Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Żegnaj NRD (37): Ochrona środowiska w NRD

Mówiąc o ochronie środowiska w NRD jestem trochę ahistoryczny - w tych czasach w bloku socjalistycznym mało się środowiskiem przejmowano.

Pisałem już o zakładach Leuna - środowiskowo była to jedna wielka katastrofa, inne zakłady nie odbiegały standardami od tego.

Nawet w naszych mało uprzemysłowionych okolicach Lasu Turyńskiego nie było wcale dobrze. Glas i Porcelana nie były zbyt uciążliwe dla środowiska - właściwie emitowały jedynie spaliny od grzania pieców do wypalania porcelany i topienia szkła, a porcelana na hałdzie nie jest szczególnie szkodliwa - bo to w zasadzie tylko taka forma minerału. Problem środowiskowy leżał gdzie indziej.

Ilmenau składało się w dużej części ze starych domów ogrzewanych piecami. Tylko nowe osiedla i kampus były ogrzewane centralnie ciepłem odpadowym z Glasu. No a reszta musiała palić tym, co było dostępne. A w NRD dostępne były praktycznie wyłącznie brykiety z węgla brunatnego.

Brykiet z węgla brunatnego (nie NRD-owski, tam wyglądały inaczej)

Brykiet z węgla brunatnego (nie NRD-owski, tam wyglądały inaczej) Źródło: Wikipedia Autor: Markus Schweiß

W NRD prawie nie było węgla kamiennego, za to sporo brunatnego - więc nie było wyjścia. Ale brykiety takie to nie jest zbyt czyste paliwo, zwłaszcza tak zasiarczone jak w NRD. Spalanie ich powoduje emisję mnóstwa pyłów i gazów o niezbyt przyjemnym zapachu. Elektrownia na węgiel brunatny (niestety nie NRD-owska) ma całe instalacje do wyłapywania tych pyłów i odsiarczania spalin, ale w piecu domowym oczywiście niczego takiego nie ma. Stąd nad leżącym w dolinie miasteczkiem przez całą zimę unosił się regularny smog. Gdy wiał silniejszy wiatr nie było tak źle, ale normalnie, w budynkach uczelni leżących w mieście lepiej było nie wietrzyć. Naprawdę, lepiej było siedzieć na sali wykładowej zasmrodzonej przez ludzi, niż wywietrzyć - czyli wpuścić te wyziewy pyłowo-siarkowe do środka. Zawartość siarki w tych spalinach była też jedną z głównych przyczyn kwaśnych deszczów niszczących lasy.

Na zdjęciu poniżej: Fabryka brykietów w Espenhain, najbardziej zanieczyszczone miejsce w NRD.

Fabryka brykietów w Espenhain

Fabryka brykietów w Espenhain Źródło: www.nach-gedacht.net

A raz jeden, roku nie pamiętam, ale na podstawie listy alarmów smogowych w Niemczech zamieszczonej w niemieckiej Wikipedii wnioskuję, że musiał to być początek lutego 1987, zdarzyło się coś niesamowitego. Przez dobry tydzień wiatr nie wiał prawie wcale, i to w sporej części Europy. W Berlinie Zachodnim wprowadzono alarm smogowy i ograniczenia w ruchu samochodów, żeby nie pogarszać sytuacji (we wschodnim oczywiście wszystko było OK, dwusuwowe Trabanty i Wartburgi mogły jeździć jak zwykle). Potem przyszedł łagodny powiew i wtedy się zaczęło. Czegoś takiego nigdy wcześniej ani później nie widziałem i nie chciałbym już więcej zobaczyć.

