Kontynuuję zaległe notki o muzeach szeroko rozumianej techniki. Dziś notka, która powinna była powstać w roku 2018, o Muzeum Lotnictwa Kbely pod Pragą.
Może zacznę od krótkiej historii czechosłowackiego i czeskiego lotnictwa. Okres pionierski w Czechach praktycznie nie istniał, podczas WWI też chyba żadnych samolotów w Czechach nie produkowano, większość samolotów C.K. lotnictwa pochodziła z Niemiec. Po powstaniu Czechosłowacji pojawiło się tu kilka firm lotniczych, te największe istnieją do dziś (chociaż niekoniecznie są nadal czeskie albo niekoniecznie robią samoloty: Avia, Aero, Letov). Międzywojenna Czechosłowacja produkowała sporo modeli samolotów, ale w końcu lat trzydziestych odstawały one od aktualnego stanu techniki, podobnie jak polskie. Polska miała chociaż jeden własny, seryjnie produkowany model jako-tako nowoczesnego samolotu (jednopłat, bez zastrzałów, konstrukcja metalowa, chowane podwozie, zamknięta kabina) - czyli PZL-37 Łoś. Czechosłowackie samoloty o podobnych charakterystykach były tylko licencyjne.
Po aneksji przez Niemcy czechosłowackie firmy produkowały samoloty konstrukcji niemieckiej, a po wyzwoleniu (albo zajęciu przez ZSRR, jak kto woli) robiły to nadal. Później dołączyły licencyjne samoloty radzieckie, a potem rozpoczęto również produkcję własnych konstrukcji. Najbardziej znane w Polsce były samoloty sportowe Zlin. Czechosłowackie lotnictwo wojskowe latało przede wszystkim na sprzęcie radzieckim (częściowo licencyjnym).
Jak można się spodziewać, muzeum odzwierciedla tę historię, jednak na ekspozycji znajdują się również samoloty z innych krajów.
Muzeum Lotnictwa Kbely - SPAD S.VII i Letov Š-2
Zaczynamy od hal z samolotami z okresu międzywojennego - tu jest sporo samolotów czechosłowackich, mocno egzotycznych, a między nimi zrekonstruowany (przede wszystkim z oryginalnych części, ale trochę trzeba było dorobić według dokumentacji) egzemplarz Avii B.534, która była podstawowym typem myśliwca armii czechosłowackiej. Ciekawostka: Avia B.534 była rozważana do zastosowania jako samolot pokładowy dla lotniskowców klasy Graf Zeppelin, przeprowadzono nawet próby startu/lądowania, ale oczywiście nie na prawdziwym statku.
Muzeum Lotnictwa Kbely - Avia B.534
Tu, jako (chwilowo były) modelarz muszę zrobić dłuższą dygresję. Za komuny wybór setów modeli do sklejania nie był duży - były raczej marne sety enerdowskiego Plastikartu w nietypowych skalach (1:100, 1;50, 1:25), beznadziejne polskie (chociaż później pojawiły się sety Plastyka, wyraźnie lepsze), ale najlepsze były czechosłowackie sety firmy Kovozávody Prostějov w 1:72. Z pamięci lista ich ówczesnych setów (firma istnieje nadal, większość tych setów jest nadal dostępna, ale nie wszystkie, a nie znajduję listy tych starych):
Jakaś wersja Spitfire (to był mój ostatni model z setu tej firmy, nawet jeszcze mi się zachował)
Spitfire w skali 1:72 z setu Kovozavody Prostejov z lat osiemdziesiątych
Moja obserwacja rynku setów modeli do sklejania jest taka, że firmy najczęściej wybierają typy samolotów (ale nie tylko, czołgów też) dostępne w muzeum w ich okolicy. No i w muzeum w Kbely brakowało tylko dwóch: Avii B.35 i Letova. Tej Avii to raczej nigdzie nie ma, bo były tylko trzy prototypy, czy jest gdzieś ten Letov nie znalazłem. A z powyższej listy miałam wszystkie oprócz Avii S.199, więc mam do nich jakiś stosunek emocjonalny.
Wróćmy do muzeum.
Muzeum Lotnictwa Kbely - prototyp śmigłowca Moravan Z-135
W hali z odrzutowcami szkolnymi stoją Aero L-29 Delfín, Aero L-39 Albatros i TS-11 Iskra. I tu nie powstrzymam się przed kolejną dygresją, tym razem o Iskrze. W Polsce obowiązuje narracja, że Iskra to świetny samolot, sukces eksportowy i wogle, i pewne wydarzenie jest starannie przemilczywane. Nie było o tym ani w broszurce z serii Typy Broni i Uzbrojenia, ani w żadnej z książek o samolotach które miałem, nie dowiecie się tego z polskiej wiki (przynajmniej w haśle o Iskrze). Ja dowiedziałem się o tym dopiero kilka lat temu i to przypadkiem.
Muzeum Lotnictwa Kbely - Aero L-29 Delfín, w tle PZL TS-11 Iskra
A było to tak: W roku 1961 przeprowadzono testy porównawcze, który miały na celu wybranie jednego typu odrzutowca szkolnego dla wszystkich krajów Układu Warszawskiego. W próbach porównywano samoloty (wszystkie były wtedy na etapie prototypów):
Polski PZL TS-11 Iskra
Czechosłowacki Aero L-29 Delfín
Radziecki Jakowlew Jak-30
Jak to wszystko się odbyło każde ze znalezionych źródeł opisuje trochę inaczej, ale wynik był taki, że wybrano samolot czechosłowacki. Projekt radziecki poszedł do kosza, czechosłowacki do produkcji seryjnej dla krajów bloku (zrobiono ich 3655 sztuk), a Polacy nie pogodzili się z przegraną i używali Iskier, a nie Delfinów. Iskry zrobiono 424 sztuki, a za granicę sprzedały się tylko do Indii.
Dużo dziś dygresji, spróbuję dalej trzymać się tematu. Poza halami stoi dużo sprzętu, głownie poradzieckiego, różne MiGi, Iły-28 w różnych wersjach, śmigłowce, ... Wybór jest duży.
Muzeum Lotnictwa Kbely
Jest też druga część ekspozycji, ale trzeba wyjść z terenu muzeum, przejść na drugą stronę drogi i pójść paręset metrów w kierunku lotniska aeroklubowego. Tam, w hangarze zwanym Stará Aerovka, stoją samoloty w stanie lotnym. Między innymi jest tam zrekonstruowany Aero C3A (i zachowany kadłub innego egzemplarza).
Muzeum Lotnictwa Kbely - Aero C3A
Ogólnie to duże, solidne muzeum lotnictwa, z wieloma bardzo rzadkimi samolotami. I do tego wstęp za darmo! Naprawdę warto zobaczyć.
Dziś będzie znowu mocno zaległa notka i to o wojnie.
Lepiej lub gorzej, ale pewnie wszyscy pamiętają katastrofę tamy elektrowni wodnej w Nowej Kachowce, która zdarzyła się szóstego czerwca 2023. Wtedy Ukraina oskarżyła o wysadzenie tamy Rosję, Rosja Ukrainę, a niemal wszyscy eksperci mieli swoje zdanie kto i jak tamę wysadził. Ale przecież na 100% wysadził, inaczej być nie mogło.
Zanim pójdę dalej, opiszę konstrukcję tej tamy, bo to istotne. Tama została ukończona w roku 1956 i była projektowana tak, że miała wytrzymać atak jądrowy. Była naprawdę duża - 30 metrów wysokości i 3273 metrów długości. Tama składała się z paru segmentów (będą opisywał patrząc od dolnej strony, bo od tej jest większość zdjęć, ale podejrzewam że fachowo i w dokumentacji technicznej patrzy się od góry rzeki). I tak:
Po lewej znajduje się 28 bram do spuszczania wody, każda ma regulowane wrota. Do otwierania i zamykania wrót służą dwie ruchome, jeżdżące po torach suwnice na szczycie zapory. Numery bram są liczone od strony elektrowni.
Na prawo od tego segmentu jest elektrownia wodna z sześcioma turbinami.
Dalej na prawo jest trochę innych instalacji, na przykład śluza.
Droga dla samochodów nie idzie koroną zapory, tylko na podporach od strony dolnej (dołu rzeki, nie dołu zapory). Od strony górnej jest linia kolejowa.
UWAGA: Jeżeli na zdjęciu poniżej wychodzi ci mniej niż 28 bram, to masz rację. To panorama złożona z iluś zdjęć, i aparat, program albo człowiek sklejający zdjęcia wyraźnie się pomylił. Niedokładne łączenie widoczne jest między 10 a 11 bramą od lewej, 6 bram "zaginęło w akcji". (To akurat moja analiza, liczyłem te bramy na różnych zdjęciach i się nie zgadzało, więc przed publikacją notki musiałem znaleźć dlaczego).
I znalazł się tylko jeden ekspert (a raczej grupa ekspertów), który rzeczywiście przeanalizował dostępne zdjęcia i materiały wideo z katastrofy oraz materiały historyczne i wyciągnął z nich dobrze umotywowane wnioski. Wszyscy inni rzucili okiem i od razu wiedzieli jak było. Wnioski grupy o której piszę zostały później potwierdzone innymi metodami i w tej chwili jest dokładnie wiadomo, co się tam stało, ale jak zwykle prawda ginie pod stertą głupot. Na przykład polska Wiki w ogóle pomija sobie temat przyczyn katastrofy, niemiecka skłania się ku wersji wysadzenia przez rosjan, a angielska rozważa również inne warianty, ale bez wskazywania najbardziej prawdopodobnego.
Ekspertem robiącym porządną analizę był Rusłan Lewijew. To ciekawa postać, więc o nim opowiem. On jest Rosjaninem, urodził się w 1986. Studiował prawo karne na uniwersytecie, a amatorsko interesował się informatyką. Jeszcze przed końcem studiów stracił ostatnie złudzenia co do praworządności w Rosji, rzucił studia i zaczął pracować jako programista.
