Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Safety naprawdę über alles.

Mam różne notki do napisania, parę nawet pozaczynałem, ale ciągle nie mogę do ich pisania porządnie dojść. Niby akurat prawie nie mam projektów od klientów, ale intensywnie pracuję nad swoimi i tak to się kręci.

Ale ostatnio ztriggerowałem się nowymi materiałami w sprawie Titana. Pojawiły się filmiki z wyciągania jego części, z przesłuchań w sprawie tej katastrofy i różne dane i wykresy. Najpierw wersja TL;DR: Moje intuicje z poprzedniej notki generalnie się potwierdziły. Teraz wersja długa:

Obejrzałem filmik @jeffostroff:

no i on już w tytule stawia tezę, że ten RTM (Real Time Monitoring) to w ogóle zawiódł. Absolutnie się z tym nie zgadzam. (nie chce mi się szukać zdjęć i wykresów osobno do wklejenia, jeżeli ktoś chce popatrzeć, to są w filmiku)

Najpierw przypomnę, o co z tym RTM chodzi. To było tak, że Stockton Rush (CEO Ocean Gate) zrobił niecertyfikowalny kadłub z laminatu karbonowo-epoksydowego i dowodził że on jest safe, bo ma system monitoringu, opatentowany zresztą. Monitoring składał się z ośmiu czujników akustycznych (znaczy mikrofonów), które rejestrowały dźwięki wydawane przez kadłub. Do tego kilka tensometrów pokazywało odkształcenia kadłuba pod obciążeniem. Co prawda trzy z tych ośmiu mikrofonów nie działało od początku (no weź, przecież sprawdzanie ich na każdym etapie jest trywialne - podłączyć oscyloskop, puknąć pięścią w kadłub i patrzeć, czy coś się pokazuje).

No dobrze, ale pięć jednak działało. Problem był taki, że nie było do nich żadnych danych kalibracyjnych. Znaczy jaki dźwięk jest OK, a jaki już nie. Stockton Rush próbował robić kalibrację przez doświadczenia z pomniejszonym modelem w komorze ciśnieniowej, tyle że co z tego? Bo tak w zasadzie to każde zarejestrowane chrupnięcie to pękające włókna karbonowe albo odspojenie warstwy. Ile z nich może pęknąć albo się odspoić zanim przestanie być bezpiecznie? Bo co pękło, to się już nie zrośnie.

Stockton Rush się tym nie przejął, tylko robił normalne zanurzenia, przy których zawsze cośtam trzeszczało. A w zanurzeniu numer 80, już pod koniec wynurzania trzasnęło tak naprawdę solidnie (aż mikrofony przesterowało, szpica na wykresach jest aż do max). Tensometry też zarejestrowały skokową zmianę ugięcia. Rush dorobił sobie do tego jako-tako sensowne wytłumaczenie i zanurzenia kontynuował. (A w ogóle interesującym jest, że zawsze najwięcej trzaskało pod koniec wynurzania)

Tyle  że na wykresach z tensometrów widać,  że coś się jakościowo zmieniło. W zanurzeniach przed tym trzaśnięciem ugięcie kadłuba idzie w całym zakresie liniowo z głębokością, w kolejnych po trzaśnięciu pojawiają się nieliniowości. I to za każdym zanurzeniem większe. I to najbardziej na początku zanurzenia. Jak dla mnie, to jest właśnie alarm zasygnalizowany przez RTM! Czyli zadziałało!

Tyle że ludzie z Ocean Gate kompletnie zignorowali ten alarm i ignorowali go do samego końca.

No i jak dla mnie, to uginanie się kadłuba tłumaczy wyższą prędkość zanurzania w ostatnim rejsie - bardziej ugięty kadłub to niższa wyporność. Pojazd miał wyporność około 10 ton, ale różnica między zanurzaniem a wynurzaniem to ledwie kilkadziesiąt kilo (tyle, co uwalniany balast), czyli jakieś promile - żaden problem zrobić tę różnicę ugięciem. Tyle że oni pewnie zakładali stałą wyporność i balastowali zależnie od sumarycznej wagi pasażerów.

Tak się zastanawiałem, czy Stockton Rush w ogóle był inżynierem. Sprawdziłem, i rzeczywiście był - skończył inżynierię lotniczą i kosmiczną na Princeton University. Tyle że bezpośrednio potem poszedł na ekonomię i zrobił MBA. To kolejny przykład, że ekonomista nie powinien podejmować decyzji o charakterze technicznym, a zwłaszcza safety. MBA pozostawia niestety trwałe ślady w mózgu.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Ciekawostki

2 komentarze

Aparaty we Frankfurcie

Jak już niedawno pisałem, byłem przy wyborze nowego aparatu. Kryteriami były:

  • Sensor minimum jednocalowy
  • Sensowny zakres zooma, najlepiej coś rzędu minimum 28-200 mm (równoważnik dla 35 mm), dobrze by było, żeby nadawał się do zdjęć makro.
  • Gwint na filtr na obiektywie wymagany
  • Nie miał być zbyt ciężki, preferowane coś rzędu tego mojego poprzedniego Fuji (564g z paskiem i akumulatorami)
  • Miał mieć w miarę nowoczesne funkcje, w rodzaju panoramy i HDR (nie tak jak ten stary Canon EOS 500D, którego dostałem od ojca).
  • Lepiej żeby miał przyzwoity celownik oprócz wyświetlacza.
  • Cena nie taka ważna, ważne żeby wszystko pasowało.

Streszczenie poprzedniego odcinka (i dyskusji w komentarzach): Pierwszym moim kierunkiem poszukiwań były bridge cameras, ale szybko okazało się że ten gatunek jest na wymarciu, i literalnie nic nie spełniło moich wymagań. Drugie podejście to zastąpić to stare body Canona czymś nowszym do bardzo przyzwoitego obiektywu który dostałem. Tu by się nadał Canon EOS R50 (system camera, nie lustrzanka) z przejściówką EF -> RF, jedynym problemem była sumaryczna waga. A co dopiero nowe body lustrzanka - to by dawało ciężar zbliżony lub większy od aktualnego zestawu. Potem zauważyłem, że ten obiektyw da się za całkiem niezłą cenę sprzedać (inaczej niż body 500D, którego nikt już nie chce), więc może by tak nowa całość? Poszukałem po wszystkich firmach, i wyszło że jednak optymalny byłby jednak Canon R50 + zoom RF 18-150 mm (równoważnik 28-240 mm). Obejrzałem w sklepie prostszy wariant tego R50 zwany R100 (różnice: stały wyświetlacz i mniej funkcji). Całkiem niezły był, mały i lekki, plastik, ale nie badziew. Potem zajrzałem co poleca Ken Rockwell, i u niego ten R50 to była "The Best Camera for Most People".

Decyzja zapadła - wybrałem Canona EOS R50 z tym obiektywem RF. Zamówiłem (okazało się, że cena jako set u Canona była niby wyższa niż przy wielu innych ofertach, ale dawali 150 EUR rabatu i w sumie wychodziło tyle, co najtańsza inna propozycja).

W piątek aparat przyszedł. No i powiem, że jestem pod wrażeniem. Dla ustalenia uwagi: To jest entry-level camera, żaden tam profi sprzęt. (Ten 500D to też był entry-level, ale 15 lat temu).

Przy pierwszym włączeniu zostałem przysypany mnogością funkcji, opcji i informacji na ekranie. Mimo że to entry-level. Teraz czytam instrukcję (812 stron) i próbuję wszystko po kolei, jestem na stronie 220. Przy czytaniu wszystko się wyjaśnia, obsługa jest OK, trzeba tylko zapoznać się z podstawami i dalej idzie. Trochę obserwacji:

  • Aparat zrobiony jest na Tajwanie, tak samo jak i ten 500D. W odróżnieniu od mojego starego Fuji zrobionego w Chinach.
  • Nie mam zastrzeżeń do jakości wykonania. Można dyskutować jedynie z koncepcją żeby bagnet obiektywu był plastikowy, ale odczucia przy zakładaniu obiektywu nie różniły się znacząco od tych przy metal-metal 500D, ciągle zmieniać obiektywów nie planuję, więc OK. A relatywnie niska masa też nie bierze się z niczego.
  • Średnica bagnetu RF jest taka sama jak EF, a i aparat jest mniejszy, i obiektyw ma mniejszą średnicę. Gniazdo obiektywu na aparacie wygląda więc na nieproporcjonalnie duże, a obiektyw rozszerza się o centymetr w miejscu połączenia z aparatem. Trochę się im przewymiarowało, ale to nie jest problem.
  • Miałem pewne wątpliwości, czy celownik elektroniczny nie jest jednak wyraźnie gorszy od celownika optycznego lustrzanki. Przy pierwszym spojrzeniu miałem wrażenie że ten elektroniczny strasznie laguje, ale potem przestało. To chyba był problem, że przy pierwszym włączeniu (pierwszym w ogóle, a może pierwszym po każdym włożeniu akumulatora) pewnie coś tam musi przekalkulować i wygenerować jakieś tabele do RAMu, albo coś podobnego, i przez ten czas procesor jest trochę zajęty. My też mamy tak w naszych HUDach.
  • Ten celownik elektroniczny jest więcej niż OK - rozdzielczość jest super, czas reakcji też, po chwili zapomina się, że to nie celownik optyczny. No i tam widać to, co rzeczywiście będzie na zdjęciu. Ja wiem że tak mówili zawsze o celowniku optycznym w lustrzankach, ale w dzisiejszych czasach to już tak nie wygląda. Szczegóły dalej.
  • Obiektyw jest świetny, jeszcze lepszy niż ten podobny zakresem EF. Zakres zooma jest większy, minimalna odległość dla makro znacznie mniejsza. No i jest o wiele lżejszy. I jeszcze fokusowanie w EF było dość głośne, a w tym nic nie słychać.
  • Zupełnie nową jakością jest połączenie bezprzewodowe - aparat można sprzęgnąć aplikacją na telefonie (przez BT i WiFi), aparat może brać z telefonu czas i geolokalizację, i można aparatem sterować zdalnie (na przykład zamiast średniowiecznego wężyka). Podobnie do przerzucania zdjęć do komputera nie potrzeba już kabelka.
  • Ze względu na konkurencję aparatów w telefonach Canon dołożył do aparatu trochę filtrów. Można na przykład zrobić "rybie oko", efekt miniatury (teraz wiem, skąd niedawny wysyp takich zdjęć), różne HDRy (wychodzi super), itp. To dlatego uważam, że to w celowniku elektronicznym widać to, co będzie na zdjęciu - bo tam jest preview efektu. No i jeszcze różne kompensacje obiektywu itp. W lustrzance prawdziwy wynik widać zawczasu tylko na wyświetlaczu, ale na pewno nie w celowniku optycznym.
  • Wyświetlacz jest touch, prawie wszystko można sterować dotykowo.
  • Przypominam, że jestem dopiero w jednej czwartej instrukcji - na pewno jest tam jeszcze wiele fajnych rzeczy.
Zdjęcie z HDR
Zdjęcie z HDR
Zdjęcie w nocy
Zdjęcie w nocy, z ręki - wcale nie było tak jasno jak na zdjęciu.

Są oczywiście też minusy (ale nie za wielkie):

  • Nie bardzo zrozumiałem jak to dokładnie działa, ale aparat ma dwie migawki: elektroniczną i mechaniczną. Nawet nie wiem, gdzie ta mechaniczna jest, bo po zdjęciu obiektywu widać sensor, a po drodze nie ma żadnej migawki. Ale skutek jest taki, że robienie zdjęcia nie jest bezgłośne - migawka mechaniczna trzaska, i to wcale nie cichutko, chociaż ciszej niż lustro w lustrzance. Najgorzej jest przy panoramie - aparat trzaska seriami jak karabin maszynowy. Jest co prawda tryb bezgłośny, wtedy używana jest tylko migawka elektroniczna, ale nie działa to na wszystkich programach.
  • Zatyczka do obiektywu nie ma żadnego sznureczka żeby nie ginęła. Ale to nic nowego - w tym 500D też tak było, ojciec dorobił sznureczek sam. Ja chyba też tak będę musiał zrobić, bo mam już odruch puszczania zatyczki po jej zdjęciu z obiektywu i ona co chwilę ląduje na podłodze.
  • Obiektyw RF nie ma przełącznika między focusem automatycznym a ręcznym jaki był w EF.  Trzeba przełączać w menu. Ale dzięki ekranowi dotykowemu kontrola nad focusem jest znacznie lepsza niż w 500D i potrzeba wyłączania autofocusu na pewno będzie pojawiać się jeszcze rzadziej.
  • Gdzie aparat złapał focus jest bardzo ładnie pokazane w celowniku, ale znacznie słabiej na wyświetlaczu. Ale trochę naciągam, że to jakaś specjalna wada. Celownik jednak rulez!
  • To już zupełny drobiazg: Stopka do lampy błyskowej nie ma ani jednego ze standardowych kontaktów, tylko własne złącze krawędziowe Canona. Żeby użyć typowej lampy błyskowej trzeba kupić przejściówkę. Ale zewnętrzną lampę błyskową i tak używałem ostatnio ze 30 lat temu z Praktiką BC1.