Chodziłem wtedy wieczorami do centrum obliczeniowego, położonego obok budynków uczelni na górce nad kampusem. Dla skrócenia drogi chodziłem na przełaj przez łąkę. Normalnie, niezależnie od warunków pogodowych dróżkę było widać wystarczająco, nawet w bezksiężycową noc wystarczały światła miasteczka. Raz co prawda w taki bezksiężycowy wieczór raczej usłyszałem i wyczułem niż zobaczyłem na ścieżce coś dużego, ciepłego i oddychającego, ominąłem to na wszelki wypadek szerokim łukiem, następnego dnia okazało się, że to był wielki byk - na tej łące wypasano czasem krowy. Ale tego wieczora wyszedłem po pracy i okazało się, że widoczność wynosi poniżej jednego metra. Autentycznie - wzrok nie sięgał gruntu! Wszędzie szare mleko. Widać było tylko jaśniejsze miejsca tam gdzie były jakieś lampy, a i to nie dalej niż na jakieś 50 metrów. O pójściu na przełaj nie mogło być nawet mowy, poszedłem ulicą. Nie chodnikiem - ulicą przy krawężniku, żeby macać drogę nogą. Dla oszczędności świeciła się co druga lampa uliczna - w połowie odległości między dwiema świecącymi był moment, gdy nie było widać dokładnie nic oprócz niejasnej szarości daleko z przodu i daleko z tyłu i trzeba było posuwać się całkowicie po omacku. Na dole na szczęście było już trochę lepiej, chociaż z okna baraku nie było widać sąsiedniego baraku położonego o mniej niż 10 metrów. Było widać tylko światło z tego kierunku. Na placyku koło mensy stał Wartburg z uchyloną nieco szybą, przez szczelinę wystawały jakieś rurki i słychać było pracującą elektryczną pompkę. Wyraźnie pobierali nieoznaczonym samochodem próbki powietrza. Następnego dnia rano widoczność wróciła, ale śnieg był cały żółtobrązowy, widać było wyraźnie po śladach jak powietrze opływało różne przeszkody.

Historię tę dedykuję do namysłu zielonym ekoterrorystom. Stop! Powiedziałem: "Do namysłu"! Bez namysłu jest to historia o tym, jak bardzo be są paliwa kopalne, zwłaszcza bez żadnych filtrów. A teraz z namysłem: Jak zapewnić ciepło i prąd ludziom przy pomocy wiatraków i energii słonecznej w długie, bezwietrzne, zimowe wieczory?

W następnym odcinku: Obyczajowość w NRD.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

Komentarze: (1)

Żegnaj NRD (36): Religia w NRD

W Polsce załapaliśmy wszyscy szeroko lansowanego mema, że realny socjalizm = antyreligijność. Ale to raczej niezupełnie tak było, spróbuję tu wyprostować perspektywę relacją z NRD.

NRD było znacznie bardziej zideologizowane i kontrolowane niż Polska, stąd można by przypuszczać że z religią walczono tam jeszcze bardziej niż w Polsce. A tymczasem religia w ogóle nie była tam jakimkolwiek tematem. (Znowu zastrzeżenie: mówię o latach 80-tych, jak było wcześniej się nie wypowiadam). Poza obowiązkowym czytaniem, co na ten temat miał do powiedzenia Marx nie było żadnych praktycznych działań skierowanych przeciw kościołom i wierzącym. Oczywiście wierzący nie mógł zostać funkcjonariuszem policji albo Stasi, ale trudno uznać to za specjalną szykanę.

W NRD teologię wykładano nawet na państwowych uniwersytetach, co dawało czasem śmieszne efekty - można było być magistrem teologii po Uniwersytecie imienia Karola Marxa w Lipsku.

Budynek uniwersytetu im. Karola Marksa w Lipsku, NRD, skan z czasopisma Merian nr 9/77

Budynek uniwersytetu im. Karola Marksa w Lipsku, NRD, skan z czasopisma Merian nr 9/77

W Ilmenau działały przede wszystkim kościoły ewangelicki i katolicki. Procent ludności deklarującej się jako wierząca nie był wysoki. Do parafii ewangelickiej należał największy kościół w mieście - patrz zdjęcie poniżej - był on jednak dość zaniedbany i wymagał remontu. Bywaliśmy w nim na koncertach, w organach co pewien czas się coś zacinało. Zdjęcie jest w miarę aktualne i na nim jest już po remoncie.

Kościół ewangelicki w Ilmenau

Kościół ewangelicki w Ilmenau

Parafia katolicka miała znacznie mniej wiernych (Turyngia jest jednak raczej protestancka, przypominam Eisenach i Lutra), ale w 1983 wybudowała całkiem ładny kościół, najlepszy kawałek architektury współczesnej w znacznej okolicy. Ale to żadna sztuka, bo był to jedyny kawałek architektury współczesnej w okolicy nie będący standardowym blokiem mieszkalnym, standardową halą sklepową, standardowym biurowcem ani standardową halą fabryczną. Oczywiście miejscowa parafia w życiu nie miałaby środków na postawienie takiego budynku - kościół został sfinansowany przez KK z RFN i dostarczony z Zachodu w elementach zmontowanych tylko na miejscu. W takich sytuacjach scentralizowana struktura KK się sprawdza - rozproszeni ewangelicy nie byli w stanie nawet zebrać pieniędzy na remont swojego kościoła.