Wkrótce zaangażował się w działalność opozycyjną, a potem (2012) dostał zlecenie na zrobienie strony w sieci do monitorowania wyborów dla Fundacji Walki z KorupcjąNawalnego. Ponieważ dobrze zrobił tę stronę, wkrótce pracował bezpośrednio w centrali tej fundacji. W 2014 podczas Euromajdanu i aneksji Krymu zaczął zajmować się analityką, i to szło mu bardzo dobrze. Wkrótce połączył swoje siły z innymi analitykami OSINTowymi (czyli uprawiającymi "biały wywiad") zakładając Conflict Intelligence Team (w skrócie CIT). Do zespołu należy jeszcze kilka osób (ale niedużo, tak z pięć). Jedynym znanym z nazwiska jest sam Lewijew, on jest "twarzą" tego zespołu i tylko on pojawia się w mediach i prezentuje wyniki prac. Zespół zajął się monitorowaniem działalności wojsk rosyjskich w różnych konfliktach. Lewijew opowiada różne anegdoty z tego okresu, na przykład gdy potrzebowali niedostępnych w otwartym dostępie wymiarów jednej z rosyjskich rakiet, znaleźli w którym muzeum wojskowym jest wystawiona, Lewijew ze swoją dziewczyną pojechali tam, dziewczyna odwróciła uwagę obsługi, a w tym czasie Rusłan zmierzył rakietę po prostu miarką.
Po ataku rosji a Ukrainę Rusłan wyjechał z kraju na emigrację, aby móc kontynuować swoją działalność. Wkrótce potem został zaocznie aresztowany (serio - in absentia, nie wiedziałem, że taki tryb aresztowania istnieje), oskarżony o różne przestępstwa typu deprecjacja armii, rozpowszechnianie fejków i bycie zagranicznym agentem, i zaocznie skazany na (o ile dobrze pamiętam) 11 lat kolonii karnej. Po pewnym czasie zaczął prezentować wyniki analiz swojego zespołu na youtubie, trzy razy w tygodniu, w rozmowach z Majklem Nakim (nie wiem, jak jego imię i nazwisko zapisać po polsku, za chwilę wyjaśnię dlaczego) na jego kanale @MackNack.
Majkl Naki to też bardzo ciekawy gość, teraz trochę o nim. On urodził się w Rosji (1993) jako syn obywatela USA i Rosjanki. Ma dwa obywatelstwa - rosyjskie i amerykańskie - ale w USA był tylko jako małe dziecko, a po angielsku mówi słabo. Co do nazwiska: on po angielsku nazywa się Michael Sidney Nacke, a po rosyjsku Майкл Наки czyli fonetycznie właśnie Majkl Naki. W Rosji studiował ekonomię, skończył na bakalaureacie, pracę pisał na temat korupcji. Potem pracował w radiu, zaczął też prowadzić swój kanał na youtubie (od 2012). I cały czas był raczej opozycyjny.
Trochę po wybuchu wojny z Ukrainą Naki wyjechał z rosji i zaczął zajmować się przede wszystkim swoim kanałem youtubowym. Omawia sytuację na froncie, wydarzenia w rosji i wszystko, co ma związek z wojną. I - tak jak i Lewijew i wielu innych opozycyjnych emigrantów - został zaocznie skazany na 11 lat kolonii karnej. Naki dawna już wypuszcza dwie audycje po 30-60 minut dziennie, przedpołudniowa jest o froncie i wydarzeniach, popołudniowa o tym, co piszą rosyjskie media, przede wszystkim Z-Wojenkory i Z-blogerzy. Idea analizy co mówią propagandyści jest taka, że wiadomo że oni kłamią jak najęci (a nawet są do tego najęci), ale jeżeli zaczynają mówić o jakimś problemie strony rosyjskiej, to znaczy że ten problem jest już bardzo poważny. Kiedyś w poniedziałki środy i piątki przed południem rozmawiał o sytuacji na froncie z Lewijewem, potem grupa CIT stwierdziła, że po pierwsze nie utrzyma tego tempa, a po drugie że lepiej będą pracować na siebie, więc założyła swój kanał @CITeam_org. Publikują tam raz na tydzień, w środy, audycje po 40-60 minut. Naki nadal w soboty po południu rozmawia o sytuacji ekonomicznej rosji z Władymirem Miłowem, ekonomistą, byłym wiceministrem energetyki rosji (w początku dwutysięcznych). To też ciekawy gość, ale może dość dygresji, dam tylko link do jego kanału: @Vladimir_Milov. Naki to jest rozsądny, inteligentny i dowcipny gość z zasadami i trzeźwym oglądem rzeczywistości, którego miło posłuchać (rozsądnego zawsze miło posłuchać). Utrzymuje się on z Patreona i jest jedynym znanym mi rosyjskim opozycjonistą, który prowadzi zbiórki na broń i wyposażenie dla armii Ukrainy. Jego kanał youtubowy ma ponad dwa miliony subskrybentów.
Wróćmy do Lewijewa. Jego CIT zdobyło tymczasem taką renomę, że Rusłan (za Bidena) jeździł do USA i uczył amerykańskich analityków wojskowych jak się robi porządne analizy. Oni są naprawdę dobrzy w te klocki, pamiętam na przykład sprawę, gdy na główną ulicę jakiegoś miasteczka w Ukrainie spadła rakieta i zabiła trochę ludzi. Zespół CIT przeanalizował dostępne publicznie zapisy kamer monitoringu klatka po klatce, i na jednej z klatek zauważyli odbicie spadającej rakiety w szybie zaparkowanego samochodu. Zlokalizowali miejsca w którym stał samochód i w którym była zainstalowana kamera na google maps, przeliczyli kąty odbić i znając punkt gdzie rakieta spadła ustalili kierunek z którego przyleciała. I wyszło, że niestety była wystrzelona z Ukrainy. Potem jeszcze na podstawie jej przybliżonych wymiarów ustalonych według odbicia i charakterystyk jej elementów porażających udało im się nawet ustalić konkretny typ rakiety. Lewijew przedstawił całe rozumowanie i wszystkie materiały z których korzystali, i nie było się do czego przyczepić.
Dobrzy są, warto ich posłuchać. A teraz powróćmy do ich analizy katastrofy tamy.
Większość analityków twierdziło, że tamę wysadzili rosjanie podkładając ładunek wybuchowy w części z turbinami (bo tam prościej), jako "dowód" służyło zdjęcie satelitarne ciężarówki z domniemanym ładunkiem materiałów wybuchowych, stojącej na tamie. Tymczasem Lewijew przyjrzał się opublikowanemu filmikowi nagranemu przez rosyjskich żołnierzy. Przyjrzyjcie się kadrowi z tego filmiku poniżej (link do całego odcinka rozmowy, screenshot jest z 21:11):
Tama w Nowej Kachowce chwilę po awarii (Źródło: Żołnierze rosyjscy, via youtube kanał @macknack)
Na kadrze widać że tama jest już przerwana, ale budynek elektrowni - w którym miała by być ta eksplozja niszcząca tamę - jest cały. Wniosek jest prosty - nie było żadnej eksplozji w elektrowni. Każdy ekspert, który twierdzi że była nie odrobił zadania domowego albo nie jest żadnym ekspertem. Dalej zespół poszukał wcześniejszych zdjęć tamy oraz historycznych danych o stanie wody, i porozmawiał ze specjalistą od budowli hydrotechnicznych znającym tę konkretną zaporę, i wtedy zrobiło się ciekawie.
Ekspert kategorycznie stwierdził, że bramy zawsze należy otwierać symetrycznie i zaczynając od środka, i dlatego właśnie suwnice do bram są dwie. Natomiast rosjanie przy wycofywaniu się z Chersonia wysadzili trzy przęsła drogi dla samochodów, toru kolejowego i toru dla suwnic od prawej strony rzeki (bramy 26 i 28), pozamykali wrota na środku, a maksymalnie otworzyli dwa blisko skraju po prawej stronie na zdjęciu (bramy 3 i 4). Stan wody był wtedy bardzo niski.
Tama w Nowej Kachowce na kilka dni przed awarią (Źródło: MAXAR via youtube kanał @macknack)
Potem minęło osiem miesięcy, podczas których stan wrót ani razu nie został zmieniony. Tymczasem wody bardzo przybyło, aż do rekordowego stanu. Na zdjęciu satelitarnym widać, że woda nawet zaczęła się przelewać ponad zamkniętymi wrotami, czyli była powyżej jakichkolwiek dopuszczalnych stanów. Przy normalnej obsłudze do takiej sytuacji nie powinno w ogóle dojść, bo normalnie to wodę się upuszcza do właściwego poziomu. Przez otwarte, bliskie skraju wrota woda zasuwała na maksa, a to jest groźne dla stabilności zapory. Ekspert stwierdził że to cud, że wytrzymała coś takiego aż osiem miesięcy. Potem, na dzień przed awarią, spadło jedno z przęseł drogi przez tamę. Nie, nie było żadnego ostrzału, i tak nie miałby żadnego sensu i od dawna go już nie było.
Kiedy relacjonowałem to wszystko ojcu, który przez całe swoje życie zawodowe zajmował się liczeniem konstrukcji budowlanych, nie doszedłem nawet do połowy, a on już dokładnie wiedział co się stało. Czy też już załapaliście? Tama po prostu nie wytrzymała niewłaściwej eksploatacji. Nikt nic nie wysadzał, ale wina jest oczywiście po stronie rosjan - tama była pod ich kontrolą, i ich psim obowiązkiem była eksploatacja jej zgodnie z instrukcją. I nie mogą się tłumaczyć że nie mieli dokumentacji, bo ona jest w bibliotece w rosji, a symetryczne otwieranie obowiązuje dla każdej takiej konstrukcji.
Tama oczywiście porusza się na skutek zmian temperatury, poziomu wody itp. Tak normalnie, to powinna wrócić do pierwotnego położenia po ustąpieniu czynnika odkształcającego.
Oprócz tego części tamy powolutku ustępują pod naporem wody, na przykład ze względu na kompresję gleby po fundamentem, ślizganie się po gruncie itp.
Tempo tego ustępowania we wcześniejszych latach było rzędu 2 mm/rok.
Od 2021 (czyli jeszcze przed wojną) tempo ustępowania wzrosło. Chociaż jak patrzę na wykresy, to może to kwestia aproksymowania zaszumionego przebiegu prostymi, w którym momencie tempo faktycznie wzrosło można dyskutować.
Tama została zajęta przez rosjan 24.02.2022, od tego momentu zaczęła się nieprawidłowa eksploatacja tamy.
Zaproksymowane prostą tempo odkształcania tamy po zajęciu wyszło im rzędu 8 mm/rok, a miejscami nawet 20. Czyli minimum kilkukrotnie większe niż wcześniej.