Ogólnie: jestem zadowolony. To był dobry wybór. Poleca się.

Jeszcze małe porównanie: Obok siebie FujiFilm Finepix S6800, Canon EOS 500D z obiektywem EF-S 18-135mm i Canon EOS R50 z obiektywem RF 18-150 mm. Chyba już po tych zdjęciach od razu widać, dlaczego nie chciałem nosić tego 500D.

Od lewej: Fuji Finepix S6800, Canon EOS 500 D z obiektywem EF-S 18-135, Canon EOS R50 z obiektywem RF 18-150
Od lewej: Fuji Finepix S6800, Canon EOS 500 D z obiektywem EF-S 18-135, Canon EOS R50 z obiektywem RF 18-150
Od lewej: Fuji Finepix S6800, Canon EOS 500 D z obiektywem EF-S 18-135, Canon EOS R50 z obiektywem RF 18-150
Od lewej: Fuji Finepix S6800, Canon EOS 500 D z obiektywem EF-S 18-135, Canon EOS R50 z obiektywem RF 18-150

I waga (razem z paskiem, bo tak się przecież nosi): Fuji: 564 g, 500D: 1051 g, R50: 711g. Czyli w porównaniu z Fuji przybyło mi jakieś 150 g, ale to nadal aż 340 g mniej niż przy 500D.

Przypomniałem sobie też, że  mam jednak w szufladzie filtr poly 55mm - kupiłem go jako używkę dawno temu do wcześniejszego Fuji S5600. Nie jest taki dobry jak ten 67 mm do 500D, ale na razie może być.

Czyli: pewnie zdjęcia na blogu będą lepsze.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy:

Kategorie:Ciekawostki

2 komentarze

Warto zobaczyć – Cité de l’Automobile, Mulhouse

To był najmocniejszy punkt naszego wyjazdu, w dodatku historia techniki, więc muszę się podzielić. Jest to podobno największa na świecie kolekcja starych samochodów, a historia jej powstania też nadawałaby się do filmu.

Na początek mała uwaga: informacje zbierałem z różnych miejsc i w różnych językach, one były często niepełne i wzajemnie sprzeczne - to, co piszę to jest tylko moja interpretacja, nie powołujcie się na mnie. 

Historia zaczyna się od braci Schlumpf, Hansa i Fritza. Tak w zasadzie to Hans miał na imię Giovanni Carlo Vittorio, a Fritz -Federico Filippo Augustino. Obaj urodzili się w samym początku wieku XX we Włoszech (Hans 1904, Fritz 1906). Pochodzenia ich ojca nie udało mi się ustalić, matka pochodziła z Alzacji. Nie jest dla mnie jasne jakim cudem, ale z urodzenia obaj mieli obywatelstwo szwajcarskie, być może ich ojciec był Szwajcarem.

Ciekawostką jest, że w Niemczech Smurfy nazywały się Die Schlümpfe (liczba pojedyncza Schlumpf, we francuskojęzycznym oryginale były to Les Schtroumpfs), dokładnie tak, jak ci bracia. Nie mam pojęcia, czy jest tu jakiś związek.

Ojciec braci, Carl Schlumpf był przedsiębiorcą w branży tekstylnej. We Włoszech pracował przejściowo, a potem wrócił do Alzacji. Nie jest dla mnie całkiem jasne, dlaczego nazywa się to "wrócił", ale mniejsza z tym. Co ważne: było to w okresie międzywojennym, Alzacja była wtedy znowu francuska.

Bracia już w całkiem młodym wieku zaczęli rozkręcać interesy, i pod koniec Wielkiego Kryzysu należeli do elity finansowej Francji. Już wcześniej, w 1928, Fritz kupił sobie swoje pierwsze Bugatti i marka Bugatti stała się obsesją obu braci.

Nie było dla mnie jasne dlaczego akurat Bugatti, ale po poczytaniu mi się rozjaśniło: Co prawda Ettore Bugatti był Włochem, ale - nie wiedziałem o tym wcześniej - fabrykę miał w Alzacji, w Molsheim koło Strasburga. Po prostu mieli blisko.

Obrzydliwie bogaci stali się bracia Schlumpf po wojnie, w latach pięćdziesiątych mieli już cały koncern w branży tekstylnej i byli prawie monopolistami w tej branży we wschodniej Francji. Mogli się więc bez przeszkód zająć swoim hobby - zbieraniem starych samochodów, głównie Bugatti. Oni kupowali każde Bugatti jakie udało im się znaleźć, nawet powysyłali listy do wszystkich zarejestrowanych użytkowników Bugatti z propozycją, że samochód odkupią. Akurat nie było to takie złe posunięcie - większość tych samochodów pochodziła z lat trzydziestych, po prostu zrobiły się one przestarzałe i właściciele i tak by woleli wymienić je na coś nowszego. Bracia kupowali hurtem, na przykład 10 wyścigówek od Gordini. W samym lecie roku 1960 kupili razem 40 samochodów różnych marek. W 1962 kupili prawie 50 samych Bugatti, a w 1963 między innymi największą w USA kolekcję Bugatti, 30 sztuk plus jeszcze 18 sztuk prywatnych samochodów Ettore Bugatti. W 1967 mieli już 105 samochodów Bugatti, w tym dwa Bugatti Typ 41 Royale (z 7 wyprodukowanych minus jeden rozbity) plus jedną replikę tego typu zbudowaną z oryginalnych części zapasowych.

Inne marki które kupowali były głównie francuskie, ale nie tylko. Co ciekawe, bracia nie chwalili się specjalnie swoim hobby, a nawet wręcz przeciwnie. Dużą część zakupów robili przez podstawione osoby, a samochody ukrywali w hali jednej ze swoich fabryk. Nawet fachowcy zatrudnieni przez nich do restaurowania samochodów musieli podpisywać umowy o zachowaniu tajemnicy. Sprawa wyciekła do prasy w roku 1965 i wtedy bracia postanowili, że udostępnią kolekcję publiczności. Kazali więc opróżnić jedną, naprawdę dużą halę w swojej przędzalni w Mulhouse (naprawdę naprawdę dużą - 17.000 m2) i urządzili tam ekspozycję. Te żeliwne (?) słupy z lampami widoczne na zdjęciach pochodzą z wyburzonych właśnie wtedy hal targowych Les Halles w Paryżu.

To ich hobby było jednak bardzo kosztowne. Dopóki biznes dobrze się kręcił jakoś to szło, ale w siedemdziesiątych zaczął się kryzys w branży włókienniczej. Nie znam się na tej branży i w sumie to nie wiem skąd ten kryzys się wziął, ale podejrzewam że to było tak: Bracia robili w wełnie, mieli przędzalnie wełny i handlowali wełną. Tymczasem w siedemdziesiątych przemysł włókienniczy zdominowały włókna sztuczne, i zapotrzebowanie na wełnę bardzo spadło. Do dziś tak jest - rzeczy z wełny to nadal jest tylko nisza, hodowla owiec na wełnę na większą skalę, zwłaszcza w Europie, już w ogóle się nie opłaca.

No i ten kryzys ich dopadł - w 1976 zaczęli mieć problemy z płynnością finansową, a w 1977 zbankrutowali. Okazało się, że już wcześniej oszczędzali na podatkach, więc żeby nie trafić do francuskiego więzienia uciekli do pobliskiej Szwajcarii (przypominam, że mieli obywatelstwo). Tam mieszkali aż do śmierci (Hans 1989, Fritz 1992).

Kolekcję samochodów udało się uratować przed wyprzedaniem za bezcen - zawiązana grupa zainteresowanych (miasto Mulhouse, rada departamentu, rada regionu, Izba Przemysłowo-Handlowa, Panhard-Levassor, Automobilklub Francji itd.) zabrała potrzebną sumę i kupiła całość. W 1982 udostępniono kolekcję jako Musée national de l’Automobile.

Nie obyło się oczywiście od sporu prawnego. Fritz w 1982 wniósł w Szwajcarii pozew żeby odzyskać część kolekcji. Sprawa została rozstrzygnięta dopiero po jego śmierci - w 1999 wdowa po nim otrzymała 62 samochody (w tym 17 Bugatti) stojące w innym miejscu - w Malmerspach. Prawdopodobnie stąd wynikają różnice w ilości samochodów należących do kolekcji podawane w różnych źródłach.

Najpierw podsumowanie, a potem przejdziemy do samej kolekcji. Podsumowanie: Od wszystkiego można się uzależnić. Bracia nie założyli rodzin, (wspomniana wcześniej wdowa po Fritzu prawdopodobnie została jego żoną dopiero w Szwajcarii), nie mieli dzieci (nawet nieślubnych), zaniedbali biznes (nie byli przygotowani na zachodzące zmiany), zajmowali się głównie swoimi samochodami. Aż do marnego końca. A robili to głównie dla zaspokojenia swojej obsesji - ich pierwotny plan raczej nie przewidywał udostępnienia kolekcji zwiedzającym. To nie jest zdrowe. Hobby nie powinno stawać się obsesją. Nie idźcie tą drogą.

Hala z samochodami robi duże wrażenie - jest olbrzymia, i stoi w niej mnóstwo starych i rzadkich samochodów.

Muzeum samochodów Mulhouse
Muzeum samochodów Mulhouse

Niestety nie orientuję się zbyt dobrze w okresie pionierskim we Francji. Uważam, że wynalezienie samochodu zostało w sposób trochę naciągany "zagarnięte" przez Niemców, ale to temat na osobną notkę. Wkrótce po Benzie prowadzenie w innowacjach w automotive przejęli (znowu) Francuzi. Nazwy francuskich firm tego okresu nie są mi obce:De Dion-Bouton (et Trépardoux), Panhard & Levassor, Darracq, Serpollet, ... Wiem o wyścigu Paryż-Rouen, ale nie potrafię wskazać, które z eksponowanych samochodów były ważne i przełomowe, więc wrzucę po prostu mniej lub bardziej losowe zdjęcia. Jako naprawdę istotny zidentyfikowałem tylko jeden: Panhard & Levassor Type A P2D - pierwszy produkowany seryjnie samochód z silnikiem spalinowym na świecie.

Panhard & Levassour Type A P2D
Panhard & Levassor Type A P2D - pierwszy samochód na świecie produkowany seryjnie
De Dion-Bouton Biplace Type S
De Dion-Bouton Biplace Type S
Darracq Torpedo Type P
Darracq Torpedo Type P

Z trochę nowszych, ciekawostka: Jak typujecie, z którego roku jest to coś:

L'Œuf électrique
L'Œuf électrique
L'Œuf électrique
L'Œuf électrique

Pudło - to jest rok 1942. Nazywa się to L'Œuf électrique (Elektryczne jajo) i ma rzeczywiście napęd elektryczny. Skonstruował to znany podobno designer Paul Arzens, miała być to recepta na racjonowanie benzyny. Mocna rzecz - on się zmieścił w 60 kg na pojazd + 30 silnik (6kW), 20 na wyposażenie i 240 na akumulatory (12V/250Ah razy 5(?) - dane w źródłach się nie spinają: 5 sztuk po 60 kg to by było 300 kg, a nie 240. Znowu na silnik ma iść 60V, czyli 12*5. TUTAJ znalazłem filmik, i widać na nim akumulatory parzyste, chociaż nie całkiem identyczne (inaczej połączone ogniwa). Jak zwykle głuchy telefon - wszyscy przepisują, czasem ktoś coś doda od siebie, nikt nie sprawdza. Samochód z dwiema osobami wyciągał 70 km/h i miał zasięg 100 km.

Jest mnóstwo wyścigówek, przede wszystkim Bugatti, które miały być takie świetne, ale jak sprawdziłem wyniki French Grand Prix, to one wygrywały tylko do 1933. Potem pojawiły się tam samochody niemieckie, zwłaszcza Auto Union i sukcesy Bugatti się skończyły. (Proszę nie wyskakiwać z wygraną Bugatti w 1936 - na liście startujących w tym roku nie ma ani Auto Union, ani Mercedesa).

Wyścigówki Bugatti
Wyścigówki Bugatti

To są Bugatti Royale:

Bugatti Royale 41-100 Coupé Napoléon
Bugatti Royale 41-100 Coupé Napoléon
Bugatti Royale 41-131
Bugatti Royale 41-131

Jako wystawa okresowa były samochody z kolekcji księcia Alberta z Monako. Ale nic interesującego nie było. Byłem w Monako, ale nie widziałem jego kolekcji, czy on tam w ogóle ma coś ciekawego.

Oprócz samochodów historycznych mieli tam też aktualne Bugatti Veyron, pokazywali Teslę Cybertrucka, a na zewnątrz można było przejechać się zwykłą Teslą (żona chciała, ale było już krótko przed zamknięciem i się nie udało. W sumie nie trzeba akurat tam, można umówić się na jazdę próbną w salonie, ale nie żebym chciał coś takiego kupować).

Ogólnie to poleca się.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , ,

Kategorie:Warto zobaczyć

Skomentuj

Aparaty w Alzacji

Korzystając z przedłużonego weekendu postanowiliśmy z żoną wybrać się na parę dni do Alzacji. W sumie mieliśmy taki plan już w zeszłym roku, ale wtedy w ostatniej chwili zmieniliśmy kierunek na Karlove Vary. Tym razem zmiany planu nie było, a przy okazji mogłem wypróbować aparat w warunkach polowych. Do Alzacji wrócę za chwilę, zacznę od aparatu.

