie.
  • Na każdy rodzaj produktu normy są inne, ten "ogromny" poziom dioksyn wykryty w jajkach, gdyby wystąpił w rybach, mieściłby się bez problemu w dopuszczalnym zakresie.
  • Nawet Bio-produkty z hodowli ekologicznych mogą mieć podwyższony poziom dioksyn.
  • Gdyby badać poziom dioksyn w wybranej grupie towarowej, to tylko kwestią czasu i ilości wykonanych prób jest, żeby znaleźć partię z ilością dioksyn przekraczającą normę. Nikt tego nie robi, bo te testy są stosunkowo drogie i pracochłonne.
  • Obciążenie środowiska, czyli w konsekwencji żywności, dioksynami od wielu lat generalnie spada.

Brzmi to wszystko sensownie, więc bez paniki.

No dobrze, ale jak właściwie takie skandale wychodzą na światło dzienne?

W Niemczech problematykę kontroli żywności reguluje Lebensmittel-, Bedarfsgegenstände- und Futtermittelgesetzbuch (Kodeks artykułów żywnościowych, użytkowych i paszowych), a kontrole są w gestii landów. Każdy land ma swoją instytucję kontrolną, nazwy ich i umocowanie w strukturze administracji są różne. Centralną czapką nad tymi instytucjami jest Bundesamt für Verbraucherschutz und Lebensmittelsicherheit (Centralny urząd do spraw ochrony konsumentów i bezpieczeństwa żywności), podlegający pod Bundesministeriums für Ernährung, Landwirtschaft und Verbraucherschutz (Ministerstwo wyżywienia, rolnictwa i ochrony konsumentów). Kompetencje instytucji kontrolnych to pierwsza połowa kompetencji polskiego Sanepidu (SANitarne). Częścią EPIDemiologiczną zajmują się inne instytucje.

Kontrolerzy chodzą po firmach i prowadzą kontrole. I co pewien czas coś wykryją. Na przykład w 2005 wykryli skandal z używaniem mięsa o wiele zbyt długo przechowywanego w zamrażalniach do produkcji kebabów. Ale jest ich oczywiście zbyt mało żeby skontrolować wszystko. Stąd też przepisy zobowiązują producentów do zgłaszania wykrytych przekroczeń dopuszczalnych poziomów substancji szkodliwych i do prowadzenia ścisłej dokumentacji pochodzenia surowców używanych do produkcji. Metoda ta jest oczywiście niedoskonała, bo producent może mieć tu konflikt interesów i coś kombinować. Ale w wielu wypadkach działa. Na przykład producent jedzenia dla niemowląt, firma Hipp, kilka lat temu wykryła i zgłosiła odpowiednim władzom przekroczenie dopuszczalnego poziomu szkodliwych substancji w partii surowców bio które, jak się potem okazało, były przechowywane w poenerdowskim magazynie od środków ochrony roślin. Ponieważ wszyscy pośrednicy mieli pełną dokumentację, bez problemu dało się ustalić źródło skażenia.

Planowana jest korekta systemu, żeby obowiązek zgłoszenia leżał nie po stronie producenta, tylko po stronie laboratorium wykonującego badanie - bo duża część producentów zleca wykonywanie badań laboratoriom zewnętrznym.

Spotykam często twierdzenia, że w Polsce, to dopiero żywność jest zdrowa i nie zanieczyszczona substancjami szkodliwymi. Myślę, że wątpię. To raczej tylko wrażenie wywołane małą ilością kontroli. Nie słyszałem żeby Sanepid wykrył kiedykolwiek jakąś naprawdę grubą aferę. A przecież one istnieją - przypomnę tu aferę z wędlinami z Constaru, wykrytą przez dziennikarzy, a nie przez jakiekolwiek regularne mechanizmy. Szalonych krów też w Polsce nie było, dopóki nie zaczęto ich badać.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

Skomentuj

Jak to się robi w Niemczech: Testy artykułów konsumenckich

Niemcy są krajem, w którym bardzo rozwinięta jest ochrona konsumentów. Dziś o testach produktów obecnych na rynku.

Logo Stiftung Warentest

Logo Stiftung Warentest Źródło: Wikipedia

W roku 1964 roku, po wieloletnich dyskusjach powstała powołana do życia przez rząd niemiecki instytucja o nazwie Stiftung Warentest (Fundacja Testowania Produktów). Jest to niezależna fundacja dofinansowywana z budżetu, której zadaniem jest, jak sama nazwa wskazuje, testowanie obecnych na rynku produktów i publikacja wyników testów. Drugim (a w zasadzie pierwszym) oprócz dotacji budżetowej źródłem finansowania fundacji jest sprzedaż tych właśnie wyników testów. Dofinansowanie budżetowe ma być wyłącznie rekompensatą za zakaz publikowania reklam.

Fundacja wydaje sporo:

Logo Test

Logo Test Źródło: Wikipedia

Miesięcznik Test, zawierający właśnie testy produktów. Wydawany jest już od 1966 roku i rozchodzi się średnio w nakładzie ponad 500.000 egzemplarzy. Zdecydowana większość nakładu (432.000) sprzedawana jest w prenumeracie. Oprócz regularnego miesięcznika wydawane są wydania specjalne zawierające testy pogrupowane tematycznie i roczniki z wszystkimi testami wykonanymi w danym roku.