Pomiary satelitarne nie mogą oczywiście wykluczyć wybuchu, ale wskazują że scenariusz bezwybuchowy jest 100% możliwy, a nawet prawdopodobny.
Teraz wnioski:
Ruska propaganda na Zachód wszelkimi kanałami wciska, że prawdy już nie ma, że wszystkie punkty widzenia są równoważne, i podobny chłam. W rzeczywistości ustalenie prawdy jest w dzisiejszych czasach łatwiejsze niż kiedykolwiek. Kiedyś nie dało by się dotrzeć do nawet drobnej części tych danych, jakie dziś są w sieci w publicznym dostępie. Problem jest tylko taki, że trzeba dobrze używać mózgu, ale ten problem istniał zawsze.
Nadal podstawowym narzędziem analizy jest logika, można wiele wywnioskować nawet bez dużej wiedzy branżowej, ale zapytać fachowca zawsze warto.
Pytanie fachowca też nie jest trywialne, dziennikarze śledczy z renomowanych tytułów też pytali fachowców i otrzymywali odpowiedzi na zadane pytania. Odpowiedzi były poprawne, ale nie pasujące do konkretnego przypadku, więc wnioski ich nie były poprawne.
Ale co z tego, że ktoś doszedł do prawdy, skoro i tak mało kto tę prawdę usłyszy/przeczyta/przekaże dalej?
W sumie tak, czy owak 22. Spodziewałem się tego już od dawna, ale nie że tak szybko.
EDIT 05.10.2025: Jeszcze jeden przyczynek do eksperckości. Wysłuchałem właśnie eksperta Wolskiego, który perorował że rosyjskie problemy z benzyną nie mają wpływu na front, bo wszystko wojskowe jeździ na ropie. Powiem tak: Wolski na pewno zna się na czołgach i ruchach wojsk, ale nie zna rosyjskiego, stąd jego opinie na temat sytuacji politycznej, społecznej i ekonomicznej w rosji są bezwartościowe. Eksperci rosyjskojęzyczni od dawna zwracają uwagę, że ciężarówki i sprzęt ciężki na ropę w okolicach frontu od dawna praktycznie nie występują. Całe zaopatrzenie pierwszej linii idzie Buchankami, przerabianymi samochodami cywilnymi i motocyklami, wszystko benzyna, a żołnierze kupują paliwo na stacjach benzynowych, gdzie tego paliwa brakuje. A, jeszcze niezbędne chociażby do ładowania akumulatorów dronów i aparatury do ich sterowania generatory spalinowe też potrzebują benzyny. Jeżeli brak benzyny ma nie mieć żadnego wpływu na front, to co taki wpływ ma?
To nie jest wcale pierwszy raz kiedy Wolski gada głupoty na podobne tematy, a wynika to z tego, że on musi korzystać z wiadomości z drugiej (albo i trzeciej) ręki. I nie on jeden tak musi.
Kontynuuję zaległe notki z muzeów techniki z różnych krajów. Zaległości mam bardzo duże - w Czechach byłem w 2018, kilka muzeów techniki zaliczone, a notki o nich jak dotąd nie było żadnej. A czeskie muzea techniki (i techniki wojskowej) są świetne, naprawdę warto zobaczyć.
Muzeum Škody w Mlada Boleslav
Muzeum jest przy starej, ale nadal działającej fabryce - założyli ją w 1895 Václav Laurin i Václav Klement. Laurin był ślusarzem a Klement sprzedawcą książek. Klement oprócz bycia handlowcem interesował się techniką, sprzedawał też części rowerowe. W 1894 kupił sobie rower produkcji firmy Seidel & Naumann z Drezna (firma przetrwała WWII i w NRD jako część koncernu Robotron produkowała maszyny do pisania Erika, a padła ostatecznie po zjednoczeniu, w 1992). Rower był marny i szybko się zepsuł, więc Klement napisał sążnistą skargę po czesku (to ważne dla tej historii) do filii producenta. Odpowiedziano mu listownie po niemiecku, że "jeżeli chce dostać odpowiedź, to niech napisze w zrozumiałym dla nich języku". Klement mocno się wkurzył na taką obsługę klienta, bo filia znajdowała się w Uściu nad Łabą, czyli formalnie rzecz biorąc na terenie Czech. Można by z nim dyskutować, bo w tej okolicy większość ludności była jednak niemieckojęzyczna, ale może filia była na całe Czechy, więc ktoś umiejący po czesku by się jednak tam przydał. No ale zdarzyło się tak, jak się zdarzyło, a Klement zbiegiem okoliczności w tymże momencie spotkał Václava Laurenta, który wcześniej współprowadził zakład produkujący rowery, ale właśnie popsztykał się ze wspólnikiem i szukał nowej roboty. Zeszło się im idealnie.
Pomnik Laurina i Klementa
Więc w 1895 Laurin i Klement założyli warsztat naprawy i produkcji rowerów. Jako czescy patrioci nazwali swoje rowery "Slavia", czyli mniej więcej "Słowiańszczyzna". To słowo z czeskiego dyskursu patriotycznego oznaczające słowiańskie ziemie czeskie, w opozycji do germańskiej C.K. Austrii. Dziś tak nazywa się wiele czeskich klubów sportowych, na przykład w Pradze mieszkaliśmy w hotelu klubu sportowego Slavia Praha, tuż obok ich stadionu piłkarskiego.
EDIT 13.10.2025: Znalazłem swoje zdjęcie roweru Slavia:
Narodowe Muzeum Techniki Praga - rower Slavia firmy Laurin & Klement
Porównajmy może timeline firmy Laurin & Klement z Oplem: Jak widać Laurin i Klement przeskoczyli etap maszyn do pisania i do szycia który zaliczył Opel, a z rowerami zaczęli już rok przed Oplem. Rowery Slavia były dobre i niezawodne, więc interes szedł dobrze. W 1899 L&K rozpoczęli produkcję motocykli (czy też rowerów z silnikiem, o klasyfikację tych wczesnych konstrukcji można się spierać). Laurin pojechał do Paryża kupić popularny wtedy rower z silnikiem firmy Werner, ale stwierdził że on jest do niczego i trzeba go zupełnie przekonstruować. Rower braci Werner miał silnik umieszczony przed kierownicą i napęd pasem skórzanym na koło przednie. Laurin przełożył silnik do ramy i poprowadził pasek na koło tylne. Prowadzenie pasa w jego motocyklu średnio mi się podoba, pas za ostro zakręca żeby był trwały i nie tracił za dużo mocy. W sumie bracia Werner też widzieli potrzebę przeniesienia napędu na koło tylne i zrobili to w roku 1900. Tyle że oni zintegrowali silnik z dolną częścią ramy i w związku z tym pasek napędowy szedł u nich rozsądnie, bez niepotrzebnych zagięć o małym promieniu. Niemiecka wiki twierdzi, że bracia Werner przejęli koncepcję przeniesienia napędu na tył właśnie od Laurina i Klementa, ale tu miałbym wątpliwości, citation needed (wiki ma citation, ale z papierowej książki, więc nie mogę sprawdzić).
W 1901 Laurin i Klement mieli swój moment triumfu, kiedy firma Seidel & Naumann (od której się to przecież zaczęło) kupiła od nich licencję na ich motocykl i rozpoczęła ich produkcję (pod nazwą "Germania").
Opel też przeszedł etap motocykli, i też był później - 1901. Chciałem porównać obie konstrukcje, o tej Opla (2-PS-Motorzweirad) znalazłem tylko rysunek reklamowy z epoki. Na jego podstawie wychodzi mi, że oba były bardzo podobne, omalże identyczne, niewykluczone że Opel się wzorował, może przez Seidla i Naumanna.
Opel wcześniej doszedł do samochodów - w 1899 we współpracy z Lutzmannem, a od 1901 na licencji Darraqa. Laurin i Klement pierwszy swój samochód zrobili później, w 1905, był to Voiturette A. (na zdjęciu oryginał, mają tam jeszcze replikę).
Laurin & Klement Voiturette A
Voiturette A pojawiło się kilka lat po pierwszych Oplach, ale koncepcyjnie było bardzo podobne do późniejszego (1908) Opla 4/8 "Doktorwagena". Oczywiście Opel miał większy samochód z mocniejszym silnikiem i produkował ich o rząd wielkości więcej, no ale był już dłużej na rynku i chyba miał głębszy rynek w swojej okolicy.
W muzeum wystawiony jest ciekawy dokument - list od Roberta Boscha do Laurina i Klementa z roku 1899, napisany na maszynie, ale z dłuższym odręcznym dopiskiem i małym rysunkiem. Wynika z niego, że Laurin i Klement kupili od Boscha aparat zapłonowy, ale mieli kłopoty z jego uruchomieniem i napisali reklamację, że zepsuty. Bosch odpowiada (tłumaczenie z biznesowego na tekst otwarty moje), że oni pewnie nie przeczytali instrukcji obsługi, bo z aparatem wszystko jest OK, ale nie wystarczy podłączenie jednego kabelka, tylko musi być też metaliczne połączenie po masie konstrukcji. Za poradę Bosch wystawił rachunek w wysokości 3,50 marek. Jak sprawdzam, w 1899 robotnik w Niemczech zarabiał miesięcznie 63 marki, a kolacja z piwem ("Abendessen mit Bier") kosztowała 70 fenigów. Jak widać, zapłon od Boscha miał być do motocykli L&K.
List od Roberta Boscha do Laurina i Klementa
Zapłon Boscha
Laurin i Klement oprócz samochodów osobowych produkowali również ciężarówki, autobusy i jeden model traktora. Do WWI szło im nie najgorzej, podczas wojny realizowali zamówienia zbrojeniowe niesamochodowe, a po wojnie powstała Czechosłowacja i rynek krajowy cokolwiek się skurczył w porównaniu z całymi Austro-Węgrami. No i w związku z wojną zbiedniał. Więc po wojnie szło gorzej, a potem w 1924 spaliła im się spora część fabryki. W końcu, w 1925 zostali wykupieni przez koncern Škoda. W sumie to podobnie jak Opel, który niewiele później (1929) sprzedał się Amerykanom, tyle że oczywiście z całkiem innej pozycji ekonomicznej. O historii Škody może innym razem, teraz wróćmy do muzeum.
Škoda Popular Sport „Monte Carlo“
W muzeum jest wiele samochodów marki Laurin & Klement, oraz Škoda. Trudno mi powiedzieć, czy są to wszystkie modele przedwojenne (pewnie nie), lepiej wygląda z powojennymi, ale przy jednym się rozczarowałem: Koniecznie chciałem zobaczyć Škodę 100 - taką miał mój tata, dużo wspomnień. No i akurat tego modelu brakuje!