Od 2013 używałem aparat FujiFilm Finepix S6800. To jest bridge camera, nie za droga (coś rzędu 150 EUR wtedy), całkiem OK. Ma solidny zoom (ekwiwalent 24-720 mm dla 35mm), jest dość lekka (670g), chodzi na zwykłe akumulatorki AA, sprawowała się ogólnie nieźle. Raz miałem z nią kłopot - w Paryżu przed Luwrem oznajmiła że ma problem i nic nie chciała działać. Wysłałem ją nawet do producenta, ale oni powiedzieli że wszystko OK i zalecili używanie dobrych akumulatorów. Później znalazłem, że problem był w sofcie - obiektyw przy włączeniu aparatu się wysuwa, ale zatyczka na obiektyw zapiera się nie o wysuwaną część, tylko o stały tubus i przeszkadza w tym wysuwaniu. Jeżeli zapomnieć zdjąć zakrywkę przed włączeniem aparatu to bywa, że soft się zawiesza i pomaga tylko hard reset przez wyjęcie akumulatorów.

Aparat ten miał oczywiście też swoje wady. Po pierwsze i najważniejsze to duży zakres zooma jest silnie sprzężony z rozmiarem sensora obrazu. Trzydziestokrotny zoom jest możliwy tylko przy małym sensorze, tu miał on 6,2x4,6mm. A mały sensor to problemy jak jest ciemno. Striggerowało mnie, że w kopalni (Feengrotten Saalfeld) nie mogłem tym aparatem zrobić nie ruszonego zdjęcia, a komórką udało się to bez najmniejszego problemu. Poza tym zaczęły szwankować przyciski z tyłu (drgania styków itp). No i od zawsze brakowało mi gwintu na filtr - wcześniej przyzwyczaiłem się do używania filtra polaryzacyjnego, a tu się nie dawało.

No to może coś nowego. Jako wymagania postawiłem: gwint na filtr, uniwersalny zoom z sensownym zakresem i sensor minimum jednocalowy. Zorientowałem się w aktualnej ofercie rynkowej i okazało się, że klasa bridge camera jest na wymarciu. No i po eliminacji kamer bridge nie spełniających wymagań zostało mi tylko Sony DSC-RX10M4 za 1350 EUR i o wadze 1095g. Aparat może i niezły, ale za tyle i w tej kategorii wagowej to już można mieć coś porządnego z dużym sensorem i wymiennymi obiektywami.

Tymczasem byłem w kraju, i tam ojciec sprezentował mi swojego Canona EOSa 500D z przyzwoitym zoomem EF-S, ogniskowa 29-216 (ekwiwalentnie), bo on już na wycieczki niestety jeździł nie będzie. Dla ustalenia uwagi: to aparat entry level z roku 2009, prawdziwa lustrzanka, sensor EPS-C (22,5x15mm). Niestety nie działa w nim jedna rzecz - w celowniku jest taki mały wyświetlacz ledowy pokazujący różne parametry, i wszystkie segmenty świecą w nim cały czas (niektóre słabiej i zależnie od tego, co mają pokazywać, ale różnica jest zbyt mała żeby odczytać, co ma tam być). Szukałem w sieci i kilka osób meldowało taki problem, ale recepty na to nie było. Chyba było tak od początku, ale ojcu nie przeszkadzało. Aparat jest niestety ciężki (935g z obiektywem + jeszcze ciężki pasek), nieco denerwuje mnie trzaskające lustro (odzwyczaiłem się). Wyświetlacz z tyłu jest na stałe (nie przekręcany), nie jest touch, paru funkcji brakuje, na przykład nie da się zrobić nim panoramy, nie ma też HDR. (W moim S6800 HDR co prawda jest, ale zdjęcia z nim nie nadają się do oglądania). Sprawdziłem rynek wtórny i jest cała masa ofert na to body nie przekraczających 100 EUR, i to jak w pełni sprawne. Nikt tego nie chce, za stare. Obiektyw też proponują za poniżej 100 EUR.

Na wycieczce do Alzacji zrobiłem nim około 400 zdjęć i takie są moje wnioski:

  • Piętnastoletni akumulator trzyma nadal świetnie, nie musiałem doładowywać, nawet jedna kreska nie zeszła.
  • Obiektyw jest spoko, zakres wystarcza do normalnego użytkowania. Trochę słabe jest makro, ale można przeboleć. Jak by było naprawdę potrzeba, można by dokupić obiektyw makro.
  • Celownik optyczny to jednak dobra rzecz, w S6800 nie było celownika wcale. We wcześniejszym aparacie (FujiFilm Finepix S5600) miałem celownik elektroniczny, ale rozdzielczość miał tak marną że był do niczego i nie używałem go.
  • To pokazywanie parametrów w celowniku jednak by się przydało.
  • Ciężar trochę daje się we znaki, zwłaszcza że w plecaczku noszę jeszcze parasol (też fajny sobie kupiłem, Euroschirm 3133-CBL, full automat, 400g, przydał się bo sporo padało), buteleczkę wody, przewodnik w formie książkowej itp. Z Fuji nosiłem jeszcze czytnik ebooków (Onyx Boox Note Air2 Plus, 445g), ale z Canonem dałem mu spokój. I tak w sumie jest sporo do noszenia przez cały dzień.
  • Tych bardziej współczesnych funkcji trochę brakuje.
  • Tymczasem kupiłem przyzwoity filtr polaryzacyjny i to świetna rzecz.

Wnioski: Obiektyw mógłbym zachować, szkoda wywalać, wiele lepszego i tak Canon nie ma w tym zakresie zooma. Natomiast body mógłbym wymienić na współcześniejsze i lżejsze, ewentualnie w lepszej kategorii.

No i teraz problem, w którą stronę iść. Zostałbym przy Canonie i tym obiektywie. Żeby było lżej mógłbym pójść w stronę bezlustrowych, na przykład jakiś R50 + adapter do obiektywu (660+90 EUR). Razem by wyszło około 850 g, czyli tylko troszkę lżej. Wyraźna różnica w ciężarze byłaby, gdyby kupić natywny obiektyw RF-S (trochę większy zakres zooma: 29-240), jako set z aparatem 1000 EUR, dało by to w sumie 685g, niewiele więcej niż przy moim Fuji. No ale wtedy posiadany obiektyw idzie do kosza (i filtr poly musiałbym też kupić nowy, 60 EUR). Nie wiem też, jak dobry jest obraz w tym celowniku elektronicznym, czy da się na nim ustawiać porządnie głębię ostrości. Muszę pójść do sklepu i zobaczyć to na własne oczy.

Drugi wariant to nowsza lustrzanka, na przykład 250D (600 EUR) albo 850D (715 EUR). Problemem jest waga (przy 850D nawet większa niż przy tym 500D), lustro dalej trzaska, ale ten prawdziwy celownik optyczny to jest jednak coś.

Muszę to jeszcze przemyśleć. A teraz o Alzacji:

  • Odwiedziliśmy Colmar, ładne miasteczko, najciekawszym jego punktem jest Muzeum Unterlinden z Ołtarzem z Isenheim. Rzecz ma 500 lat i jest namalowana tak, że wycinkami bezproblemowo można by ilustrować współczesne teksty fantasy.
Ołtarz z Isenheim - fragment
Ołtarz z Isenheim - fragment
  • Na jeden dzień wyskoczyliśmy do Szwajcarii, do Bazylei, oczywiście uważając żeby nie wyjechać na szwajcarską autostradę (bo dla tych paru kilometrów nie ma co kupować szwajcarskiej winiety).
Bazylea - taki sam, ruchomy pomnik szewca mamy we Frankfurcie
Bazylea - taki sam, ruchomy pomnik szewca mamy we Frankfurcie
Muzaum samochodów Mulhouse
Muzeum samochodów Mulhouse
  • Niestety nie wystarczyło nam czasu na muzeum kolei w Mulhouse, podobno największe w Europie.
  • Podobnie nie zdążyliśmy zobaczyć stacji telegrafu optycznego systemu Chappe w Haegen
  • Odwiedziliśmy Strassburg. Ładne miasto, obejrzeliśmy też instytucje europejskie. Tu ostrzeżenie: Tam mają Umweltzone, znaczy pozwalają wjeżdżać tylko samochodom spełniającym konkretne normy emisyjności. Nasz Avensis się łapał, ale oni wymagają swojej plakietki potwierdzającej to, a niemieckiej plakietki nie uznają. Problemem jest nawet przejazd autostradą A35 przez miasto. Niestety dowiedziałem się tego wszystkiego dopiero w trakcie podróży i nie udało się już nic zrobić - w normalnym trybie załatwienie plakietki trwa parę tygodni. Próbowałem uzyskać przez sieć Ausnahmegenehmigung - jest taki tryb zgody na wjazd na 24 godziny dla samochodów nie spełniających norm, decyzja jest w 15 minut, wpisują numer rejestracyjny do systemu i można jechać, ale pojazdowi który normy emisyjności spełnia ten tryb nie przysługuje. Zobaczymy, czy przyjdzie mandat (podobno ok. 60 EUR)
Strassburg - katedra
Strassburg - katedra
Strassburg - budynek Rady Europy
Strassburg - budynek Rady Europy

Największe wrażenie zrobiła na mnie ta kolekcja samochodów, muszę zrobić o niej notkę. I na pewno doniosę też o decyzjach w sprawie aparatu.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Ciekawostki, Warto zobaczyć

10 komentarzy

James Bond w gorącym torfie

Notka przeleżała mi się od zeszłego roku, dotyczy turystyki i historii techniki, i szkoda żeby się zmarnowała. Wskazówki turystyczne powinny być nadal aktualne, a historia techniki jest aktualna zawsze. Więc tylko lekko zmodyfikuję okoliczności czasu i będzie działać.

W zeszłym roku wpadliśmy z żoną na szalony pomysł, żeby pojechać na tydzień do Karlovych Varów. Dlaczego szalony? Bo Karlove Vary to od dawna miejsce, gdzie masowo spędzają wakacje Rosjanie.

Pierwotnie plan był taki, żeby na krótki urlop pojechać gdzieś nie za daleko, ale do innego kraju. Pierwszym kandydatem była Francja, na przykład Strasburg i okolice, to od nas raptem ze 200 kilometrów. Ale potem zobaczyliśmy w telewizji parę reportaży z początku roku (2023), gdzie przedsiębiorcy i pracownicy z Karlovych Varów narzekali, że najpierw pandemia, a teraz wojna, Rosjanie już nie przyjeżdżają i jest straszna bieda. Zajrzałem na webcamy i w sieć, i rzeczywiście, ludzi po mieście chodziło mało, w hotelach dużo wolnych miejsc, a ceny nieprzesadne. Czyli pojawił się Plan - pojedziemy tam na 6 dni.

Nie będę się specjalnie rozpisywał, tylko parę luźnych spostrzeżeń, a potem dojdziemy do ciekawostki z historii techniki. Najpierw obserwacje:

  • Rosyjski było słychać, ale według bywalców o wiele mniej niż kiedyś. O ile mogłem się zorientować byli to Rosjanie mieszkający w Unii od dawna. No i nieustalony udział rosyjskojęzycznej ludności z innych krajów. Z-symboliki nie zauważyłem.
  • Wiele sklepów było nastawionych na Rosjan (i prowadzonych przez Rosjan), no i raczej pusto w nich było.
  • W mieście wielkiego tłoku nie było (chociaż w weekend trochę gorzej), w kawiarniach i restauracjach zawsze były wolne miejsca.
  • Miasto naprawdę ładne, warto przyjechać, ale jeżeli nie zamierzacie korzystać z zabiegów leczniczych (nie będę tu dyskutować ich sensowności i skuteczności), to tydzień wystarczy.
  • Byliśmy też w Mariańskich Łaźniach i Franciszkowych Łaźniach. Też ładne, chociaż każde to inny typ miejscowości: Karlove Vary (znaczy ich część turystyczna) leżą w wąskiej dolinie, i w wiele miejsc trzeba iść ostro pod górę. Mariańskie Łaźnie leżą na znacznie łagodniejszym zboczu, a Franciszkowe Łaźnie na całkiem płaskim terenie. Najbardziej polecam Karlove Vary, no ale co kto lubi, wybierajcie sami. Król Anglii Edward VII po przetestowaniu wszystkich trzech wybrał Mariańskie Łaźnie, i już tylko tam przyjeżdżał co rok.
  • Jak jesteśmy przy Edwardzie VII, to według opowieści w Karlovych Varach wynalazł on spodnie w kant. Nie wiem na ile ta anegdota jest prawdziwa, ale on podobno poszedł na spacer do lasu i rozdarł sobie spodnie. Kiedy dotarł do pierwszego sklepiku z ubraniami kupił sobie nowe, ale te przeleżały się na regale w dolnej warstwie i były zagniecione w kant. Po wycieczce pieszej król wrócił do hotelu Pupp na kolację, i tam wszyscy na początku się z niego ukradkiem śmiali, ale następnego dnia rano na śniadaniu wszyscy panowie mieli spodnie zaprasowane w kant, żeby być na bieżąco z najnowszymi trendami mody angielskiej. Pewnie to fejk, ale zabawny.
  • W Karlowych Warach wszyscy wielcy byli, oprócz króla Anglii oczywiście Goethe (Goethe był wszędzie, więc nic dziwnego że i tu), Franciszek Józef, Sissi, cała plejada słynnych europejskich kompozytorów, no i również Marks. Nawet mają tam jeden z nielicznych pozostałych w Czechach pomników Marksa.
Karlovy Vary - pomnik Marksa
Karlovy Vary - pomnik Marksa
  • Mieszkaliśmy w sporym domu wczasowym z roku 1970, oczywiście odnowionym niedawno według aktualnych standardów. Całkiem OK. W hotelu był basen napełniony woda mineralną z hotelowego ujęcia, był też kranik z którego można było sobie nabrać tej wody do butelki. Nieco mnie zaskoczyło, że ta woda miała pod 50 stopni, no ale taka okolica. W mieście jest nawet regularny gejzer z wodą o temperaturze 72 stopnie.
Karlovy Vary - gejzer
Karlovy Vary - gejzer

Teraz dojdziemy do Bonda: W Karlovych Varach kręcono sceny do "Casino Royale". Większość była w hotelu Grandhotel Pupp, trochę w mieście, a za tytułowe kasyno robił budynek, który na pierwszy rzut oka wydawał nam się operą. Dopiero po bliższym przyjrzeniu się okazało się, że jest na nim napisane że to Kaiserbad czyli Łaźnia Cesarska. Można było ją zwiedzać, więc weszliśmy. I wyszło, że to zabytek historii techniki.