Kościół katolicki w Ilmenau, NRD, 1988

Kościół katolicki w Ilmenau, NRD, 1988

Wierzący działali bez żadnych przeszkód, pisałem już o pokazie filmowym z potencjalnie antysystemową dyskusją, zorganizowanym całkiem oficjalnie i z wszystkimi zezwoleniami przez studentów ewangelików. Co roku w okresie konfirmacji (ewangelicki odpowiednik bierzmowania) nie sposób było znaleźć miejsca w restauracji - bo wszędzie były imprezy z tej okazji. Lansowano świecki jej odpowiednik - Jugendweihe - oczywiście obowiązkowy dla wszystkich, ale nic mi nie wiadomo o jakichś naciskach w sprawie konfirmacji czy bierzmowania. Do kościoła katolickiego co niedziela przyjeżdżał polski ksiądz i odprawiał mszę po polsku dla dziewczyn pracujących w Glasie i studentów. On też nie miał żadnych przeszkód w swojej działalności.

We wspomnianym przeze mnie filmie "Sieben Sommersprossen" pierwsze sceny pokazują wzajemną zależność miejscowego pastora i miejscowego sekretarza partii i ich wzajemny stosunek do którego dobrze pasuje niemieckie słowo Hassliebe. W sumie tak to rzeczywiście wyglądało, nie tylko w NRD.

Znana na świecie jest historia modlitw poniedziałkowych (Montagsgebete) odbywających się w Nikolaikirche w Lipsku, które potem, w 1989, przerodziły się w demonstracje poniedziałkowe (Montagsdemonstrationen). Te modlitwy odbywały się regularnie co tydzień od 1981 i mimo że agenci Stasi zawsze byli na miejscu i pisali potem swoje sprawozdania, to nikomu z uczestników nic się nie stało i siły bezpieczeństwa nigdy nie interweniowały. Wrócę do tego jeszcze w przynajmniej jednym odcinku.

Teraz porównajmy - czyż nie było to wszystko w sumie tak, jak i w Polsce? Kościół mógł sobie działać prawie jak chciał i wolno mu było więcej niż normalnemu obywatelowi (gdyby normalny obywatel na ulicy zaczął głośno opowiadać takie rzeczy jak oni mówili w tym kościele w Lipsku, to zostałby szybko zwinięty. I w NRD i w Polsce).  Pod egidą kościoła (też i NRD i w Polsce) działało mnóstwo grup, które bez tej ochrony działać by nie mogły (w NRD nawet punki zrzeszały się i koncertowały przy kościele, bo gdzie indziej im nie było wolno). To ma być szczególne prześladowanie? To ma być antyreligijność?

Nie przeczę, że na przykład w Polsce zdarzały się wypadki prześladowania, a nawet zabójstw księży. No ale oddzielmy wreszcie zmienne istotne od nieistotnych! Przecież nie dlatego byli oni prześladowani, że byli za bardzo wierzący, tylko dlatego że za mocno się angażowali w działalność opozycyjną. Takie rzeczy przydarzały się również świeckim i ateistom.

W następnym odcinku: Ochrona środowiska w NRD.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

4 komentarze

Żegnaj NRD(35): Cincz many

Wspominałem już o tym, że ani marki NRD, ani złotówki PRL nie były prawdziwymi pieniędzmi. Waluty te obowiązywały tylko w emitujących je krajach i nie były wymienialne na inne waluty, przynajmniej w takim sensie jak rozumiemy to obecnie. Nie można było pójść do banku i wymienić swoich złotówek czy marek NRD na dolary czy marki RFN. Istniał co prawda tak zwany "kurs oficjalny", czyli dość arbitralnie ustalony przez bank centralny kurs wymiany, jednak obowiązywał on praktycznie wyłącznie na transakcje w drugą stronę - wymiany waluty zachodniej na wschodnią. Po tym kursie otrzymywali walutę wschodnią obcokrajowcy dewizowi przy wymianie obowiązkowej (o tym też już było). Chyba jedynym przypadkiem, kiedy ten kurs działał w drugą stronę była wymiana przysługująca obywatelowi polskiemu przy wyjeździe na Zachód, ale po tym kursie można było wymienić chyba tylko 10 dolarów albo 21 marek RFN. NRD-owcom przysługiwało w tej sytuacji 15 DM.