Z różnych modeli Škody najbardziej podobają mi się dwa, pierwszy to Octavia (również jako cabrio, czyli Felicia). Octavię (nawet w takim kolorze, jak na zdjęciu) miał brat mojej babci, aptekarz ze Szklarskiej Poręby (apteka na Jedności Narodowej, jak sprawdzam, już nie istnieje). Tu miałbym parę rzeczy do opowiedzenia, ale publiczny blog to nie jest dobre miejsce do opowiadania historii rodzinnych, nawet o osobach już od dawna nie żyjących.
Škoda Octavia
Drugi to Škoda 1000 MB (zwana w Polsce "tysiąc Małych Błędów"). Takiej nie miał nikt znajomy, ale wyglądała ciekawie.
Škoda 1000MB
@janekr skarżył się, że w muzeum w Otrębusach mają część samochodów na półkach i nie można do nich podejść. Tutaj mają cztery poziomy półek a można je oglądać tylko z dołu i z galerii na poziomie najwyższej półki. I ogólnie, samochody na półkach to typowa rzecz w muzeach techniki, jest tak prawie wszędzie, gdzie mają co pokazać.
Muzeum Škody, Škoda 1000MB kombi
Kiedy tam byliśmy, była tam też wystawa Davida Černego "Český betlém", czyli "Czeska szopka". Świetna rzecz, ale teraz na pewno jest gdzie indziej. W ogóle to jeżeli w Czechach widzicie kawałek rzeźby/instalacji współczesnej, zwłaszcza kontrowersyjnej, to na 95% autorem jest David Černy. Może też napiszę o nim notkę? Trochę zdjęć mam.
Ogólnie to warto zobaczyć, poleca się.
Škoda Muzeum tř. Václava Klementa 294 293 01 Mladá Boleslav
Już od bardzo dawna nie było nic o NRD, więc może o tym: Przy przeglądaniu zdjęć z Muzeum Techniki w Wiedniu zauważyłem, że mieli tam enerdowskiego Kometa KM6. Dokładnie takiego mieli moi rodzice, ja też sporo na nim robiłem, więc napiszę trochę wspomnień z historii techniki.
KM w nazwie to skrót od KüchenMaschine, czyli maszyna kuchenna, natomiast Komet to kometa. Modeli oznaczonych różnymi numerami było więcej, a ich konstrukcje były całkiem różne. Na przykład:
KM3 i KM4 bazowały koncepcyjnie na tym Braunie. Tyle że miały napęd wyprowadzony również na górę i mogły mieć różne przystawki.
KM6 i KM7 były z zewnątrz prawie identyczne, nie wiem na czym polegały różnice. Duży, prawie prostopadłościenny blok silnika.
KM8 miał o wiele bardziej płaską podstawę, bo silnik został postawiony na niej, był w walcowatej obudowie, a w podstawie były chyba tylko przekładnie. Przy tym napędy szybki i wolny były rozdzielone - szybki był na szczycie silnika, wolny na płycie obok. Możliwe, że można było używać obu naraz.
Skupmy się na modelu numer 6, bo akurat tego mam zdjęcia i znam go najlepiej.
Komet KM6
Podstawowym elementem KM6 był moduł silnika. Ciężki był bardzo. Na panelu obsługi znajdowały się dwa duże przyciski (start i stop, połączone mechanicznie) i jeden mały, czerwony. Ten czerwony chyba miał wyskakiwać przy przeciążeniu (znaczy bezpiecznik), i służył do włączenia urządzenia znowu (nie przypominam sobie, żeby kiedyś wyskoczył). Oprócz tego było tam pokrętło mechanicznego timera. Napęd był wyprowadzony na wolno obracający się, duży ośmiokąt. W środku tego ośmiokąta znajdował się zabierak, który obracał się szybko w przeciwną stronę. Nakładane na moduł silnika przystawki korzystały z jednego lub drugiego, zależnie czy miały się kręcić szybko, czy wolno. Sam silnik kręcił się zawsze tak samo, nie było regulacji jego prędkości obrotowej
Zasadnicza różnica w stosunku do współczesnych urządzeń - nie było żadnych zabezpieczeń. Czy pokrywa otwarta, czy zamknięta, silnik się kręcił. A silnik był solidny, więc trzeba było uważać. Kiedyś nie można było być zbyt wielkim idiotą.
Komet KM6
Zajmijmy się teraz przystawkami widocznymi na zdjęciach. Zasadniczą częścią jest ten metalowy słupek na plastikowej podstawce - on przekazuje napęd do urządzeń montowanych na misce do mieszania. Do mieszania ciasta zakładamy taki elipsoidalny mieszacz (jest tam w misce, trochę słabo widać pod pokrywką). Mieszacz ma na środku takie duże pokrętło, a w środku przekładnię planetarną. Gdy pokrętło jest w górze, mieszacz kręci się wolno, gdy je wciśniemy - szybko.
Na miskę możemy też założyć tarczę z wymiennymi ostrzami (też widać na zdjęciu). Były ostrza do cięcia na różne grubości i różne tarki.
Na zdjęciu widać też bardzo ciekawą konstrukcję - pionową maszynkę do mięsa. Tego rodzice nie mieli, mieli blok z przekładnią 90° do poziomu, na który zakładało się maszynkę do mięsa w klasycznym układzie i z typowymi sitkami numer 5. Do tej samej przekładni można było podłączyć krajalnicę, której rodzice też nie mieli. Teraz o tej pionowej maszynce do mięsa - jak znalazłem, zakładało się ją na miskę tym widocznym na zdjęciu otworem, to, co do zmielenia szło w otwór z drugiej strony i wyłaziło dookoła kolumny miski. Chyba w środku nie było ślimaka, tylko popych ręczny. Pomysł taki sobie, ale za to tani.
Na zdjęciu widać jeszcze mikser, i to jest mało. Przystawek było więcej. Rodzice mieli jeszcze młynek do kawy i sokowirówkę. Sokowirówka była dość marna, bo nie wyrzucała resztek na zewnątrz, one kręciły się w bębnie cały czas i co pewien czas trzeba było usuwać je ręcznie.
Ogólnie konstrukcja była dobra i solidna, do dziś można znaleźć oferty sprzedaży działających takich maszyn. Ale minusy oczywiście też były:
Głośne to było strasznie. Dzisiejsze też nie są wcale cichutkie, ale tamto było jeszcze głośniejsze.
Piany z białek zrobić się tym nie dało - mieszadło miało tylko grube, niewymienne pręty. Na szybkim biegu dało się (o ile dobrze pamiętam) zrobić bitą śmietanę, ale piany z białek nie. I nie było nic innego, nadającego się do bicia piany (przynajmniej rodzice nie mieli, a w sieci nie znajduję).
O problemie sokowirówki już pisałem.
I jeszcze sobie przypomniałem, że wszystkie elementy kupowało się osobno, według potrzeb, każdy miał swoje pudełko.
Jak widać, niemiecka branża automotive ciągle nie zdecydowała się, czy chce nadal istnieć. Nowych projektów praktycznie nie ma, tylko jakieś drobne modyfikacje starych rzeczy. Ludzi ciągle zwalniają, jeszcze trochę to nawet jak się sprężą i coś wymyślą, to nie będzie komu tego zrobić.
Daruję sobie długie analizy przeszłości i przyszłości niemieckiego przemysłu samochodowego, napiszę tylko krótko, że aktualne problemy nie przyszły niespodziewanie. Przez dziesięciolecia branżowe managerstwo robiło tyle głupot, że wcześniej czy później to się musiało tak skończyć. Zacytuję mojego kolegę, inżyniera, który niedawno poszedł w managery. On mówi: "Zawsze wiedziałem że to managerstwo to idioci ale nie przypuszczałem, że aż tacy". Jego też zwolnili, wcale nie za taką opinię, tylko normalnie, w ramach redukcji zatrudnienia.
Nie porzuciłem jeszcze nadziei, że sprzedam moje rzeczy europejskiej branży samochodowej, ale na razie nie wchodzi to w rachubę. Może się jeszcze ogarną, i wtedy spróbuję. Miałem też pomysł, żeby sprzedać to Chińczykom - trochę firm chińskich zapisało się do konsorcjum AUTOSAR - ale chwilowo chiński rynek samochodów też przechodzi poważny kryzys. Tyle że u nich trochę inny niż w Niemczech - tam jest mnóstwo producentów samochodów i nadprodukcja. Wszyscy mają pełne place gotowych samochodów i nie mają komu ich sprzedać. Więc próbują gdzie się da i poniżej kosztów - stąd atak cenowy na rynek europejski. Jak na razie najlepiej wychodzi im sprzedaż do rosji, bo rosjanie sprzedają ropę do Chin z dużymi rabatami, a płatności dostają znaczonymi juanami, które mogą wydać tylko w Chinach. Więc kupują tam samochody po wygórowanych cenach - chiński samochód w rosji kosztuje dwa razy tyle co taki sam w Chinach, a przy tym po roku jest przerdzewiały (są filmiki z rosji pokazujące to). Wszyscy chińscy producenci modlą się do rządu o dotację żeby nie upaść. Rząd z drugiej strony nie ma już tyle szmalu co kiedyś, więc rynek samochodowy w Chinach wkrótce zacznie się oczyszczać i duża część tych firm padnie. Jak widać, to nie są warunki do inwestowania w narzędzia, więc na razie również z Chińczykami muszę poczekać.
No ale tymczasem ten mój kolega od managerów-idiotów zmienił pracę i znalazł inną - przejmuje prowadzenie działu R&D u pobliskiego producenta maszyn drukarskich. I, ponieważ zawsze dobrze się nam razem pracowało stwierdził, że mnie tam ściągnie. Parę razy wcześniej rozmawialiśmy na ten temat przez telefon, ale raz, całkiem przypadkiem spotkaliśmy się w mieście i sprawa ruszyła z kopyta.
Tak więc znowu chodzę do pracy, i po ponad pięciu latach pracowania wyłącznie zdalnie z domu to cokolwiek boli. Standardowe i standardowo wyposażone przemysłowe pomieszczenia biurowe z siedemdziesiątych to nie jest jakie specjalnie miłe otoczenie. I żeby nie było: nie chodzi o powszechnie znanego producenta z Heidelbergu, to jest naprawdę w mojej okolicy, znacznie bliżej niż poprzednia fabryka.