Kaiserbad Karlovy Vary
Kaiserbad Karlovy Vary

Budynek zaprojektowało biuro projektowe Fellner & Helmer specjalizujące się w operach i teatrach, stąd zewnętrzne podobieństwo - oni wzięli standardowy projekt budynku opery i zaadaptowali go do nowego zastosowania. Podstawową różnicą było to, że tam gdzie w operze jest scena i widownia, tu był niezadaszony dziedziniec. Obwodowo po zewnętrznej stronie budynku szedł korytarz, z którego wchodziło się do pokojów zabiegowych (a raczej zestawów przebieralnia + pokój zabiegowy z wanną). Pokój zabiegowy przylegał do wewnętrznego dziedzińca, i od tej strony miał okno (ale z matową szybą, czy innym witrażem). I takie kondygnacje były dwie.

Na razie nic specjalnego, ale zaraz zacznie się ciekawe: Podstawowym oferowanym tam zabiegiem było siedzenie w sporej wanience z ciepłym torfem. Ten torf trzeba nagrzać do odpowiedniej temperatury i napełnić nim wanienkę. Żeby było higienicznie, dla każdego pacjenta taka wanienka musiała być napełniona na nowo, potem opróżniona i zdezynfekowana. I musiało to iść szybko - to był kombinat w którym wykonywano kilkaset zabiegów dziennie. Nie da się nosić tych wanien ręcznie po piętrach (za ciężko, za wolno), ani przynosić torfu w wiaderkach (bo wystygnie i za wolno).

Rozwiązanie było takie: W osobnym budyneczku za "operą" przygotowywano drewniane wanienki z ciepłym torfem. Wanienki były podziemnym korytarzem mechanicznie dostarczane na dziedziniec "opery", tam systemem szyn i wind hydraulicznych jechały one do pokojów zabiegowych i wjeżdżały na miejsce kąpielowe od dołu, przez podłogę. Pacjent siedział w tym torfie przepisany czas, potem mył się w normalnej wannie, ubierał w przebieralni, a tymczasem wanienka z torfem wracała do budynku technicznego. Tam była opróżniana, czyszczona, i mogła być użyta następny raz.

Kaiserbad Karlovy Vary - dziedziniec
Kaiserbad Karlovy Vary - dziedziniec

Nie udało mi sięznaleźć w sieci dokładnie nic o tym, jak cała ta instalacja była skonstruowana, ale na podstawie oglądania jej pozostałości na dziedzińcu budynku wnioskuję, że było tak:

  • Okna z łuczkami to pokoje zabiegowe.
  • Poniżej musiała być kondygnacja techniczna, przez te prostokątne otwory (później zamurowane) pewnie wjeżdżały wanienki. Musiały być tam jakieś drzwi - bo dziedziniec pierwotnie nie był zadaszony i bez drzwi wiatr by hulał po piętrze.
  • Na poziomie podłogi kondygnacji technicznej widać resztki wystających dwuteowników. Na pewno podtrzymywały one tory, po których jeździły wanienki, prawdopodobnie na jakichś wózkach.
  • Nie jest dla mnie jasne, jak wanienki dostawały się z poziomu tunelu na poziomy techniczne. Pionowa winda? Pochylnia? Na dziedzińcu zachowało się parę słupów tej instalacji, ale za mało żeby odtworzyć na tej podstawie koncepcję transportu pionowego.
  • Pytań pozostaje wiele:
    • Jak przemieszczano wanienki z poziomu technicznego do pokoju zabiegowego? Winda pod każdym pokojem?
    • Transport poziomy był na pych, czy mechaniczny?
    • Jak zmieniano kierunek jazdy wanienki żeby wprowadzić ją z toru na dziedzińcu do budynku? Obrotnica przed każdym wjazdem, czy coś bardziej wymyślnego?
    • Jak w ogóle wyglądała hydraulika w 1895? I czym była napędzana? Maszyną parową?
    • Jakie było sterowanie tym wszystkim? Była już jakaś automatyka, czy wszystko ręcznie?

Ta łaźnia była w tym czasie najnowocześniejsza na świecie. Cesarz Franciszek Józef był tam nawet raz, ale nie kąpał się w torfie (takie zbytki nie były w jego stylu), tylko obejrzał wszystko i wrócił do hotelu Pupp.

Karlovy Vary - Grandhotel Pupp
Karlovy Vary - Grandhotel Pupp

Budowę łaźni ukończono w roku 1895 i biznesowo był to strzał w dziesiątkę - inwestycja zwróciła się już po czterech latach. Niestety nie tak długo później wybuchła wojna i klientów zrobiło się o wiele mniej. Nie zapamiętałem wszystkich dat, które po czesku tam opowiadali (a w sieci o tym mało), ale chyba już wtedy rozpoczął się powolny upadek łaźni. Nie serwisowana technika psuła się powoli. Za międzywojennej Czechosłowacji cesarstwo było niemile widziane, więc budynek nazywał się zamiast "Kaiserbad" "Łażnia I". Potem przyszła druga wojna, kiedy to nie było w Karlovych Varach kuracjuszy, a tylko ranni żołnierze. Całkowicie dobiła instytucję komuna - co prawda zrobiony tam został jakiś remont i działała fizykoterapia, ale wanny z torfem noszono już tylko ręcznie. Jakakolwiek działalność medyczna padła w latach osiemdziesiątych. Na chwilę poratowała budynek firma z Austrii, która zrobiła tam kasyno (do którego nie mieli wstępu obywatele Czechosłowacji), ale w początku lat dziewięćdziesiątych przedsięwzięcie zbankrutowało. Opuszczony budynek stał i niszczał.

Dopiero całkiem niedawno - w 2010 - budynek uzyskał status Pomnika Kultury Narodowej i rozpoczęto jego renowację. Niestety systemu transportu wanien nie da się już odbudować- zostały tylko ze cztery słupy na tymczasem zadaszonym dziedzińcu i, jak sądzę, żadnej dokumentacji i znikomo zdjęć. W sąsiednim budyneczku, tym od przygotowywania wanien, akurat idzie renowacja.

Kaiserbad Karlovy Vary - filar
Kaiserbad Karlovy Vary - filar
Kaiserbad Karlovy Vary
Kaiserbad Karlovy Vary - widok od tyłu. Po prawej budynek techniczny w remoncie.

Jedynym odremontowanym pokojem zabiegowym jest ten najlepszy, zwany "cesarskim".

Kaiserbad Karlovy Vary
Kaiserbad Karlovy Vary - Pokój Cesarski. Po prawej widoczna wanienka na torf, dostarczana od dołu przez otwór w podłodze.

Jeszcze jedna ciekawostka techniczna: W tejże łaźni powstał pierwszy w cesarstwie fitness club, taki z przyrządami. Już w tamtych czasach sporo ludzi zaczęło pracować głową, a nie rękami, i w związku z tym pojawiły się te problemy, które mamy i dziś - nadwaga i jej skutki. Pewien szwedzki lekarz - Gustav Zander - słusznie stwierdził, że potrzebne jest trochę ruchu, więc zaprojektował maszyny do ćwiczeń. W Cesarskiej Łaźni urządzono sale z takimi maszynami, jedną dla mężczyzn, drugą dla kobiet (budynek był ściśle podzielony na część męską i żeńską). Niestety Zander nie wymyślił strojów do ćwiczeń, i panowie ćwiczyli w garniturkach, a panie w długich sukniach. Niestety niewiele z tego wszystkiego się zachowało, a maszyny treningowe Zandera się można zobaczyć tylko w paru muzeach na świecie. Między innymi w Muzeum Techniki w Pradze. Byłem w Muzeum Techniki w Pradze, bardzo fajne, jak znajdę trochę czasu to zrobię o tym notkę, ale na te maszyny nie zwróciłem niestety uwagi.

Kaiserbad Karlovy Vary - fitness studio
Kaiserbad Karlovy Vary - fitness studio

Ogólnie polecam, chociaż proszę pamiętać że to lokacja raczej na wczasy "emeryckie".

 

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Warto zobaczyć

6 komentarzy

Sztuczna inteligencja nas kiedyś zastąpi?

Po dwóch poprzednich odcinkach czytelnikowi może się wydawać, że nie doceniam aktualnego stanu prac nad generatywnym AI, a nawet go wyśmiewam. To nie jest tak. W porównaniu z tym, jak wyglądało automatyczne tłumaczenie dziesięć lat temu, to aktualne to rewelacja. Do generacji tekstów i obrazków można mieć wiele zastrzeżeń, ale to już jest naprawdę coś. Moje uwagi wynikają przede wszystkim z tego, że to wcale nie jest pierwszy hype na AI, a od zawsze miała ona zastąpić człowieka. Prawie tak, jak ta automatyczna generacja kodu z poprzedniej notki.

A było to tak:

  • "Perceptron", czyli sieć neuronową z użyciem "sztucznych neuronów" wymyślono teoretycznie w roku 1943, pierwszy komputer oparty na perceptronach (Mark I Perceptron) zbudowano w roku 1957. Hype na ten "sztuczny mózg" był taki, że przez dłuższy czas wszelkie komputery nazywano "mózgami elektronowymi", i miały one zastąpić człowieka we wszystkim.
Mark I Perceptron
Mark I Perceptron. Źródło: https://americanhistory.si.edu
  • IBM próbował stworzyć "Rozwiązywacz problemów wszelakich" ("General Problem Solver") już w roku 1959. (oczywiście nie wyszło).
  • W sześćdziesiątych i siedemdziesiątych faktyczne osiągnięcia w AI były dość umiarkowane, głównie ze względu na brak mocy obliczeniowej ówczesnych komputerów. Ale hype, chociaż mniejszy, istniał nadal - na przykład w sporej części SF istotną rolę grał duży, inteligentny i samoświadomy komputer komunikujący się z użytkownikami głosowo (na przykład w "Luna to surowa pani" Heinleina).
  • W siedemdziesiątych zdarzył się jednak Cybersyn - projekt który nie został zakończony i raczej nawet gdyby go  zakończyć nie dałby spodziewanych rezultatów, ale na wyobraźnię podziałał.
  • Rozwój AI istotnie przyspieszył w osiemdziesiątych. Rozpoczęto na przykład próby z autonomicznymi pojazdami, zarówno  wojskowymi, jak i cywilnymi. SF pokazywała autonomiczne roboty (np. "Terminator"). Według hype AI miała na początek zastąpić zawody żołnierza i kierowcy.
  • Nawet w takim NRD uważano AI za ratunek dla kraju i prowadzono intensywne (choć w tak naprawdę mało obiecujące) prace nad tym tematem.
  • W dziewięćdziesiątych pojawiły się dostępne nawet dla amatora programy do analizy technicznej kursów giełdowych, oparte na sieciach neuronowych. Hype mówił, że wyeliminują one zawód tradera.
  • W dwutysięcznych hype trochę opadł - prace nad AI posuwały się intensywnie, ale wyraźnie było widać że wyniki sa dość odległe od wygórowanych oczekiwań. Automatyczne tłumaczenie było marne, autonomiczne pojazdy nie nadawały się za bardzo do wypuszczenia ich samodzielnie na drogę, praktycznie działały jedynie zabawki w rodzaju "Furby", albo autonomiczne odkurzacze. A powiedzmy sobie otwarcie, że autonomiczny odkurzacz to poziom trochę lepszego "cybernetycznego żółwia" z sześćdziesiątych.
  • Najnowszy hype na generatywne AI nie jest więc niczym nowym.

Generalnie to prawie każda nowa technologia w trakcie jej rozwoju generuje cykle hype-hate. Tak typowo to ani nie jest z nią tak dobrze jak odczuwa się to  w fazie hype, ani tak źle jak odczuwa się w fazie hate. Nie inaczej jest z AI.