Ale ponieważ natura próżni nie znosi, istniał też oczywiście nielegalny, czarny rynek waluty, z własnymi kursami wymiany regulowanymi rynkowo. Znowu nie będę się wdawał w rys historyczny, kiedy co było legalne a co nie,  i jak to się odbijało na kursach. W interesującym nas okresie handel walutą w obu krajach był co prawda oficjalnie zabroniony, ale zakaz ten nie był praktycznie wcale egzekwowany. Tak samo jak z oglądaniem zachodniej telewizji - jeżeli ktoś podpadł za coś innego, to oglądanie ARD czy handel walutą mogły być okolicznościami obciążającymi, ale tylko za to to prawie nikt nie był karany. Co więcej, bez handlu walutą system nie mógłby funkcjonować - bez wpływów dewizowych z Pewexu/Intershopu kraj zawaliłby się znacznie szybciej. Dozwolone było więc posiadanie waluty, nie wnikano za bardzo w jej pochodzenie. Ograniczenie było w sumie tylko takie, że nie można było zrobić zakupów w Pewexie czy Intershopie bezpośrednio za walutę, trzeba ją było najpierw zamienić w banku na Bony PeKaO albo Forumschecki. W Polsce w latach 80-tych już nawet to odpuszczono, w NRD ciągle jeszcze tak było.

Forum-Scheck

Forum-Scheck Źródło: Wikipedia

 

Bon PeKaO

Bon PeKaO Źródło: Wikipedia

Mimo tych podobieństw, mechanizm ustalania czarnorynkowego kursu wymiany był w obu krajach zupełnie różny. W Polsce walutą podstawową był dolar, a jego kurs był bardzo wyraźnie związany z relacją ceny złotówkowej i Pewexowskiej artykułu standardowego, jakim była butelka wódki czystej. W NRD natomiast posługiwali się z oczywistych względów markami RFN a kurs zmieniał się według klasycznych, rynkowych zasad popytu i podaży. Nie wyciągałbym na tej podstawie jakichś daleko idących wniosków na temat charakteru narodowego, zjawisko to raczej było związane z odmienną strukturą towarów sprzedawanych w Pewexie i w Intershopie. Intershop był klasycznym sklepem z towarami luksusowymi (przynajmniej relatywnie luksusowymi), kupić tam można było niemal wyłącznie artykuły wyprodukowane na Zachodzie, natomiast w Pewexie sprzedawano bardzo wiele trudniej dostępnych artykułów krajowych (samochody, pralki, telewizory itp.), oraz właśnie tę wódkę. Czyli: W NRD nie było punktu stycznego między normalnym sklepem a Intershopem - często kupowanego artykułu dostępnego i tu i tu, a w Polsce był.

W Polsce z nielegalnej wymiany walut po kursie czarnorynkowym żyła spora grupa ludzi zwana "cinkciarzami" bądź "cynkami" od powtarzanej przez nich frazy "cincz many" (miało to znaczyć change money). W NRD nikogo takiego nie widziałem, co oczywiście nie oznacza że ich nie było. Prawdopodobnie nie działali tak otwarcie jak w Polsce. No a u nas, w Ilmenau, było wielu studentów dewizowych, którzy potrzebowali przecież marek NRD.

Dygresja: Ja też byłem student dewizowy. Przynajmniej tak mi wpisali w książeczce oszczędnościowej (wpis długopisem z lewej).

Książeczka oszczędnościowa z NRD, 1985

Książeczka oszczędnościowa z NRD, 1985

Ci studenci naprawdę dewizowi część swoich pieniędzy musieli wymieniać w ramach wymiany obowiązkowej po złodziejskim kursie 1:1, ale co więcej to sprzedawali po kursie czarnorynkowym. I tu właśnie istniała luka - mieli oni problem w znalezieniu na szybko zaufanej osoby, która by była w danym momencie zainteresowana zakupem i miała na miejscu odpowiednią ilość gotówki. No i tu pojawiłem się ja. Miałem z nimi dobre relacje i zorganizowałem to tak, że zainteresowani koledzy z grupy polskiej przynosili do mnie marki NRD, a jak któryś z dewizowców potrzebował sprzedać to przychodził do mnie. Ja dusiłem kurs w dół, ale za to można było u mnie wymienić walutę w dowolnym momencie, również późnym wieczorem albo w weekend. Nie, nie zarabiałem na tym nic, jedyny mój zysk był taki, że kurs nie rósł (przynajmniej lokalnie) tak szybko i mogłem kupić marki sam w razie potrzeby bez problemu i tanio. To już było coś, a na problemy finansowe nie cierpiałem (jeszcze nie o wszystkich sposobach zarabiania napisałem, ale jeszcze jeden odcinek o tym będzie, stay tuned).