Przy rozmowie wstępnej poznałem zadanie i dzięki notkom @boni rozpoznałem, że chodzi o SCADA, ale oni tego skrótu nie znali. Tak konkretnie to mam przenieść ten program SCADA z Javy 8 na 21, bo ósemce (mimo że LTS) wkrótce kończy się support i klienci zaczynają się niepokoić.
Po paru dniach już wiem, dlaczego ten mój kolega chciał mnie ściągnąć - jak zwykle mają tu nagromadzone całe warstwy geologiczne głupot z różnych epok, i mnóstwo trzeba poprawić. Na przykład oni większą część sterowania wystrugali sobie kiedyś sami, włącznie z hardware - sami robią płytki, sami je lutują itd. To ma pewne zalety, ale solidnie kosztuje, a tymczasem branża drukarska od dłuższego czasu się kurczy: gazety, czasopisma, książki, katalogi itp. się zwijają, pozostają głównie opakowania. Teraz plan jest żeby przejść na jakieś sterowniki kupione na zewnątrz, ale się okazało że oni mają wszystkie wyłączniki po stronie masy i żeby przejść na cokolwiek zewnętrznego, to wszystko trzeba pozmieniać na normalne. Co gorsze: oni tu robią dwa modele maszyn drukarskich, i dawno temu jakieś twitowe managerstwo wymyśliło, że zespoły robiące oprogramowanie do obu modeli mają nie komunikować się ze sobą, więc oprogramowanie obu modeli prawie nie ma części wspólnych. Tu się należy solidny facepalm - takie rzeczy się, i owszem, robi, ale w sytuacjach gdzie robi się zlecenia dla klientów będących w stosunku do siebie w konkurencji. A nawet bym powiedział, że tak to się robiło bardzo dawno temu, bo temat znam ze starej literatury, a w poprzedniej fabryce robili dla prawie wszystkich producentów samochodów, i jak najbardziej korzystało się z doświadczeń zespołów robiących projekty dla konkurencji danego klienta. I oprócz tego dział softu to nawet nie 10 osób, i wszyscy od 30+ lat w tej samej firmie, która była ich pierwszą po studiach. Skąd mają się tam brać nowe idee?
Przez te głupoty firma kilkanaście lat temu nawet zaliczyła upadłość, ale jeszcze się podniosła.
Kawałek nad którym pracuję też jest już naprawdę stary, z większością tych technologii to nawet kiedyś pracowałem, ale było to w początku dwutysięcznych. I czas to unowocześnić, bo na przykład jest tam dostęp zdalny, ale jakiegokolwiek security to w zasadzie nie. A nawet z podstawową dokumentacją jest problem.
Ostatnio zobaczyłem też same maszyny drukarskie, i ta większa to ma ze 30 metrów długości (w średniej konfiguracji na 10 walców, bo może być znacznie dłuższa, maksimum techniczne to 25 walców). To jednak całkiem inna skala niż clustery, HUDy i wyświetlacze.
TLDR: Pa, pa samochody, teraz robię w automatyce do maszyn drukarskich.
W Muzeum Techniki w Wiedniu byłem w 2019, ale jakoś nie złożyło się, żeby napisać o nim notkę. Ale akurat to muzeum będzie bardzo dobrym kontrprzykładem na nacjonalizm z poprzedniej notki.
Austriackie muzeum mogłoby z łatwością pójść w szeroki nacjonalizm. Bo:
Austriacy to w sumie Niemcy, tyle że mieszkający na terenach należących kiedyś do innej dynastii niemieckiej niż pozostali Niemcy. Nie byłoby problemu przypisać sobie dowolnych wynalazków, odkryć i konstrukcji tworzonych przez resztę Niemców.
Do Monarchii Austro-Węgierskiej należało mnóstwo ziem leżących dziś na terenie innych krajów (Czechy, Słowacja, Polska, Ukraina, Węgry, Słowenia, Chorwacja, ...) Tu też jest duże pole do przypisywania sobie zasług.
Zapleczem przemysłowym Monarchii Austro-Węgierskiej były Czechy, na obecnym terenie Austrii przemysłu zawsze było relatywnie niewiele. Cóż prostszego, niż uznać za swoje wszystko co tworzono w Czechach w dowolnym czasie?
Tymczasem: Muzeum, zgodnie z moim postulatem, faktycznie koncentruje się na technice tworzonej w obrębie aktualnych granic Austrii. Na przykład z motoryzacji są marki Steyr, Lohner (w różnych kombinacjach) i Austro-Daimler, ale nie ma Skody, Pragi, Tatry, ani innych firm z Czech (no może jakieś pojedyncze eksponaty się trafią, nie patrzyłem wtedy pod kątem nacjonalizmu, ale nie są podpisane, że "to nasze"). No i jest ekspozycja o C.K. wyrobach przemysłowych, tyle że ona została założona w 1807 przez cesarza Franciszka II Habsburga, więc również dotyczyła bieżących granic państwowych. Można nie nacjonalistycznie? Można!
Steyr XXX (30) Standard Cabriolet
Teraz o samym muzeum. Muzeum leży o kilkaset metrów od zamku Schönbrunn, więc można je obejrzeć przy okazji, nie trzeba jeździć gdzieś specjalnie. Budowa budynku muzeum zakończyła się w 1913, budynek wygląda bardzo klasycznie, ale była to jedna z pierwszych konstrukcji żelbetowych budynku reprezentacyjnego w Austrii (i nie mam na myśli tej nowej części na pierwszym planie).
Technisches Museum Wien
Tu szczegół konstrukcji kopuły w środkowej części budynku.
Technisches Museum Wien
Samo muzeum miało zostać otwarte w 1914, ale ze względu na wojnę termin przesunięto na 1918.
Tymczasem o tym zapomniałem, ale na moich zdjęciach zauważyłem, że mają tam kuchnię frankfurcką, niewykluczone że miała coś wspólnego z projektem Rotes Wien.
Kuchnia frankfurcka
Na dość honorowym miejscu, blisko wejścia i na środku stała gablota z enerdowskim robotem kuchennym Komet. Rodzice mieli taki, ja też robiłem z nim sporo, więc może zrobię o nim osobną notkę, a zdjęcia zostawię na później.
Mieli tam też sporo ciekawych zabawek technicznych z różnych krajów. Na przykład miałem taki zestaw klonowany z Meccano. Zestaw był produkcji radzieckiej, a pudełko było dokładnie takie, jak na zdjęciach, opisane cyrylicą po rosyjsku i alfabetem łacińskim po łotewsku (wtedy podejrzewałem litewski, ale teraz sprawdziłem googlem i to łotewski). Zestaw był bardzo fajny - miał elementy elektryczne (żaróweczki z oprawkami i elektromagnes), sporo dużych kątowników i kolorowe blachy. Część tych blach była cienka i przewidziana do wyginania. Były też problemy - nie każda śrubka pasowała do każdej nakrętki (jakość gwintów były marna); oprawki do żaróweczek były strasznie badziewne i nie było całkiem jasne, jaka była koncepcja mocowania ich do konstrukcji; koła były ustalane na ośkach przez wkręcanie śrubki w nakrętki zatopione w plastiku, a ten plastik łatwo pękał...
Radziecki klon Meccano
Generalnie poleca się. Muzeum może nie jest jakiejś superklasy, ale ciekawe i warto odwiedzić.
Jak wspominałem w poprzedniej notce, w Muzeum Techniki w Warszawie byłem poprzednio gdzieś w początku osiemdziesiątych. Wspomnień z tamtej wizyty mam niewiele. I wtedy to muzeum nazywało się Muzeum Techniki i Przemysłu NOT. Dla młodzieży: NOT to nie przeczenie, tylko skrót od Naczelna Organizacja Techniczna, obecnie działająca pod nazwą Naczelna Organizacja Techniczna Federacja Stowarzyszeń Naukowo-Technicznych. Aktualna nazwa mówi wszystko - to zawsze była czapka dla branżowych stowarzyszeń inżynierskich. Jak czytam, warszawskie Muzeum Techniki zbankrutowało w 2017, a powtórnie zostało otwarte niedawno, w 2022.
Teraz jest to Narodowe Muzeum Techniki, i ta nazwa jest prawie trafna. Prawie, bo bardziej odpowiadającą rzeczywistości nazwą było by Nacjonalistyczne Muzeum Techniki.
Znaczy ja rozumiem, że typowe państwowe muzeum techniki najbardziej zajmuje się techniką tworzoną w kraju, w którym muzeum się znajduje, i przez jego obywateli. Na przykład niemieckie centralne muzeum techniki wprost nazywa się Deutsches Muzeum, a czeskie Národní technické muzeum. Tyle że kluczowa fraza brzmi "techniką tworzoną i używaną w kraju", a nie "techniką tworzoną w dowolnym miejscu świata, przez ludzi w jakiś sposób związanych z krajem".
Tymczasem w Warszawie większa część ekspozycji to właśnie "co (bardzo szeroko rozumiani) Polacy tworzyli gdziekolwiek". I "co Polacy gdziekolwiek na świecie zrobili pierwsi" (nawet jeżeli to pierwszeństwo albo pochodzenie autorów jest cokolwiek dyskusyjne). Znaczy podejście jest czysto nacjonalistyczne. Zawsze Polacy muszą być pierwsi i najlepsi. Czyżby jakaś kompensacja?
Kliniczny przykład: Eksponowany jest samochód Mikrus. Na tabliczkach jest on przedstawiony jako całkowicie rodzima konstrukcja. Taki sam Mikrus w szczecińskim Muzeum Komunikacji jest uczciwie i wprost opisany jako klon Goggomobila.
Mikrus
Wylewający się z każdego kąta nacjonalizm trochę mnie zniesmaczył, ale ani trochę nie zaskoczył. Nie dziwi mnie również, że trudno taki nacjonalizm prezentować w muzeum w Szczecinie - no to już by było po prostu śmieszne, w mieście w którym motocykle i części samochodowe produkowano w przejętej fabryce Stoewera, a statki w stoczniach AG Vulcan Stettin i Stettiner Oderwerke. W Szczecinie pokazuje się między innymi historię firmy Stoewer, nie mającą z Polską dokładnie nic wspólnego.