Współczesne AI świetnie nadaje się do wykrywania wzorców w danych wejściowych, tu pojawia się sporo istotnych zastosowań i dokonanych dzięki niej odkryć. AI generatywna jest jednak w fazie over-over-hype. Ona coś już  potrafi, to robi wrażenie, ale realistycznie patrząc to do zastępowania człowieka jest jej bardzo daleko. I to nie jest tak, że wystarczy trochę skorygować implementację, dać szybszy komputer albo więcej pamięci i już - nie, ograniczenie tkwi w samej jej koncepcji. żeby zrobiło się znacząco lepiej potrzeba nowej koncepcji. I to nie będzie rok czy dwa.

Moja prognoza (żadna tam szklana kula czy głęboka futurologia - po prostu będzie tak, jak zawsze): 

  • W najbliższych latach będzie się próbować wtykać generatywną AI wszędzie, gdzie tylko się da. Powstanie trochę w miarę użytecznych narzędzi, ale
  • generalnie efekty tego będą takie sobie, znacznie poniżej oczekiwań.
  • Hype powoli przejdzie w hate.
  • Tymczasem będzie się pracować nad nowymi koncepcjami
  • Cykl się powtórzy. Następny hype będzie za 10-20 lat.

Czyli na Zachodzie bez zmian. Generalnie można spać spokojnie, AI miejsca pracy wam raczej nie zabierze. Jakieśtam, ewolucyjne zmiany w pracy w różnych zawodach na pewno będą, ale nie takie, żeby zaraz połowę pracowników wyrzucać (A jeżeli jakiś zbyt łatwowierny manager mimo wszystko połowę wyrzuci, to wkrótce pożałuje).

A już zwłaszcza nie za wiele zmieni się w zawodzie programisty. CEO Nvidii Jensen Huang uważa, że przyszłe pokolenia w ogóle nie będą musiały uczyć się języków programowania, ale według mnie to zależy od definicji "języka programowania". Pan Huang ma chyba definicję bardzo zawężoną do języków imperatywnych - i tu nawet mógłbym się zgodzić. Programowanie imperatywne to prowadzenie komputera za rączkę, i na dłuższą (ale naprawdę dłuższą, chyba nawet nie za mojego życia) metę powinno to się zmienić. Ale na językach imperatywnych świat się nie kończy, mamy jeszcze bardzo szeroki wybór języków deklaratywnych. Taki na przykład Prolog powstał już w roku 1972, i od początku był uważany za "język sztucznej inteligencji".

Dalej pan Huang stwierdził: "It is our job to create computing technology such that nobody has to program and the programming language is human. Everybody in the world is now a programmer”. Ale jakoś przecież musimy komputerowi (nawet sztucznie inteligentnemu komputerowi) powiedzieć, czego dokładnie od niego chcemy. Zresztą żywym programistom/architektom też musimy to jakoś powiedzieć, i użycie przy tym języka naturalnego od zawsze jest jednym z najpoważniejszych źródeł problemów. Do tego stopnia, że już dziś przy tworzeniu requirementów używamy co prawda języka naturalnego, ale częściowo sformalizowanego (na przykład jest dokładnie zdefiniowane, w jakiej sytuacji piszemy "shall", w jakim "should", a w jakiej "may". Takich reguł jest więcej). Przy formułowaniu requirementów używamy formalnych  notacji matematycznych (np. "6V < Ubatt < 18V"), wzorów matematycznych i diagramów w sformalizowanych notacjach (np. UML czy SysML). Wiele typów tych diagramów potencjalnie daje się automatycznie przekształcić w wykonywalny kod przy użyciu różnych generatorów kodu (BTDT), co według mnie spełnia definicję "języka programowania". Użycie języka naturalnego do programowania uważam za mrzonkę, to nigdy nie działało dobrze i nie będzie dobrze działać.

Ale najśmieszniejsze jest to jego "Everybody in the world is now a programmer". Całkiem podobne hasła towarzyszyły rozposzechnieniu internetu i prostych Authoring Tools. Everybody in the world miał być now kreatywnym muzykiem, grafikiem, pisarzem, poetą, filmowcem, popularyzatorem nauki czy kim tam jeszcze. Dostaliśmy garść wartościowych artystów, i miliony tiktokerów, influencerów i szurów. Nie jestem pewien, czy było warto. Większość ludzi wcale nie chce być artystą albo programistą, a większość tych którzy chcieli by być (zwłaszcza bez włożenia w to wysiłku), wcale się do tego nie nadaje.

TL;DR? Będzie jak zawsze. Zmiany ewolucyjne, nie rewolucyjne.

 

 

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy:

Kategorie:Pomyślmy

2 komentarze

Sztuczna inteligencja zastąpi nas, programistów.

Zawodem szczególnie podatnym na zastąpienie przez AI miałby być zawód programisty. Tak przynajmniej można ostatnio usłyszeć i przeczytać w różnych mediach. Zastanówmy się, czy tak naprawdę jest. Bo przecież AI może wygenerować śliczny kod programu na podstawie opisu, co ten program ma robić. Może, prawda? Prawda?

Zacznijmy od tego, że mówimy o kodowaniu, czyli pisaniu tekstu, który po przekształceniu jest wykonywany przez komputer - aktualna AI nie potrafi przecież nic innego niż generowanie tekstów. Tyle że nawet gdyby AI naprawdę wygenerowała nam śliczny i bezbłędny kod, to i tak nie eliminuje to zawodu programisty, a co najwyżej kodera. Programowanie to cały proces, kodowanie to tylko jeden, najmniejszy jego etap. Programowanie z kodowaniem utożsamiają tylko ludzie nie mający o tym pojęcia, co bardziej amatorscy programiści-amatorzy i może jeszcze jakieś dziadowskie firmy programistyczne.

Na przykład u mnie w branży automotive przy tworzeniu oprogramowania obowiązuje norma ISO26262, definiująca proces zwany V-Model. Na obrazku wygląda to tak:

V-model w ISO26262
V-model w ISO26262

Zauważmy, że w tym modelu kod źródłowy (czyli właśnie kodowanie) jest na samym dole diagramu, i nie przypadkiem jest to V-model (ze szpicem w dół), a nie na przykład Λ-model (ze szpicem w górę). Kodowanie jest po prostu najmniej istotnym elementem procesu. Nawet gdyby udało się je całkowicie wyeliminować, pozostałą większość roboty i tak będzie musiał zrobić no kto? Żywy programista oczywiście.

Teraz drugi problem. Załóżmy, że AI naprawdę wygeneruje nam dobry kod, kiedy jej powiemy co ten kod ma robić. W sumie żywemu programiście też musimy powiedzieć, co ten kod ma robić. I tak typowo to nie mówimy mu tego, tylko piszemy w formie requirementów. I tych requirementów do uwzględnienia zawsze trochę jest. Na szczęście nie musimy specyfikować każdego najdrobniejszego szczegółu, bo ten programista taki całkiem głupi nie jest, i z grubsza będzie rozumiał dlaczego pewne rzeczy mają być zrobione tak, a nie inaczej (bo przecież sam jeździ samochodem), zajrzy do dokumentacji procesora (i do erraty też), będzie znał ograniczenia użytej platformy (albo o to zapyta), itp. itd. Inaczej mówiąc: będzie korzystał ze swojej i innych wiedzy o świecie.

No ale AI, jak już wiemy z poprzedniego odcinka, nie ma wiedzy o świecie. I w związku z tym specyfikacja dla niej musi być o wiele bardziej szczegółowa niż dla programisty. I w którymś momencie to przestanie mieć sens - jeżeli będziemy musieli pokazać AI paluszkiem każdy szczegół, to po jaką cholerę nam takie AI? Szybciej napiszemy to sami, bez kombinowania z tłumaczeniem (nawiasem mówiąc tak samo bywa z żywymi programistami, sytuacja że lepiej napisać samemu niż komuś tłumaczyć nie jest znowu taka rzadka). I jakoś o podobnym przypadku już pisałem przy marzeniu lat 60-tych, czyli "dowodzeniu poprawności programów": Jeżeli wyspecyfikujemy nasz program bardzo dokładnie, to w zasadzie powinno dać się z tego zrobić implementację, nawet bez AI.

Kolejny problem z requirementami jest taki, że tak normalnie to one powinny przychodzić od klienta. Tyle  że klient bardzo często:

  • Sam nie wie, czego właściwie chce.
  • Przekopiował requirementy z wcześniejszego projektu, a tu niezupełnie pasują.
  • Nie zauważył sprzeczności w requirementach.
  • Nie znał ograniczeń sprzętu.
  • Sam nie rozumie, co właściwie napisał.
  • itp. itd.

Teoretycznie wszystkie takie problemy powinno dać się wyłapać zanim dojdzie do kodowania, ale to jest naprawdę tylko teoria. Zależności jest zbyt wiele, żeby tak się dało przy rozsądnym nakładzie pracy. W praktyce wcale nie tak rzadko programista przy kodowaniu musi sprawdzać, co poeta miał na myśli na którymś w wyższych etapów V-modelu, i czy na pewno jest pewny. (Dygresja: po niemiecku "poezja" to "Dichtung", tak samo jak "uszczelka", co pozwala konstruować mnóstwo bardzo suchych sucharów na takie tematy). Jakoś nie za bardzo potrafię wyobrazić sobie AI pytające autora inputu o uszczegółowienie albo uściślenie, to tak nie działa, tego ona nie potrafi.

Jest w tym wszystkim kolejny aspekt: To nie jest tak, że napiszemy kod raz a dobrze, i tak on zostanie na wieki. Zawsze wkrótce okazuje się, że coś trzeba tam jednak zrobić inaczej, wcale niekoniecznie dlatego, że nasz kod jest zły. Gdy piszemy ręcznie, poprawiamy te parę linii, aktualizujemy specyfikację tych paru testów, robimy nowe testy zmienionego kawałka i już. Tymczasem przy AI musimy kazać jej wygenerować całość od nowa, a ona jest niedeterministyczna z założenia i wygeneruje nam całkiem nowy kod, całkiem inny niż poprzedni. No i lokalność zmiany szlag trafia, trzeba od nowa robić pełne testy całości, review kodu (full, nie tylko delta), certyfikację, czy co tam jeszcze jest wymagane. Jeżeli norma wymaga pokrycia testami wszystkich branchy w kodzie, to musimy mocno pozmieniać nasze testy. I tak dalej, i tak dalej. Przecież z czymś takim nie da się pracować, to generuje więcej roboty niż było bez tego.

Oczywiście moglibyśmy generować z AI raz, a potem poprawiać w kodzie generowanym. Tyle że to nie za wiele daje - wtedy musimy analizować nie swój kod. I po kilku poprawkach i tak kod będzie w sporym stopniu nasz, nie AI. I wtedy po co nam to AI? Współczesne IDE generują nam szkielety zawartości nowych plików kodu i mogą wtykać snippety kodu w żądane miejsca, i to robić to deterministycznie - na cholerę nam bawić się w analizę intencji AI?

A już całkowicie pomijam fakt, że taki AI generator kodu absolutnie nie da się certyfikować na safety, głównie ze względu na jego indeterminizm. A w szczególności nie da się spełnić wymagań normy ISO26262 dla narzędzi programistycznych. Znaczy każdy safety-relevant kod wygenerowany przez AI musi przejść pełny review.