Logo Finanztest

Logo Finanztest Źródło: Wikipedia

Miesięcznik Finanztest, w którym publikowane są testy i porady dotyczące lokat, ubezpieczeń i podatków. Pismo to pojawiło się na rynku w roku 1991 i jego nakład jest niższy - ok. 250.000 egzemplarzy (z czego 205.000 w prenumeracie). Tu też są wydania specjalne i roczniki.

Książki

Fundacja wydaje sporo książek poświęconych omówieniu jakiejś grupy produktów. Na przykład była taka, w której przeanalizowano dużą grupę leków bezreceptowych oceniając, co działa na pewno, co ma szanse działać, a co jest tylko nabijaniem kasy. Mimo że drogie, warto kupić.

Fundacja Warentest bardzo dba o swoje dobre imię a zwłaszcza o to, aby nie powstał nawet cień podejrzenia o stronniczość lub zależność od jakiejkolwiek firmy. Nie zamieszcza na przykład w swoich publikacjach jakichkolwiek reklam (poza reklamami własnych wydawnictw).

Podobnie wysokie standardy obowiązują przy testach. Towary do testów zawsze są kupowane anonimowo w kilku sklepach w różnych rejonach kraju. Testy wykonywane zlecane niezależnym, specjalistycznym instytutom naukowym. Test użytkowania przeprowadza odpowiednio pod względem statystycznym dobrana grupa amatorskich testerów. Metodologia testów i kryteria oceny są zawsze publikowane i jest to bardzo interesująca lektura, przynajmniej dla inżyniera.

Zdarza się, że jakiś producent poczuje się niesprawiedliwie oceniony, niektórzy idą z tym nawet do sądu, ale tylko wyjątkowo sąd przyznaje im rację. W zdecydowanej większości wypadków okazuje się, że ocena była uzasadniona. Właściwie w ostatnich 20 latach to chyba tylko dwa razy fundacji zdarzyła się poważniejsza wpadka: raz gdy w tabelce zrobionej w Excelu, w której oceniali jakieś ubezpieczenia coś im się pomieszało i wyniki były błędne, drugi raz gdy oceniali bezpieczeństwo stadionów na Mundial 2006 i ich zastrzeżenia rzeczywiście były niesłuszne a opierały się na błędnych pomiarach.

Każda taka wpadka to dla prasy, radia i telewizji omalże breaking news, dostaje im się wtedy od wszystkich. To jest dopiero nacisk. Ale z drugiej strony fundacja ma nieprawdopodobny wpływ na rynek - pamiętam że w początku lat 90-tych producenci chwalili się na plakatach gdy otrzymali ocenę befriedigend (zadowalający). Dziś produkt który otrzyma taką ocenę nierzadko wypada z rynku!

Testy fundacji można nabyć w różny sposób. Na przykład kupując ich pismo. Ale oczywiście akurat gdy potrzebny jest test jakiejś grupy produktów to w aktualnym numerze go nie ma. Można pismo zaprenumerować, ale jest lepsza i tańsza metoda: Wszystkie testy i artykuły są dostępne w sieci. Jest jednak drobny haczyk: Nowsze testy są płatne. Cena jednego artykułu wynosi od 0,50 do 2 Euro. Jak potrzeba jeden, czy dwa, to nie ma sprawy, ale wzięłoby się jeszcze o tym, albo o tamtym...

W takiej sytuacji trzeba podejść inaczej. Trzeba zapłacić za ograniczony tylko czasowo dostęp do archiwum. W tej chwili kosztuje to 7 Euro za miesiąc, wcześniej oferowano dwie godziny za parę euro, ale w dobie szybkiego internetu to nie był dla fundacji dobry interes. Przez te dwie godziny można było sobie ściągnąć wszystko, co podeszło i jak leci, a poczytać dopiero później.

 

Logo Ökotest

Logo Ökotest Źródło: Wikipedia

Fundacja ma też prywatnego konkurenta - pismo "ÖKO-TEST". Ale ja ich nie cenię. Oni robią swoje testy maksymalnie tanio i w praktyce ograniczają się do analizy chemicznej na zawartość szkodliwych substancji + absolutnie podstawowy test użytkowania. O ile przy żywności albo kosmetykach byłoby to jeszcze mniej więcej OK, to ocena na przykład tornistra na tej podstawie nie jest jakaś szczególnie miarodajna. Bardziej złożonych produktów, na przykład elektroniki nie testują wcale. Więc jeżeli na produkcie widzicie dobrą ocenę ÖKO-TESTu to nie znaczy, że ten produkt jest dobry. Znaczy to najwyżej, że jest nieszkodliwy dla zdrowia.

Na koniec jeszcze anegdota: Pamiętam że w początku lat 90-tych fundacja przetestowała różne prezerwatywy, w tym również produkcji polskiej (nie pamiętam dokładnie skąd im się wzięła akurat polska, ale chyba postanowili zrobić porównanie ponadregionalne). Polska prezerwatywa wypadła w teście bardzo źle, i jakaś pani z polskiego ministerstwa zdrowia publicznie w radiu wysuwała w stosunku do fundacji zarzuty o chodzenie na pasku rządu i celową walkę z polskimi producentami. Gdyby powiedziała to w Niemczech, to by wkrótce dostała pozew.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

Komentarze: (1)