Po zastanowieniu: Muszę tu zrobić dłuższą dygresję, bo ta moja krytyka to nie tylko kwesta smaku. Oglądam ostatnio trochę kanał ukraińskiego historyka Witalija Dribnicy (Віталій Олександрович Дрібниця, kanał Vox Veritatis). On jest nauczycielem historii i autorem kilku podręczników do historii Ukrainy dla szkół średnich. Na Chatroulette rozmawia z Rosjanami, przede wszystkim o historii i polityce, a potem publikuje zapisy. Podziwiam jego cierpliwość - sporo z tych Rosjan to po prostu idioci (niejeden rozmawia przy tym pod wyraźnym wpływem) rzucający propagandowe hasła oraz powykręcane i kłamliwe "fakty", przekonani że nimi kompletnie zaorali Chachła ("Chachły" to pogardliwe określenie Ukraińców używane przez rosyjską propagandę). Dribnica ma wypracowane trochę metod radzenia sobie z nimi i nigdy go nie ponosi.
No i ten historyk tłumaczy między innymi jaka jest aktualnie i powszechnie przyjęta metodologia pisania podręczników i opracowań o historii jakiegoś kraju - wychodzi się wtedy od aktualnych granic tego kraju. Oczywiście jak najbardziej można sięgać do istotnych i mających wpływ na dany kraj wydarzeń, które miały miejsce gdzie indziej, ale wszystko niepowiązane powinno się zostawić w spokoju. Jako przykład negatywny Dribnica podaje ostatnio opracowaną i aktualnie wydawaną ponad dwudziestotomową historię Rosji (wydawaną w Rosji oczywiście), gdzie większość pierwszego i drugiego tomu mówi o kompletnie niepowiązanych wydarzeniach z terenów znajdujących się obecnie poza granicami Federacji Rosyjskiej. W tym oczywiście na terenach obecnej Ukrainy. Cel tego wszystkiego jest oczywisty - oni starają się "przedłużyć" i "rozszerzyć" historię Rosji i jednocześnie zalegitymizować swoje roszczenia terytorialne. Przy tym interesujące jest, kto jest przewodniczącym komitetu redakcyjnego tego, aspirującego do naukowości "dzieła" - jest to towarzysz Siergiej Naryszkin. Dla nie śledzących rosyjskiej polityki: To jest aktualny szef FSB. Czy już jasne, dlaczego w takich rzeczach nie chodzi tylko o smak?
EDIT 2025.08.31: Uściślę, bo jeszcze ktoś się przyczepi: Nie postuluję tu żeby muzeum techniki nie miało eksponatów z innych krajów. Chodzi mi tylko i wyłącznie o ekspozycje explicite określone jako "To nasze". Niczym nie limitowana "naszość" to najgorszy rodzaj nacjonalizmu.
W ostatnich latach odwiedziłem parę państwowych muzeów techniki w różnych krajach, ale notki o nich jeszcze nie powstały. Postaram się wkrótce o nich napisać, a przy tym uwzględnić ich ewentualny nacjonalizm. Tak dla porównania z muzeum warszawskim.
Teraz może o pozytywach. Ekspozycja jest dość interesująca. Najbardziej podobała mi się replika tankietki TKS oraz działająca replika peryskopu odwracalnego systemu Gundlacha, którą można było przetestować (pomysł jest dość prosty, ale działa dobrze).
Tankietka TKS
Ciekawa jest nostalgiczna ekspozycja komputerów i jeszcze bardziej nostalgiczna wystawa sprzętu grającego z PRLu.
Komputer Meritum
Telewizor Koral - taki miał mój dziadek
Radio Turandot - takie mieli moi rodzice (tylko skrzynka była w kolorze politurowanego drewna)
Podsumowanie: Muzeum jest nieduże i bardzo nacjonalistyczne, ale pójść warto. Zwłaszcza że innych muzeów szeroko rozumianej techniki jest w tej okolicy mało.
W tym roku wymyśliliśmy, że na wakacje pojedziemy do Polski, pokazać synowi kraj. Bo dotąd był w sumie tylko w Szczecinie i w Warszawie i czas to nadrobić. Zaczęliśmy od Szczecina, bo rodzicom trzeba było w paru sprawach pomóc, a potem pojechaliśmy w stronę Gdańska.
W Gdańsku turystycznie to ostatnio byłem w roku 1988. Chociaż nawet nie całkiem turystycznie, bo robiłem za tłumacza grupy dzieci z NRD. Potem byłem jeszcze raz, służbowo, na targach Europartenariat, chyba w roku 1998, ale wtedy oczywiście nie było czasu na zwiedzanie. Ale byłem wtedy też w Sopocie - jednego dnia dla wystawców była impreza koło mola. Teraz o aktualnych wrażeniach:
Gdańsk dziś jest ładny i bardzo atrakcyjny turystycznie, nic nie gorszy od renomowanych turystycznych miast Zachodu.
Hotel znalazłem w Gdańsku Oliwie, poruszaliśmy się po Trójmieście głównie kolejką SKM, a bilety kupowaliśmy w aplikacji Koleo. Bilety są tanie, kolejka jeździ często.
Byliśmy na Westerplatte, jakoś nigdy wcześniej tam nie byłem. Popłynęliśmy statkiem, całkiem ciekawa wycieczka.
Zwiedziliśmy Muzeum Bursztynu (akurat był poniedziałek i wstęp za darmo), ale powiem, że sklep muzealny (tak duży, że nazwa "sklepik" już nie pasuje) był ciekawszy niż sama ekspozycja.
Pojechaliśmy kolejką do Sopotu. Za wstęp na molo biorą teraz pieniądze, ale nie jakieś olbrzymie (10 PLN)
Gdańsk
Dalej pojechaliśmy do Malborka. W Malborku ostatnio byłem też w 1988, z grupą enerdowską. Zamek oczywiście nie zmienił się wiele, ale teraz zrobili tam świetne audioguide, najlepsze z widzianych przez nas dotąd. Guide automatycznie startuje właściwe audio po wejściu do nowego pomieszczenia, pokazuje na wyświetlaczu jak iść dalej, radzi sobie z sytuacją kiedy trzeba wracać przez pomieszczenie, w którym już się było. Kolejki do kas po bilety są długie, polecam kupić online (zrobiłem to z telefonu stojąc już w kolejce, nie rozumiem po co ludzie tam czekają). Można też skorzystać z automatu do sprzedaży biletów. A, i tamtejsza wystawa o bursztynie była nawet lepsza niż gdańskie Muzeum Bursztynu.
Zamek w Malborku
Następny był Toruń. Tam byłem ostatnio w 1998. Weszliśmy do manufaktury robiącej pierniki i kupiliśmy trochę. Sprzedawca był ubrany w strój historyczny i archaizował język. Będę kontrowersyjny: Pierniki toruńskie marne są, konsystencję mają nieprzyjemną, lepią się do zębów i nie są zbyt smaczne. Do pierników norymberskich albo Aachener Printen nie mają nawet startu. Myślałem że za komuny były oszukane i oszczędnościowe, ale teraz smakują tak samo. Toruń ładny, ale za dużo do oglądania to w nim nie ma.
Dalej Warszawa. W Warszawie bywałem kiedyś kilka razy w roku (i to od bardzo dawna, pamiętam nawet Zamek Królewski w ruinie), ale od 1998 już ani razu. Mieszkaliśmy teraz u warszawskiej części rodziny, poruszaliśmy się po mieście komunikacją miejską. Zwiedziliśmy:
Muzeum Techniki - poprzednio byłem w nim chyba w 1981 albo 1982, niewiele pamiętam, ale z całą pewnością aktualna ekspozycja jest zupełnie inna niż wtedy. Napiszę o tym osobną notkę.
Pałac Wilanów. Też byłem tam ostatnio w osiemdziesiątych. Ogólnie pałac jest fajny, wiem, że koncepcja wzięta z Grand Trianon, ale wyraźnie poprawiona. Jest się czym pochwalić.
Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, Stare Miasto - wiadomo.
Byliśmy w Warszawie pierwszego sierpnia i uczucia miałem mieszane. Ja rozumiem kontekst historyczny, ale żeby aż tak? Byłem też krótko na tym koncercie piosenek powstańczych, który był transmitowany przez telewizję, ale dla mnie były to raczej antropologiczne badania terenowe.
Zamek Królewski w Warszawie
Dalej pojechaliśmy do Łodzi odwiedzić tamtejszą rodzinę żony. W Łodzi byłem ze trzy razy na targach Intertelekom w początku dziewięćdziesiątych, znaczy służbowo, nie turystycznie. Mieszkaliśmy wtedy w takim wysokim, komunistycznym, nie istniejącym już hotelu o parę przecznic od Piotrkowskiej. Zaczynał się polski kapitalizm, a hotel nadal tkwił w poprzedniej epoce, pamiętam jak na śniadaniu kelner pytał: Który zestaw? Ale paróweczek nie polecam! Albo dialogował z jakimiś Niemcami: "Który zestaw? KTÓRY ZESTAW? (pokazując palcem na sąsiedni stolik) TO, CO ONI JEDZĄ?"
Targi były zawsze w marcu, jak szliśmy do miasta coś zjeść było już ciemno. A na całej Piotrkowskiej nie świeciła się ani jedna latarnia. Serio, wszystkie jeszcze świecące były na przecznicach.
Teraz nie byliśmy na Piotrkowskiej, bo tak szczerze to nic szczególnego, nawet jeżeli odnowione. Pierwsza lepsza ulica w centrum Szczecina jest nieporównanie lepsza. Poszliśmy za to zwiedzić pałac Izraela Poznańskiego, i to mocna rzecz (oczywiście mocna w kategorii eklektyczny pałac nowobogackiego). Znacznie fajniejsza była adaptacja sąsiadującej dawnej fabryki Poznańskiego na centrum handlowe (Manufaktura).
Pałac Izraela Poznańskiego w Łodzi
Manufaktura Łódź
Potem udaliśmy się do Poznania spotkać się z inną częścią rodziny. W Poznaniu też ostatnio bywałem w dziewięćdziesiątych na różnych targach. I tak szczerze, to w Poznaniu też nie ma specjalnie wiele jakichś niepowtarzalnych rzeczy do oglądania. Ratusz, rynek, parę kościołów, ... Zawsze najbardziej podobał mi się taki modernistyczny budynek sklepowy przy rynku, przeszklony z giętymi szybami (na rogu Paderewskiego i Szkolnej), ale teraz był stanie trwałej ruiny. Chciałem jeszcze zawieźć rodzinę do restauracji Hacjenda, ale niestety mieli akurat przerwę wakacyjną.