Teraz napiszę kontrowersyjną rzecz: Cała historia informatyki to historia walki o zastąpienie  kodowania przez programistę generacją kodu. Było to tak:

  • Na początku komputery programowało się wpisując kody rozkazów do pamięci przy pomocy klawiatury binarnej, a później ósemkowej. Mi też się kiedyś coś podobnego zdarzyło (tyle że bez tej klawiatury), to był prawdziwy hardkor, tak się nie da pracować z kodem dłuższym niż parędziesiąt rozkazów.
  • Dlatego wymyślono assembler. Już nie potrzeba było hardkorowego kodera, każdy głupi mógł wpisać tekstowo op-cody rozkazów i program już działał. No ale tu też przy większych programach zaczęły się problemy z ogarnięciem kodu. (Zauważmy, że assembler jest de facto generatorem kodu - na podstawie tekstu generuje kod maszynowy)
  • Dlatego do assemblera dodano makra, tworząc makroassembler. Teraz każdy głupi mógł sobie radykalnie skrócić program używając makrosów. No ale tu też przy większych programach zaczęły się problemy z ogarnięciem kodu. (Zauważmy, że warstwa makro jest generatorem kodu - na podstawie tekstu makrosów generuje tekst rozkazów assemblera).
  • Dlatego powstał język wysokiego poziomu nazwany COBOL. Teraz każdy user mógł sobie napisać program w języku naturalnym, a komputer zrobił wszystko, czego ten user chciał. Przynajmniej jeżeli chciał zrobić jakieś operacje na bazie danych. No ale nie wszystko robi się na bazie danych. No i ta "naturalność" języka była dość relatywna. (I oczywiście taki kompilator jest generatorem kodu maszynowego).
  • Dlatego powstały inne języki programowania, na przykład FORTRAN, Algol 60, Algol 68, Pascal czy C. Teraz każdy głupi mógł sobie łatwo napisać program. (Zauważmy, że każdy kompilator czy interpreter jest też generatorem kodu, a do dziś wiele kompilatorów nie generuje wprost kodu maszynowego tylko kod źródłowy w assemblerze. A pierwsza faza kompilacji programu w C to preprocesor, czyli ewidentny generator kodu).
  • Potem zmniejszać ilość kodu miała koncepcja modularności / obiektowości (Modula2, C++, Java, ...). Jakościową zmianą w generacji kodu były na przykład Templates w C++.
  • Dalej pojawiły się pierwsze próby z low-code: wszystkie te języki Visual-XXX (Basic, C++, ...). Tu użytkownik miał po prostu narysować aplikację GUI, i napisać tylko troszeczkę kodu w callbackach. Resztę robił generator. To nawet jakoś działało.
  • Następna próba była - moim zdaniem - najbardziej obiecująca ze wszystkich: Model Driven Development. Kod miał być wygenerowany z modelu, co potencjalnie mogło zintegrować generację w cały proces tworzenia oprogramowania. To nawet działało (BTDT), ale nie było pozbawione wad i nie było dla każdego.
  • Po opadnięciu hype na MDD poszło to wszystko raczej w stronę konfiguracji w jakimś narzędziu i generacji kodu z templates tekstowych albo czysto programowej. Tak działa cały ten AUTOSAR i to jest mix no-code z low-code.
  • Do niedawna na topie było właśnie low-code i no-code, ale to są głównie scamy - przychodzi jakiś akwizytor, na pokazie w parę minut wyklikuje działającą aplikację, i managerstwo się na to łapie. A potem się okazuje, że wyklikać da się tylko to, co producent wbudował do środka, a zrobienie w tym czegoś więcej jest od cholernie trudnego do niemożliwego.
  • Od dłuższego już czasu IDE wrzuca szkielety kodu do nowo tworzonych plików, albo ma jakiś katalog snippetów do różnych zadań. To też jest forma generatora kodu. No i zawsze można przekopiować coś ze StackOverflow albo z jakiegoś starego projektu.
  • No i teraz wchodzi, cała na biało, generacja kodu przez AI. No i tak serio serio to ma być wreszcie to ultymatywne rozwiązanie, żeby już nic nie kodować? Przecież to już chyba ósma dekada tego eliminowania kodowania, że już-tylko-chwila i programiści staną się niepotrzebni. Prawie jak z tą syntezą termojądrową.

Podsumowanie: Jak na razie nie ma się czym ekscytować (no chyba że przez cały czas kodujesz maski do aplikacji bankowych, ale wtedy i bez AI lepiej się trochę przebranżowić). Jak będzie dalej? Moja prognoza w następnym odcinku.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy:

Kategorie:Pomyślmy

Skomentuj

Sztuczna inteligencja nas zastąpi

Strasznie dawno nic nie pisałem, ale wcale nie dlatego, że nie mam o czym. Tematów jest mnóstwo, tyle że freelancerstwo zajmuje mi bardzo dużo czasu. Trudno się opędzić od klientów i projektów. Po drodze potłumaczyłem angielskojęzyczne notki WO o wojnie z jego substacka na niemiecki, pomagając sobie DeepL-em i tłumaczem Googla, i to był jeden z triggerów tej notki.

Drugim triggerem był nieustanny szum medialny o tym, jak to AI zastąpi mnóstwo zawodów, a w szczególności programistów. Akurat poczytałem trochę jak te aktualne implementacje AI są skonstruowane, połączyłem tę wiedzę z obserwacjami efektów ich działania i oto moje wnioski. Dla ustalenia uwagi: Piszę nie o AI generalnie, tylko o realnie istniejących implementacjach generujących teksty i obrazy.

Najpierw parę słów o tym, jak to (w uproszczeniu) działa. I to jest tak: To wszystko są modele językowe. Taka AI "wie" tylko tyle, że w kontekście K po słowie S1 z prawdopodobieństwem P następuje słowo S2. A "wie" to tylko z tekstów, którymi została nakarmiona. Tam nie ma żadnej wiedzy o świecie, tam są tylko słowa, słowa, słowa.

Dla zrozumienia konsekwencji mały rys historyczny. W początku wieku XX pojawił się prąd artystyczny zwany dadaizmem. Dadaiści odrzucali logikę, racjonalizm i estetykę kapitalizmu. Zamiast tego wszystkiego proponowali nonsens i nieracjonalność, a to wszystko miało być tylko "sztuką dla sztuki". Jedną z ich koncepcji było tworzenie wierszy przez losowanie słów. Tu cytat z "Manifestu Dada":

TO MAKE A DADAIST POEM

Take a newspaper.
Take some scissors.
Choose from this paper an article of the length you want to make your poem.
Cut out the article.
Next carefully cut out each of the words that makes up this article and put them all in a bag.
Shake gently.
Next take out each cutting one after the other.
Copy conscientiously in the order in which they left the bag.
The poem will resemble you.
And there you are – an infinitely original author of charming sensibility, even though unappreciated by the vulgar herd.

ABY STWORZYĆ DADAISTYCZNY WIERSZ

Weź gazetę.
Weź nożyczki.
Wybierz z tej gazety artykuł o długości, jaką chcesz nadać swojemu wierszowi.
Wytnij artykuł.
Następnie ostrożnie wytnij każde ze słów, które składają się na ten artykuł i włóż je wszystkie do woreczka.
Delikatnie potrząśnij.
Następnie wyjmij każdy wycinek jeden po drugim.
Kopiuj sumiennie w kolejności, w jakiej opuściły woreczek.
Wiersz będzie przypominał ciebie.
I oto jesteś - nieskończenie oryginalny autor o czarującej wrażliwości, choć niedoceniany przez wulgarne stado.

Oczywiście pełna losowość kolejności słów dawała wiersze nie nadające się nawet do czytania, więc w praktyce wycinano raczej całe linie tekstu źródłowego a nie pojedyncze słowa. Przy tym podejściu efekty bywały nawet nie najgorsze, ale sensu już programowo nie było w nich żadnego. Zwracam uwagę na proroczą linię Manifestu "The poem will resemble you" - za chwilę do niej wrócę.

Potem pojawiły się komputery, i zaczęto próbować robić podobne rzeczy na komputerze, bawiono się w to już na mainframe, pamiętam też takie programiki na Commodorka. Komputer zastąpił żmudne wycinanie nożyczkami i umożliwił ograniczenie losowości tak, żeby tekst wychodził jako-tako poprawny gramatycznie, ale sensu nadal nie było w nim żadnego.

Obecne implementacje AI idą mały krok dalej - robią ten (nadal w sporym stopniu losowy) tekst takim, jak statystycznie piszą ludzie, i to jest właśnie "The poem will resemble you". Niestety nie "an infinitely original author of charming sensibility" tylko "the average human", ale to zawsze coś. Zauważmy jednak, że nadal sens w tym wszystkim pojawia się co najwyżej jako efekt uboczny tego naśladowania człowieka - bo nie ma skąd inąd się wziąć. W moim rozumieniu sens musi brać się z wiedzy o świecie, a tu jej nie ma. Zresztą nie tylko w moim rozumieniu tak jest - na przykład Trurl tworząc Elektrybałta zaczął od wymodelowania całej historii Wszechświata, a dopiero na tej podstawie zabrał się za wierszokletstwo.

Ktoś może argumentować, że przecież taka AI ma pełen dostęp do Internetu, i może sobie wszystko wyguglać. Hmm, a powiedz, jaki procent wyników twoich zapytań googla jest sensowne i odpowiada na twoje pytanie? I w jaki sposób oddzielasz wyniki sensowne/prawdziwe (czyli zgodne ze światem rzeczywistym) od bezsensownych/nieprawdziwych? Nie przypadkiem na podstawie twojej wiedzy o świecie? Bez wiedzy o świecie możesz najwyżej powiedzieć który wynik jest podobny do twojego modelu językowego, a który nie. Nic więcej. (Dokładnie ten sam błąd popełniają ludzie twierdzący "Po co mam się uczyć, skoro mam googla?". A jakim cudem chcesz potem zrozumieć wyguglaną odpowiedź?).

Pewien czas temu można było zauważyć spory hype na automatyczne tłumaczenie. Ponieważ poćwiczyłem takie tłumaczenie na notkach WO, mogę coś na ten temat powiedzieć (przynajmniej o niemieckim jako języku docelowym). I to jest tak: Rzeczywiście oszczędza to sporo tej fizycznej roboty z tworzeniem gramatycznie poprawnych zdań w języku docelowym. Ale nadal nie można wyniku puścić bez sprawdzenia i poprawienia. Przy tym DeepL ma całkiem inny styl niż tłumacz Googla. Google gubi się w zdaniu częściej niż DeepL, ale w innych miejscach i zawsze warto porównać obie wersje. Który jest lepszy stylistycznie to kwestia gustu. Za to Google potrafi poprawnie użyć indirekte Rede, przy DeepL nigdy tego nie zaobserwowałem.

Ale oba mają ten sam problem: Brak im wiedzy o świecie. Na przykład kiedy w kontekście lat 90-tych pada nazwisko Clinton bez imienia, dla obu jest to "ona" (Hilary, a nie Bill), bo tak było w nowszych tekstach, którymi je uczono. Trzeba wyłapywać i poprawiać odniesienia do popkultury, zwłaszcza nie najnowszej (cytaty, tytuły), bo oba jej po prostu nie znają. Idiomy też są dla nich poważnym wyzwaniem. Itp., itd. Znaczy: AI usprawnia pracę tłumacza, ale nie da rady go zastąpić.

Jeszcze anegdotka: WO w swojej notce przetłumaczył (prawdopodobnie automatycznie) z rosyjskiego na angielski fanfik Girkina o puczu Prigożina w stylu "Trudno być Bogiem" Strugackich. Nie chciałem robić tłumaczenia tłumaczenia, więc znalazłem oryginał rosyjski (nie chcę linkować, jak ktoś chce zobaczyć, to proszę ręcznie: na "t.me/s/strelkovii" poszukać "Трудно быть чёртом"), przetłumaczyłem go na niemiecki obydwoma tłumaczami, i oba miały ten sam problem - były tam wspomniane "Серые Роты", czyli "Szare Roty" (albo "kompanie", takie oddziały wojska). Formy liczby mnogiej słów "Рота" i "Рот" ("pysk") są identyczne, i obu AI-tłumaczom wychodziły "die Grauen Mäuler" ("Szare Pyski" albo "Szare Mordy"). Dla informacji: W tłumaczeniu Ireny Piotrowskiej były to "Szare Oddziały".

Wróćmy do prądów artystycznych sprzed 100 lat: Dadaiści proponowali również losowość w sztukach wizualnych, np. kolaże z przypadkowych wycinków. AI też to potrafi, w praktyce dość wiernie oddając produkt generacji tekstów na obrazku. Na tyle wiernie, że wszystkie problemy aktualnych AI generujących teksty można jeszcze łatwiej zauważyć na tych obrazkach. A zwłaszcza gdy poprosimy o obrazek czegoś z tekstem, na przykład plakatu filmowego albo pudełka z setem Lego - AI umieszcza na nim grupy pikseli przypominające litery i słowa, ale nigdy nie są to sensowne i czytelne napisy. To tylko wizualnie przypomina to, co robią w tym miejscu ludzie, ale AI nie "rozumie" ich sensu.

Set LEGO według AI
Set LEGO według AI

Znaczy ja doceniam, że udało się zimplementować przerobienie opisu słownego w spójny wizualnie obrazek a nie dadaistyczny kolaż, ale to, co jest na tym obrazku, to nadal nie ma wielkiego sensu, właśnie ze względu na brak wiedzy o świecie generatora. Na przykład jak poprosić o obrazek o "katastrofie elektrowni w Czarnobylu", dostajemy elektrownię z kominami. Przy zwrotach typu "wycierać kurze" albo nazwach w rodzaju "Mniszek lekarski" dostajemy "jak sobie mały Kazio wyobraża znaczenie takich zwrotów".

"Wytrzyj kurze" według AI
"Wytrzyj kurze" według AI
"Mniszek lekarski" według AI
"Mniszek lekarski" według AI

O, z tym "małym Kaziem" to jest ciekawy trop. Porównajmy sobie aktualne AI z człowiekiem. Według mnie porównanie z dzieckiem w jakimś wieku nie jest dobre, bo z jednej strony AI ma braki w wiedzy o świecie podobne do nie za dużego dziecka, ale z drugiej ma o wiele większą sprawność językową niż wielu dorosłych. Ale powiem, że poznałem w życiu trochę dorosłych ludzi na podobnym poziomie kognitywnym co ta AI. Znaczy powtarzających zasłyszane/przeczytane zdania jak z gazety na podstawie słów kluczowych, jednak bez ich weryfikacji i zrozumienia ich znaczenia. Podejrzewam, że większość moich czytelników też takich ludzi spotkała, przynajmniej w sieci. Zazwyczaj są to zwolennicy różnego rodzaju teorii spiskowych oraz partii populistycznych. Czyż na przykład płaskoziemcy nie wydają wam się skonstruowani podobnie do aktualnego AI? Znaczy że mają tylko model językowy bez modelu świata? (A może te dwa modele po prostu nie są u nich połączone?)

EDIT 2024.04.06: Przypomniałem sobie mojego znajomego Putinverstehera i ogólnie teoriospiskowca. On jest inżynierem automatykiem, urodził się w Polsce, ale od prawie 50 lat jest w Niemczech. I on pewnego razu przy dyskusji na temat znajomości języka powiedział "Ja potrafię powiedzieć więcej (po niemiecku), niż rozumiem". Wtedy mnie to rozbawiło jako oczywista bzdura, ale teraz się nad tym zastanawiam. Czyżby był to właśnie przypadek modelu językowego nie połączonego z modelem świata?

Teraz przejdźmy do konsekwencji dla rynku pracy: Widzę jeden zawód, który może z marszu zostać zastąpiony przez AI (i nie jest to zawód dziennikarza): Bezproblemowo można zastąpić wszystkich tych tekściarzy wymyślających opisy do produktów w katalogach sprzedaży wysyłkowej. To jest przecież właśnie beztreściowe blablabla, trochę podobne do tego, jak piszą ludzie. Taka generacja opisów do sprzedawanych produktów jest już dostępna dla każdego przy tworzeniu aukcji na eBayu. I powiem szczerze, że ja takich tekstów tworzyć nie umiem, AI jest tu ode mnie o wiele lepsze. Ale czy można nazwać to inteligencją?

Przy innych zawodach nie jest już tak prosto - w większości produkowane teksty muszą mieć jednak jakieś odniesienia do świata zewnętrznego. AI potrafi świetnie "lać wodę", ale kiedyś trzeba jednak dojść do konkretów. Przedstawiciele paru zawodów już zdążyli się przejechać na próbach użycia AI do ich pracy, bo generowane teksty nie wytrzymały konfrontacji z rzeczywistością (na przykład że AI zmyśliło paragrafy kodeksu karnego). Jakaś dziennikarka bardzo ładnie podsumowała swoje próby z AI: "Te teksty brzmią jakby napisał je golden retriever". To może zastąpić stażystów piszących zapchajdziury, ale nie dziennikarza piszącego o czymś konkretnym.

Podejrzewam, ze większość moich czytelników interesuje przede wszystkim pytanie, czy AI zlikwiduje ich miejsca pracy jako programistów, jednak notka zrobiła mi się na tyle długa, że ten temat wrzucę do drugiego odcinka. A może jeszcze będzie i trzeci, z moimi prognozami na przyszłość.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy:

Kategorie:Pomyślmy

Skomentuj

Safety, safety über alles

Nadal mam mnóstwo roboty a w czasie wolnym zajmuje mnie śledzenie wydarzeń na wojnie, ale temu tematowi nie przepuszczę - jak chyba łatwo się domyślić będzie  o Titanie.

Raczej wszyscy słyszeli co się stało, więc tylko w dużym skrócie: Paru gości z firmy Oceangate zrobiło pojazd podwodny do wożenia bogatych turystów na duże głębokości, na przykład do wraku Titanica  (3800 m), i zanurzenie nie poszło według planu. Pilot i czterech turystów nie żyją.

No i wczoraj zobaczyłem filmik, w którym jakiś inżynier od techniki podwodnej pokazuje i komentuje logi z komunikacji między pojazdem a statkiem na powierzchni. Logi mają timestampy, a to przecież ważne. Komunikacja jest tekstowa, nie głosowa. UWAGA: Logi pochodzą z nieoficjalnego źródła i mogą być fejkowe, ale brzmią całkiem sensownie więc raczej są prawdziwe.

Analiza komunikacji z Titanem

Polecam obejrzenie, gość wie o czym mówi, chociaż według mnie idzie w analizie w złą stronę. On wziął sobie czas schodzenia na tą głębokość z wypraw Camerona i z prospektów firmy, i cały czas mówi że schodzą za szybko, bo powinno być 25,33 m/min. Ja bym się jednak do tego czasu i prędkości za bardzo nie przywiązywał - Cameron miał całkiem inny pojazd, więc czasy są całkowicie nieporównywalne, a w prospekcie można napisać wszystko. No i ten gość liczy prędkości od momentu startu, który nie jest zbyt jasny. Procedura przy tym Titanie jest taka, że na statku stoi on na takiej pływającej platformie, najpierw platforma zjeżdża na powierzchnię wody, potem zanurza się razem z pojazdem. Dalej pojazd odłącza się od platformy, platformę zabierają na statek a pojazd rozpoczyna zanurzenie. Trudno powiedzieć z jakiej głębokości startują i w którym momencie zaczynają liczyć czas. To teraz może moja analiza (pomijam wiadomości nie wnoszące nic bezpośrednio do sprawy):

  • o 8:19:53 ze statku mówią że minęło 15 minut i pytają o głębokość.
  • o 8:21:28 wraca informacja, że jest 756 m. Jeżeli wierzyć w te 15 minut i liczyć od zera, to prędkość opadania wychodzi 44 m/min. Tą wartość pomijamy, jest zbyt niepewna.
  • o 8:34:02 statek mówi że 30 minut i pyta o status - wszystko OK.
  • o 8:49:10 statek mówi że 45 minut i pyta o głębokość
  • o 8:51:30 głębokość jest 1934 m. Licząc od poprzedniej głębokości prędkość wychodzi 39 m/min.
  • o 9:15:21 statek mówi że 75 minut (ciut szybko, jest dopiero 71) i znowu pyta o głębokość.
  • o 9:17:50 głębokość jest 2960 m. Od poprzedniej prędkość wychodzi 34 m/min.
  • o 9:28:16 pojazd zgłasza alarm od RTM (Real-Time Monitoring, to ma nadzorować stan kadłuba)
  • o 9:28:35 głębokość jest 3433 m, załoga mówi "Reducing velocity descent". To nie jest całkiem jednoznaczne - oni redukują prędkość schodzenia, czy ona spadła sama? Z obliczenia od poprzedniej głębokości  prędkość wychodzi 44 m/min, czyli wzrosła, więc raczej starają się zredukować. Opadanie szybciej może świadczyć o przecieku. A tak w ogóle to są już 400 m nad dnem.
  • o 9:30:36 pojazd melduje, że mimo że odpalili silniki żeby iść w górę (albo coś w tym rodzaju, nie jest jasne) prędkość opadania nie spadła, a nawet rośnie. Według mnie, nabierają wody. Mówią jeszcze, że zrzucą balast.
  • o 09:32:12 pojazd mówi że zrzucenie balastu nie pomogło, i że odrzucą ramę (chyba chodzi o ten stojak, na którym pojazd stoi po wyciągnięciu).
  • o 9:35:48 pojazd melduje, że potrzebowali kilku prób żeby odrzucić ramę, ale się udało, i teraz się wynurzają.
  • o 9:38:09 pojazd zgłasza trzeszczenie od strony rufy.
  • o 9:42:12 pojazd próbuje puścić diagnostykę, melduje wynurzanie, ale bardzo powolne, dźwięki zanikły ale RTM ma wszystko czerwone (jeżeli dobrze zrozumiałem, to ten RTM ma ileśtam czujników i do każdego jest czerwony LED na alarm albo coś na monitorze. Znaczy wszystkie alarmy świecą).
  • o 9:43:42 mówią, że wynurzają się, ale nie wiedzą dlaczego tak wolno. Głębokość 3476 m.
  • o 9:46:37 status czerwony na zasilaniu głównym, przełączają na awaryjne, głębokość 3457 m, więcej dźwięków od rufy.

I tu komunikacja się urywa.

Nie trzeba być fachowcem od pojazdów podwodnych żeby wyciągnąć wniosek, że nie wytrzymał kadłub. Najpierw miał mały przeciek, potem trochę większy (stąd wzrost prędkości opadania i trudności w przejściu do wynurzenia, a dalej problemy z zasilaniem), a potem implodował.

Tu dochodzimy do tematu którym (między innymi) zajmuję się zawodowo, czyli do functional safety i po co to jest. Gościu od tego Titana wymyślił sobie że zrobi biznes na bogatych turystach ekstremalnych, i zrobi to po taniości oszczędzając na safety. Paru pracowników odeszło z jego firmy na tle konfliktów co do jego podejścia do safety. Chyba wszyscy już słyszeli o sterowaniu jego pojazdem bezprzewodowym kontrolerem do gier za 29,90 USD. Tak, ja wiem, wojsko też używa podobnych, ale jednak trochę droższych i nie w zastosowaniach safety critical. Ale ten kontroler to w sumie niezbyt istotny drobiazg, on nie rozumiał problemu na znacznie głębszym poziomie.

Największym problemem był ten kadłub: Gość uważał, że kadłub jest bezpieczny, bo ma ten system monitoringu. Nie trzeba jednak mieć pojęcia o zasadach functional safety żeby zauważyć, że jak jesteś o półtorej godziny wynurzania od domu (i to jak naprawdę dobrze pójdzie) to jedyne co ci ten monitoring da, to powie ci że jesteś martwy z pewnym wyprzedzeniem w stosunku do innych metod. W tym przypadku było to 10 minut (od alarmu RTM do trzeszczenia). Według reguł safety, monitoring ma sens tylko jeżeli jest połączony z jakąś reakcją na wykryty problem. A co możesz zrobić, jak ci na prawie czterech kilometrach głębokości zaczyna pękać kadłub?

Nie będę się znęcał nad innymi technicznymi pomysłami oszczędzania na safety w tym pojeździe, bo - teraz napiszę kontrowersyjną rzecz - w safety wcale nie chodzi o faktyczne bezpieczeństwo użytkowania. A przynajmniej nie jest to cel główny - bezpieczeństwo użytkowania to tylko skutek uboczny celu głównego.

A co jest celem głównym? Ha, to za chwilę będzie dokładnie widać w sprawie Titana. Firma kazała klientom podpisywać umowy że można na tej wycieczce umrzeć, i na pewno było tam wykluczenie odpowiedzialności. Ponieważ pojazd nie miał potrzebnych certyfikacji, wycieczki odbywały się na wodach międzynarodowych. Wszystko ładnie kryte, co? Chyba jednak to tak nie działa.

Bardzo bogaci klienci dobrze płacą, ale mają też dobrych prawników jakby coś miało być nie tak. Więc należy się spodziewać paru pozwów od rodzin ofiar. Wykluczenie odpowiedzialności wykluczeniem odpowiedzialności, ale zawsze można skarżyć z "nie dołożenia należytej staranności" przy projektowaniu, produkowaniu lub obsłudze. I tak pewnie będzie tutaj.

Wypadki się zdarzają, z każdym urządzeniem technicznym, i po każdym wypadku może się trafić dokładnie taki pozew - z "nie zachowania należytej staranności". "Należytą staranność" trzeba wtedy udowodnić, a publiczne wypowiedzi szefa firmy że "całe to safety jest bez sensu i tylko hamuje rozwój" wcale tu nie pomagają.

Udowodnienie "zachowania należytej staranności" nie jest trudne - wystarczy przedstawić dokumenty świadczące o tym, że wszystko jest zrobione według przepisów. Tyle że TRZEBA JE MIEĆ, I TO KOMPLETNE!

Co to znaczy "kompletne"? To oczywiście zależy od branży i rodzaju urządzenia. Na przykład przy urządzeniach elektrycznych powszechnego użytku wystarczy świadectwo badania na bezpieczeństwo elektryczne (sorry, nie jestem studentem prawa i nie pamiętam jak to się dokładnie nazywa, miałem kiedyś z tym kontakt, ale to było 30 lat temu). U mnie, w samochodach, są na to normy ASIL, na ich podstawie trzeba sobie zrobić listę potrzebnych dokumentów. W innych branżach są normy SIL, w farmaceutykach GMP, itd. itd. Jeżeli masz poddostawców - oni muszą dostarczyć potrzebne podkładki do swoich kawałków.  Zrobisz dokumenty według takich list - i jesteś kryty w sądzie. Nie masz - leżysz i kwiczysz.

I tak będzie kwiczeć Oceangate.

Może jeszcze dam przykład, jak działa brak przepisów definiujących "należytą staranność". W samochodach wożenie dziecka w foteliku jest obowiązkowe i są przepisy definiujące jakie wymagania takie foteliki mają spełniać. Teoretycznie nie byłoby problemu, żeby takich samych fotelików używać w samolotach - na pewno poprawiłoby to bezpieczeństwo, co nie?

Tyle że nie ma żadnych przepisów definiujących wymagania na foteliki dla dzieci w samolocie. Gdyby linia lotnicza udostępniła fotelik, a dziecku stałoby się cokolwiek, nie byłoby jak odeprzeć zarzutu o "nie dołożeniu należytej staranności". Ile papierów, świadectw i certyfikatów by nie mieć, prawnik strony skarżącej zawsze może wymyślić coś jeszcze, czego nie ma. To już lepiej nie dać fotelika, bo wtedy nikt nie będzie mógł się przyczepić.

I jeszcze: Dokładnie tak samo działa całe BHP. Głównym celem BHP jest krycie pracodawcy, bezpieczeństwo pracowników jest tylko skutkiem ubocznym.