Ratusz Poznań
Podsumowanie:
Polska przez ostatnie ćwierć wieku bardzo się zmieniła na lepsze. W sumie dobrze, że pojechaliśmy z synem na zwiedzanie kraju dopiero teraz, 10 lat temu nie zrobiło by to na nim aż takiego wrażenia.
Kuzynka naśmiewała się, że pokazujemy synowi staropolskie miasta, takie jak Stettin, Danzig, Zoppot, Marienburg, Thorn, Posen... Coś w tym jest - historia Polski jest bardziej złożona niż niektórzy by chcieli.
Autostrady są całkiem spoko (tam gdzie już są), chociaż przy tych odległościach miedzy miastami i bardzo płaskim terenie przydało by się móc pojechać szybciej. Ale rozumiem, dlaczego nie wolno.
Hotele w Polsce kosztują mniej więcej tyle, co i w Niemczech. Jedzenie w knajpach w Polsce bywa nawet droższe niż w Niemczech. I wcale nie mówię tu o jakiś super-fancy restauracjach.
Komunikacja miejska jest niezła i tania. Parkowanie w parkhausie też, nawet dość drogi parking Radissona w Gdańsku na Wyspie Spichrzów w którym pomyłkowo zaparkowałem był nadal tańszy od parkhausu w centrum Frankfurtu.
Wstępy do muzeów są drogie, nawet w porównaniu z Zachodem.
Problemem zwiedzania Polski jest to, że miasta są bardzo odległe od siebie, a w samych tych miastach gęstość interesujących nas atrakcji turystycznych jest dość niska. Oczywiście są miasta, w których warto spędzić kilka dni (Gdańsk, Warszawa, Kraków, ...), ale w mnóstwie innych już jeden dzień to nuda.
W przyszłym roku pewnie powtórzymy akcję, ale na południu kraju. (Kraków, Wrocław, ...)
Jeszcze przy okazji uwaga o podróżowaniu po Niemczech samochodem: My staramy się nie jeździć w niedziele i święta, ze względu na jedzenie. W inne dni na obiad zjeżdżamy z autostrady do jakiegoś pobliskiego centrum handlowego, tam mamy duży wybór i jest tanio. Na przykład przy A9 świetnie pasuje nam centrum Nova Eventis (ostatnio przemianowało się na Nova) koło Halle, chociaż tam też ostatnio zlikwidował się najlepszy punkt - hinduski bufet dający za 10 EUR talerz żeby sobie naładować ile się da z niezłego wyboru dań.
Tym razem wypadło jechanie do domu w niedzielę (a centra handlowe są wtedy zamknięte) i szukaliśmy czegoś w rasthofach przy autostradzie. No i to już zrobiła się tragedia - kiedyś bywało tam Nordsee (niezłe dania z ryb) oraz Gusticus i Marche (oba drogie, ale dało się tam zjeść). Teraz zostały tylko McDonalds, Burger King i Coffee Fellows (kawa + marne kanapki). Czyli obecnie jedzenie w rasthofach można z góry skreślić, nie warto. Jedyne miejsca przy autostradzie gdzie można jeszcze zjeść coś jadalnego to duże stacje benzynowe francuskiej sieci TotalEnergies (UWAGA: chodzi o budynek stacji benzynowej, nie o sąsiedni budynek rasthofu! I tylko o duże budynki, jak w podanych dalej przykładach). Na przykład Buckowsee Ost przy A11, Köckern przy A9, czy Eichelborn Nord przy A4. A, jeszcze chyba coś jest w Orlenie, np. Seeberg Ost przy A10 (wschodni Berliner Ring), ale nie próbowaliśmy tam jeść, bo żaden nie leży tak, żeby nam pasował.
Jeszcze o kawie przy autostradzie: Dawno temu, gdzieś w dwutysięcznych McDonalds wszedł do Niemiec z McCafe, wtedy kawa u nich była znacznie tańsza niż gdzie indziej, a przy tym porządnie podana, więc warto było wstąpić. Tymczasem ceny u nich mocno wzrosły, a wielkość porcji bardzo się zmniejszyła, i teraz w ogóle się to nie opłaca. Jak tak dalej pójdzie to wkrótce znowu trzeba będzie jeździć z kanapkami i termosem, jak za dawnych czasów.
Winien jest oczywiście monopolistyczny kapitalizm - firma trzymająca teren tych rasthofów i budynki (Tank & Rast) liczy sobie takie ceny za wynajem, że to powoli przestaje się opłacać najemcom. No ale co zrobić (poza unikaniem)?
Opisuję na moim blogu różne rzeczy, które zrobiły na mnie wrażenie, i mam jedną rzecz która wrażenie zrobiła już w 2018 i od tego czasu trzyma. Wrażenie pochodzi z Pragi.
Zacznijmy od nawiązana do fantastyki: Dawno, dawno temu w Nowej Fantastyce było opowiadanie Jamesa Patricka Kelly'ego pod tytułem "Myśleć jak dinozaury" ("Think Like a Dinosaur"). Szło tam o technologię podróży międzygalaktycznych przez zdalne wykonywanie kopii podróżującego. Technologia pochodziła od Obcych wyglądających jak dinozaury, stąd tytuł. Problemem (chociaż jak dla kogo, bo dla tych tytułowych dinozaurów nie był to żaden problem) tej technologii było to, że oryginał transmisji musiał być zniszczony po otrzymaniu potwierdzenia poprawności transmisji, bo wszechświat musiał się bilansować. Więc jeżeli potwierdzenie się opóźniło, to oryginał musiał po prostu wejść powtórnie do skanera, żeby dać zniszczyć siebie, a nie cały wszechświat. Do tego trzeba myśleć nie jak człowiek, a jak te dinozaury. I jeżeli człowiek w takiej sytuacji odmawiał samozniszczenia, trzeba było za wszelką cenę jak najszybciej przywrócić równowagę ubijając go. Czyli tak w sumie to chodziło o wariant dylematu zwrotnicy - czy ubić oryginał bliskiego człowieka żeby uratować świat?
Historia zamachu na Heydricha jest długa i mocno kontrowersyjna. Nie będę jej tu opisywał we wszystkich szczegółach, bo wyszłaby spora i bardzo smutna książka o złym przygotowaniu, błędnych ocenach, nieszczęśliwych przypadkach, tragicznych skutkach i zwłaszcza jednym, wyjątkowo okropnym człowieku. Napiszę tylko o dwóch powiązanych z tym zamachem zdarzeniach, oraz wprowadzę tylko tyle tła, ile trzeba dla zrozumienia tego dinozaurowego zdarzenia.
Pierwsze wydarzenie: Akcja z zamachem niezupełnie się udała - Sten z którego strzelali zamachowcy zaciął się, a rzucony ładunek wybuchowy eksplodował poza samochodem Heydricha i on został tylko ranny (chociaż dość poważnie). Heydrich chciał, żeby operował go lekarz z Niemiec, ale nie było na to czasu. Operacja przeprowadzona przez czeskiego lekarza powiodła się i Heydrich zaczął zdrowieć, ale potem coś nieustalonego (chyba sepsa, ale są i inne teorie) się przyplątało i zmarł. W sumie to niewykluczone, że nie zabili go zamachowcy, tylko jakiś bezimienny pracownik szpitala zawlekając mu, być może celowo, zakażenie szpitalne. Przez zamachowców zginęła masa ludzi, przez tego pracownika szpitala tylko ten jeden, o którego chodziło.
Mercedes Benz W142 Heydricha po zamachu.
Teraz trochę tła. Zamach na Heydricha jest tu istotny.
W końcu roku 1941 emigracyjny rząd czechosłowacki w Londynie wspólnie z wywiadem brytyjskim zorganizował zrzut kilku grup spadochroniarzy, którzy mieli prowadzić akcje dywersyjne na terenie Protektoratu Czech i Moraw. Słowa kluczowe do szukania to Anthropoid (ta grupa miała dokonać zamachu na Heydricha), Silver A, Silver B, Out Distance, Zinc i Bioscop. Pierwsze trzy grupy zostały zrzucone w końcu grudnia 1941, czwarta i piąta w marcu, a szósta w kwietniu 1942.
W tym czasie poziom represji okupantów w stosunku do czeskiej ludności cywilnej był relatywnie niski. (read my lips: relatywnie). Większość problemów wszystkich zrzuconych spadochroniarzy wynikała ze słabego przygotowania akcji i nieznajomości realiów życia pod okupacją przez organizatorów (nie będę wnikał w szczegóły, poczytajcie).
Po sukcesie zamachu w końcu maja 1942 wszystko gwałtownie się zmieniło - zaczęły się ostre represje. Widząc to, dwóch ze spadochroniarzy poszło na współpracę z Niemcami, byli to Karel Čurda (z grupy Out Distance) i Viliam Gerik (z grupy Zinc). Na podstawie ich zeznań aresztowano i stracono mnóstwo osób, zarówno bezpośrednich ich kontaktów, jak i kontaktów kontaktów i dalej. Obaj zostali solidnie nagrodzeni, a potem pracowali jako prowokatorzy (znaczy jest to dobrze udokumentowane dla Čurdy, ale nie znajduję nic konkretnego o Geriku, tylko że potem próbował z tej współpracy wyjść). Oni pukali do losowo wybranego mieszkania i podawali się za spadochroniarzy, kto takiemu dał schronienie ten był aresztowany. Nie będę tu wnikał w ich motywacje, wiele na ten temat można znaleźć w sieci.
Zmierzam do tego, że to przy wysokim poziomie represji każdy kontakt zapisany w notesie bojownika w przypadku wpadki mógł stać się wyrokiem śmierci dla zapisanego i jego kontaktów.
Teraz dochodzimy do myślenia jak dinozaury, mam na myśli los członka grupy Silver A nazwiskiem Jiří Potůček. Ponieważ Potůček nie miał już gdzie się ukryć (wszystkie kontakty bały się go przyjąć albo nie chciał ich narażać), spał gdzieś w krzakach, i tam odkrył go czeski policjant Karel Půlpán. Odkrył, i stanął przed realnym (a nie teoretycznie wykombinowanym) dylematem zwrotnicy. Według reguł, powinien go aresztować, Potůček powinien zostać przesłuchany, wysypać swoje kontakty, a sama zawartość jego notesu byłaby wyrokiem śmierci dla iluś osób, a potem dla ich kontaktów, kontaktów kontaktów, itd.
I tu Půlpán rozwiązał dylemat zwrotnicy myśląc jak dinozaury - zastrzelił budzącego się Potůčka, a potem zniszczył jego notes, czyli zminimalizował straty ludzkie. Zimna racjonalność jego decyzji po prostu mnie powala. Tak to zostawię, bez dalszych komentarzy.
Epilog: Po wojnie Půlpán został skazany na 7 lat więzienia (zniszczenie notesu było okolicznością łagodzącą).
Dziś znowu będzie o kuchni, ale tym razem nie o gotowaniu, ani nie o jedzeniu.
Było już o potrawach z Frankfurtem w nazwie (Frankfurterki, Frankfurcki zielony sos), ale dziś będzie o designie. Jak zwykle przy designie, historia ta zaczyna się w początku wieku XX. Wtedy to zaczęto przyglądać się wszelkim urządzeniom i sprzętom powszechnego użytku pod kątem ich funkcji. I zaczęło się okazywać, że większość tych rzeczy wcale nie jest dobrze zaprojektowana.
Chociaż tak w zasadzie zaczęło się to od Fredericka Winslowa Taylora - amerykańskiego pioniera podejścia ergonomicznego, od jego nazwiska zwanego tayloryzmem. On wymyślił (około 1880), że przy procesie trzeba zmierzyć czas wykonywania każdej z potrzebnych czynności, a potem można się zastanowić czy da się coś skrócić / poprawić / wyeliminować.
Taylor robił to głównie w odniesieniu do procesów w przemyśle, ale w roku 1912 amerykańska ekonomistka Christine Frederick postanowiła zastosować tayloryzm w domowej kuchni. Efektem jej prac była wydana w 1913 książka The New Housekeeping, zawierająca między innymi solidną analizę własności użytkowych różnych urządzeń kuchennych. Jednym z jej postulatów było, żeby ujednolicić wysokość blatów w kuchni. Szczególnie polecam jej późniejszą książkę The Household Engineering z 1923 - pierwsza z tych książek była skierowana do zwykłych gospodyń domowych, druga jest znacznie bardziej fachowa, a autorka podpisana jest jako "Household Efficiency Engineer" (Już wtedy były takie dumne tytuły). Książkę warto chociaż przekartkować - na przykład znalazłem tam porady jaką żywność kupować praktycznie identyczne z tymi, jakie propagowane są teraz (bez sztucznych dodatków, bez konserwantów, sztucznych barwników i aromatów, pełnowartościowe, ...) Sto lat minęło, problemy ciągle takie same.
Podstawowym problemem wyposażenia kuchni w tych czasach było to, że używane sprzęty były produkowane przez różnych producentów, bez jakichkolwiek standardów i bez uwzględniania jakichkolwiek innych sprzętów. Losowa kombinacja mebli kuchennych była ustawiana w dość losowy sposób w kuchni, a skutkiem tego było, że praca w kuchni była bardzo nieefektywna. Z wszystkim trzeba było się przemieszczać z jednego końca pomieszczenia w drugi, a potem trzeci, często było ciasno, nic do niczego nie pasowało, ogólnie katastrofa. Istniała oczywiście możliwość żeby kupić sobie indywidualnie wykonane i dopasowane do pomieszczenia meble kuchenne, ale było to zbyt drogie dla kogoś z LC.
Po WWI w wielu krajach czy miastach Europy władzę przejęła lewica, i uruchomiła ona między innymi programy budownictwa mieszkaniowego dostępne dla zwykłych ludzi. Powszechnie znany jest przykład "Czerwonego Wiednia" (byłem w odnośnym muzeum w Wiedniu, mam zdjęcia, jeszcze zrobię o tym notkę), mniej popularny jest frankfurcki program "Neues Frankfurt" zainicjowany przez architekta miejskiego Ernsta Maya.
W ramach tego projektu pochodząca z Wiednia architektka Margarete Schütte-Lihotzky wykonała chronometraż pracy w typowej, niemieckiej kuchni. Wyszło oczywiście, że jest w tym wszystkim naprawdę wiele do zoptymalizowania. Fun fact: Margarete nigdy wcześniej nie gotowała samodzielnie. Rzuca to pewne światło na przyczyny tego marnego stanu rzeczy - ówczesna wyższa klasa średnia, która mogłaby zająć się rozwiązaniem problemu, nie miała pojęcia jak źle zorganizowana jest praca w kuchni, bo gotowała im służąca, której nikt o zdanie nie pytał.
Mieszkania projektowane przez Maya nie były oczywiście jakieś wielkie, stąd kuchnie też miały mocno ograniczoną powierzchnię. Pani Lihotzky musiała więc wymyślić coś nowego. I wymyśliła - pierwszą na świecie kuchnię wbudowaną o konstrukcji modularnej. Użyła przy tym między innymi pomysłów braci Haarer z Hanau. Jej kuchnia (w pierwszym modelu) miała kształt L i mieściła się w pomieszczeniu o wymiarach 1.9 m × 3.4 m (6,5 m2). Drzwi i okno musiały być w konkretnych miejscach - czyli mieszkanie musiało być projektowane i budowane pod ten system mebli kuchennych. Modularność kuchni nie polegała jeszcze na możliwości dowolnego zestawiania wybranych elementów, tylko na tym, że poszczególne moduły mogły być produkowane i dostarczane niezależnie.
Kuchnia Frankfurcka w Muzeum Historycznym we Frankfurcie
Tu film reklamowy z epoki:
Na tych 6 metrach kwadratowych mieściła się nawet składana deska do prasowania, ale w kuchni mogła pracować tylko jedna osoba (przy ocenianiu miejsca na zdjęciach proszę uwzględnić, że na tych ekspozycjach nie ma wolnostojącej kuchenki, często dość dużej, bo jeszcze węglowej). W dodatku pani architekt nie przewidziała, że w domu mogą być małe dzieci: Jednym z elementów kuchni były wyciągane aluminiowe pojemniki na produkty sypkie, aż 18 ich, i w pierwszym wariancie kuchni one znajdowały się nisko, w dolnej szafce, łatwo dostępne dla dzieci. Przeznaczenie każdego pojemnika było wytłoczone w aluminium, i to też był słaby pomysł - aż 18 różnych produktów sypkich? Kto tyle używa? Zwłaszcza że sól i mąka były w osobnych, drewnianych szufladkach - sól nie mogła być w aluminium ze względu na korozję, a mąka była w szufladce z drewna dębowego, bo tego wołki zbożowe nie lubiły. Do tego pojemniki nie były dobrze zabezpieczone przed wilgocią (praktycznie otwarte od góry). W późniejszych modelach ilość szufladek zmniejszono do 12 i przeniesiono je wyżej, ale i tak większość ludzi trzymała w nich co innego niż opisane. Nawiasem mówiąc ten system szufladek został przejęty od braci Haarer.
Żródło: Von Christos Vittoratos - Eigenes Werk, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=32324151
Meble tego systemu były pomalowane na kolor niebieskozielony, bo z ówczesnych badań wyszło że muchy na takim kolorze niezbyt chętnie siadają. Jednym z pomysłów były małe, wyciągane blaciki - pamiętam z dzieciństwa że w mieszkaniu w którym mieszkaliśmy (blok z lat sześćdziesiątych) szafka kuchenna też miała takie blaciki, ale nie miała ona nic wspólnego z Frankfurter Küche, poza inspiracją oczywiście.
Kuchnia Frankfurcka w Muzeum Sztuki Użytkowej we Frankfurcie
Dzieckiem będąc widziałem kiedyś taką kuchnię w Szczecinie. Nie pamiętam u kogo, prawdopodobnie było to w poniemieckim domu na Niebuszewie, ale pamiętam niejasno te aluminiowe pojemniki i składaną deskę do prasowania - zrobiły na mnie wtedy spore wrażenie. Chociaż nie wykluczam, że to fałszywe wspomnienia i coś mi się poskładało.
May zamówił od razu 10.000 takich kuchni do swoich mieszkań. Kosztowała taka kuchnia w produkcji około 500 ówczesnych marek, ale ponieważ mieszkania programu Maya były na wynajem, to użytkownicy spłacali je w czynszu. Dla porównania: Miesięczna płaca robotnika netto w 1929 wynosiła 177 marek, 1 Reichsmarka z 1929 to na dzisiejsze jakieś 4 euro. Czynsz za mieszkanie miał być w zasięgu robotnika, ale w praktyce wyszedł około 100 RM, i to było jednak ciut dużo.
Kuchnia Frankfurcka w Muzeum Sztuki Użytkowej we Frankfurcie
Opinie użytkowników o kuchniach były trochę mieszane - niektóre koncepcje rzeczywiście nie były najlepsze, ale duża część niezadowolonych po prostu nie rozumiała sensu pewnych rozwiązań i próbowała robić po swojemu, co oczywiście nie wychodziło zbyt dobrze. I jeszcze należy uwzględnić fakt, że na 6 m2 nie da się pracować całkiem wygodnie, jak by nie optymalizować, a niektórzy próbowali na przykład kontynuować zwyczaj spożywania posiłków w kuchni.
Większość kuchni frankfurckich które we Frankfurcie przeżyły wojnę poszła na śmietnik w latach osiemdziesiątych i niewiele ich przetrwało. Z dostępnych do oglądania we Frankfurcie:
Jedną mają w takim domku-szeregowcu pochodzącym z programu Maya, można go zwiedzać, muszę się wybrać i zrobić zdjęcia. W ogóle muszę się powybierać na te osiedla, jedno z nich mam nawet całkiem blisko.
Druga z tych kuchni dostępnych do oglądania znajduje się w nowo wybudowanym Muzeum Historycznym we Frankfurcie.
Trzecia - w Muzeum Sztuki Użytkowej, również we Frankfurcie. Ta została kupiona niedawno, udało się im zabrać z pomieszczenia również oryginalne płytki podłogowe i ścienne, oraz kran. Zachęcam do obejrzenia filmiku (są napisy po angielsku).
Powszechne dziś kuchnie do zabudowy są bezpośrednimi spadkobiercami Kuchni Frankfurckich.
EDIT 30.05.2025: Znalazłem jeszcze ciekawą stronę z dookólnymi zdjęciami kuchni frankfurckich nadal w użyciu (niektóre całkiem nieźle skombinowane ze współczesnymi elementami): https://bibliothek-der-frankfurter-kuechen.de/