EDIT 2023.07.08: Obejrzałem jeszcze parę materiałów, i:

  • James Cameron (tak, ten Cameron od Titanica i Avatara, on jest prawdziwym specjalistą od pojazdów głębinowych) powiedział  o tym RTM dokładnie to samo co ja i prawie tymi samymi słowami.
  • Prędkość opadania 25,33 m/min wychodzi z poprzednich nurkowań Titana, więc rzeczywiście coś było nie tak już od początku nurkowania. Może byli za ciężcy? W notce przypisywałem wzrost ciężaru przeciekowi, ale:
  • Naprawdę głośnie trzaski w kadłubie były słyszane już w poprzednich nurkowaniach.
  • Po obejrzeniu szczegółów konstrukcji kadłuba i paru hintach z filmików fachowców tak się zastanawiam nad rozkładem obciążeń w tej rurze kadłuba. I to jest tak: tam jest metalowa rura, owinięta włóknami węglowymi i zalaminowana epoksydem. Jak to w laminacie włókna węglowe pracują tylko na rozciąganie, a na ściskanie w kierunku dośrodkowym pracuje ta metalowa rura i epoksyd. Problemem jest ściskanie w kierunku równoległym do osi podłużnej - tam jest ta rura i epoksyd, a włókna węglowe zapobiegają temu, żeby ściśnięta rura rozgięła się na zewnątrz. Ale ona może (przy odpowiednio większym nacisku) wgiąć się również do wewnątrz, bo żadnych wręg tam nie ma. Wtedy kadłub się trochę skróci, a wyporność zmniejszy. Stawiam hipotezę, że każdy z tych głośnych trzasków to były kolejne etapy składania się kadłuba w harmonijkę. Badań kadłuba między nurkowaniami tam na wszelki wypadek nie robili, więc nie zostało to wykryte.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Ciekawostki

8 komentarzy

Orły w kosmosie

Ostatnio zmieniłem komórkę, czas już był, bo w niemal każdym towarzystwie mogłem wygrywać konkurs na najstarszy smartfon. Miałem Samsunga Galaxy Note 4 (premiera 10.2014, kupiłem za pół ceny jak wszedł następny model i ten był na wyprzedaży, 01.2016). To był ostatni model z wymiennym akumulatorem, stylusem, i był bardzo dobrze wyposażony, na przykład miał pulsoksymetr. Chodził jeszcze całkiem dobrze, (tyle że Android 6.0.1, i to było już po upgrade) dopadł go głównie problem nieoryginalnych akumulatorów. Chodzi o to, że jak ten oryginalny akumulator się zestarzeje, to już się nie da kupić następnego w tej samej jakości co ten pierwszy. Nowych oryginałów już nie ma (nie wierzcie w naklejki wyglądające jak na oryginalnym, to wszystko fake), wszystkie zastępcze nie są wiele lepsze niż ten stary. A bez sensu jest zmieniać akumulator co kwartał. Już przy wcześniejszych telefonach, również dumb, problem był ten sam. Więc tą wymienność akumulatora i tak można sobie o wiadomo co rozbić.

Wybierałem tapetę na nowy telefon, i najbardziej spodobał mi się całkiem czarno-biały design z Księżycem. Nowy telefon jest trochę bardziej podługowaty niż stary, więc pomyślałem że pasowałaby jakaś rakieta. I tak, krótkimi ścieżkami skojarzeniowymi z Księżycem, przypomniał mi się Orzeł (Eagle) z serialu Space:1999.

Objaśnienie dla młodzieży: Space:1999 to telewizyjny serial SF z połowy lat siedemdziesiątych. Miał dwa sezony po 24 pięćdziesięciominutowe odcinki, pierwszy sezon z 1975, drugi z 1977. Pokazywano go w telewizji w Polsce, od 1977 do 1979, w soboty po południu, w programie drugim, w audycji zwanej Studio 2. Tytuł polski to "Kosmos 1999", ale niektórzy chcieli pochwalić się, że znają angielski i pisali "Cosmos 1999", nawet w gazecie (Przykład pod tym linkiem do wiki o "Studio 2", przy programie na 3 września 1977). Oglądali to dokładnie wszyscy, bo wtedy wyboru nie było, a coś całkiem świeżego i zachodniego, to trzeba było koniecznie. Plot jest taki, że w pierwszym odcinku na Księżycu wybucha składowisko odpadów radioaktywnych, i wyrzuca Księżyc z orbity (jak dziś pamiętam, że w pierwszym odcinku ktoś tam wygląda przez okno ze statku, a tam napis po polsku "Zgaś żarówkę" - było to już w okresie pierwszych problemów z energią). W drugim odcinku Księżyc trafia w czarną dziurę i tuneluje w inną część Wszechświata, gdzie w następnych odcinkach dzielna załoga stacji księżycowej co chwilę natrafia na życie rozumne (zazwyczaj średnio przyjazne).

Dla ustalenia uwagi: To było nakręcone między 2001:A Space Odyssey (1968, twórcy Space:1999 podają ten film jako jedno ze źródeł inspiracji wizualnej) a pierwszymi Star Warsami (1977, nawet ktośtam ze scenografów Space:1999 miał robić przy Star Wars, ale był jeszcze zajęty przy drugim sezonie). Oryginalne serie Star Treka były kręcone 1966-1969. Wtedy jakoś to do mnie nie dotarło, ale serial jest angielski, nie amerykański.

Statek Eagle z serialu dość powszechnie uważany jest za jeden z najsensowniej wymyślonych statków kosmicznych z filmów SF, i ja też tak uważam. Czytelników chcących dowodzić że on też jest bez sensu proszę o wzięcie na wstrzymanie, on oczywiście też jest bez sensu, ale chociaż troszkę mniej od innych. Ale o tym dalej.

Wymyśliłem sobie, że na tapetę telefonu najlepiej pasowałoby zdjęcie Orła od przodu z góry, szukałem takiego, ale nic w żądanych proporcjach nie było. A przy tym szukaniu oczywiście zaraz trafiłem na sety do sklejania statków z serialu. I się zaczęło.

Jak puszczali ten serial w telewizji byłem niedługo po "złotym wieku SF" (dla nie łapiących: "złoty wiek SF" to "11 lat" (EDIT: Jak sprawdzam w źródłach to jest 12-14, czyli akurat), i mnie to wzięło. Ponieważ robiłem już modele kartonowe, zabrałem się za robienie kartonowego modelu Orła. Oczywiście wyłącznie z pamięci - przecież wtedy nie dało się zdobyć nawet jakiegoś zdjęcia z gazety. Zacząłem od tej kabiny pilotów. W mojej wyobraźni cały ten "łeb" był obły, a te czarne pola obramowujące charakterystyczny biały krzyż to były wielkopowierzchniowe przeszklenia. W serialu latali tymi Orłami na Ziemię i inne planety z atmosferą, lądowali tam w przygodnym terenie, więc musiała być aerodynamika i widoczność. To przecież oczywiste nawet dla wczesnonastolatka. Podobnie wyobraziłem sobie, że te moduły z podwoziem po bokach są znacznie mniejsze niż w oryginale, z przyczyn aerodynamicznych. I moduł środkowy miał u mnie przekrój ośmiokąta znacznie bardziej wydłużonego niż ten filmowy, żeby lepiej zgrywał się aerodynamicznie z tymi modułami podwoziowymi.

Tymczasem w filmowym Orle piloci mają tylko małą, prawie prostopadłą do kierunku lotu szybę, przed którą jest jeszcze długi "nos" i pionowa ścianka z jednej strony. Na dole analogiczna do szyby prostopadła ścianka jest nieprzezroczysta. Dobrze chociaż, że płaszczyzny przed szybą pomalowali na czarno - stąd bierze się ten "krzyż". Ogólnie aerodynamika do bani, a widoczność przy lądowaniu nie istnieje. A mówimy dopiero o samej kabinie pilotów.

Space:1999 Eagle Transporter Źródło: gdzieś z sieci

Skąd więc opinia o sensowności Orła? To jest tak: Zasadniczym elementem tego statku jest przestrzenna kratownica, nieosłonięta niczym. Z tyłu przymocowane są do niej silniki główne, z przodu kabina pilotów. Kabina może się awaryjnie odłączyć i manewrować samodzielnie, oczywiście tylko w zero G. Po bokach do kratownicy przymocowane są na stałe po dwa zespoły podwozia/silników manewrowych z każdej strony. Natomiast środkowa sekcja jest wymienna - statek może latać bez niczego, z modułem cargo, pasażerskim, laboratoryjnym i jeszcze jakimiś. Pojazd ma też zdalne sterowanie, chociaż na mój gust używają go o wiele za rzadko. Znaczy ktoś sobie przy projektowaniu chociaż trochę myślał, a design całości jest bardzo utylitarny, kompletnie bezsensownych ozdobników jest niewiele. Stąd Eagle robi o wiele lepsze wrażenie, niż większość innych filmowych wehikułów kosmicznych projektowanych tylko na efekt wizualny.

Oczywiście jak zaczniemy analizować ten statek na poważnie, to on:

  • Nie przetrwa wejścia w atmosferę.
  • Gdyby nawet przetrwał, to jego aerodynamika to tragedia, a przy lądowaniu w terenie by go rozwalili przez brak widoczności.
  • Jako statek do suborbitalnych lotów nad Księżycem to może nawet działać, ale jest jeden niuans - według specyfikacji on ma 23 metry długości i masę startową 238 ton. Gdzie jest ta masa odrzutowa na wyspecyfikowane 48 godzin lotu?
  • Przy dalszych lotach w zero G designerzy nie pomyśleli o hamowaniu. A nawet jak by się odwrócił do hamowania (czego ani razu w serialu nie ma), to piloci by nic nie widzieli.
  • Jak w którymś odcinku statek miał być szybszy, dodali mu na "plecach" booster z dyszą skierowaną skośnie w górę. No serio?

Listę problemów można ciągnąć jeszcze długo. Po prostu "najsensowniejszy" nie znaczy jeszcze "sensowny". Ale wygląda fajnie.

Sety do sklejania są dostępne w 1:48 i 1:72. Teraz nabrałem ochoty na zrobienie sobie tego dużego modelu, w 1:48. Gotowy model ma mieć 22 cale długości, czyli jest całkiem spory. Są dostępne trzy wersje - z modułem cargo, transportowym (w zasadzie jest to wersja rescue, ale od transportowej różni się tylko malowaniem w czerwone pasy) i laboratoryjnym. Podwozie ma sprężyny, czyli pracuje. Popatrzyłem, co jest jeszcze dostępne dla poprawienia modelu:

Zestaw Eagle Transporter 1:48 Źródło: MPC

Na razie nadal nie mam czasu na modelarstwo, ale lepiej pozbierać to wyposażenie dodatkowe, bo jest zazwyczaj niskoseryjne i może się skończyć. A do modelowania za pewien czas dojdę.

Przy okazji zauważyłem, że te pojazdy z 2001:A Space Odyssey które widziałem w Muzeum Filmu, też są dostępne jako sety, chyba wręcz były zrobione z tych setów.

Ponieważ wszystkie odcinki są dostępne na youtubie, zacząłem sobie serial powtarzać. No i to jest, nie da się ukryć, pulpa. O ile pierwszy odcinek jeszcze leżał koło hard-SF, drugi może odrobinę też, to potem zaczyna się niepohamowana cudowność (a co dopiero w drugim sezonie, jak pamiętam, to dali tam nawet kosmiczną czarownicę, która zastąpiła naukowca z pierwszego sezonu). Technobełkot bardzo technobełkotliwy, deusy co chwilę wyskakują z machinesów, aktorstwo raczej drewniane. Kolorowe lampki migają bez jakiegokolwiek sensu, obsługa stuka w ogromnym tempie w klawiatury umieszczone na ścianie (nie ma wyświetlaczy powyżej, a na klawiszach nie ma jakichkolwiek oznaczeń). A najlepszym strojem do eksploracji innych planet jest trykot w kolorze jasnobeżowym, bez kieszeni, ze spodniami-dzwonami i również jasnobeżowe kozaczki z pięciocentymetrowymi obcasami (kozaczki to dla kobiet, dzwony również dla mężczyzn, taka była wtedy moda).

Z drugiej strony, przy odpowiednim podejściu, to nawet nie jest takie złe. Jest atmosfera, mimo że to Księżyc (proszę popić tego suchara co najmniej szklanką wody). Straszą, mimo braku CGI w tamtych czasach, całkiem całkiem, napięcie nawet jest. Statki kosmiczne niezłe (przynajmniej te z Ziemi, obce są często wręcz śmieszne). A za najlepszy punkt uważam scenografię - to jest Space Design at its best. Oczywiście niekoniecznie te trykotowe kostiumy (chociaż kurtki miewają fajne), raczej wystrój wnętrz stacji księżycowej. Powiem, że nie miałbym nic przeciwko temu, żeby zrobić sobie biuro w tym stylu, tylko biurko trzeba by poprawić i zrobić większe ekrany (mają tam tylko naprawdę małe CRT).

A standardowe oscyloskopy z lampą oscyloskopową robiące za zaawansowany sprzęt medyczny są urocze. W sumie polecam, byle nie mieć zbyt wygórowanych oczekiwań.

Wnętrze Bazy Księżycowej Alpha Źródło: Space:1999 Catacombs

Dla zainteresowanych parę linków:

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Ciekawostki, Telewizja

2 komentarze