Banknot 100 DM

Banknot 100 DM Źródło: Wikipedia

A jak to z tym kursem było? Gdy przyjechaliśmy kurs marki RFN wynosił między 4,5 a 5 wschodnich. No i oczywiście stale rósł. Najpierw powoli, w początku 1987 wynosił jakieś 5,5 potem w końcu 1987 nastąpił gwałtowny skok na 6,5 - 7. (dokładne lata mogę trochę mylić). Skok ten był podobno spowodowany akcją kilku (a może więcej) dyplomatów przemycających na sporą skalę srebro w bagażnikach swoich samochodów. Szczegółów kombinacji nie pamiętam już zbyt dobrze, ale zdaje się że ostatnim etapem była wymiana marek wschodnich na zachodnie w takich ilościach, że zmieniło to kurs czarnorynkowy o kilkanaście procent w skali całego NRD.

Z tych 7 do końca mojego pobytu NRD wzrosło jeszcze do jakichś 7,5. Zauważmy, że jednocześnie zmieniała się relacja marki RFN do dolara, w różne strony i w różnych granicach, pamiętam kursy od jakichś 1,6x do 2,8x marki za dolara (kurs DM/$ był najważniejszą informacją dnia, bo jak przyszedł Arab sprzedać dolary trzeba było wiedzieć ile wschodnich mu zaproponować). Eurosceptycy głoszący hasła że marka RFN to była dopiero stabilna, nie tak jak Euro, to mają naprawdę kurzą pamięć (chociaż raczej wybór jest między głupotą a kłamstwem).

W następnym odcinku: Religia w NRD.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

3 komentarze

Żegnaj NRD (34): Zabawki część 2 – kolejki PIKO

Zakłady PIKO znajdowały się w Sonnebergu. Byłem kiedyś w Sonnebergu zobaczyć słynne muzeum zabawek. Sonneberg leży bardzo blisko ówczesnej granicy systemów. Na przystanku autobusowym stał policjant i sprawdzał wszystkim wysiadającym z autobusu dokumenty. Bywało gorzej - były miasteczka leżące w samym pasie granicznym - mieszkańcy żeby pójść do swoich domów musieli mieć specjalne przepustki, a goście musieli być umawiani z dwutygodniowym wyprzedzeniem, żeby Stasi miało czas ich sprawdzić.

PIKO produkowało rożne zabawki, na przykład te wiertarki ze zdjęcia w poprzednim wpisie (w zasadzie nie była to zabawka, a bardzo użyteczne narzędzie, idealne na przykład do wiercenia otworów w płytkach drukowanych). Najbardziej znane były jednak ich kolejki. W Niemczech, zarówno wschodnich jak i zachodnich, modelarstwo kolejowe było i jest bardzo popularne, stąd duży popyt na kolejki. Największy asortyment PIKO miało w popularnej skali H0 (1:87). Stosunkowo wcześnie zaczęli sprzedawać swoje produkty na Zachodzie i od dłuższego czasu są w RFN czwartym liczącym się producentem kolejek w skali H0 po Märklinie, Fleischmannie i Roco. Możliwe że po niedawnym ogłoszeniu niewypłacalności przez Märklina przesuną się na miejsce trzecie.

PIKO produkowało również kolejki w skali N (1:160). Było tego jednak mniej, a po zjednoczeniu zrezygnowano z nich w ogóle.

Modele w mniej popularnej na świecie skali TT (1:120) produkowało inne przedsiębiorstwo - VEB Berliner TT-Bahnen z Berlina.

Mój pierwszy zestaw kolejek dostałem od dziadka, zresztą przedwojennego jeszcze inżyniera na kolei. Był to podstawowy zestaw PIKO w skali H0, jedno kółko torów, uproszczony parowóz (BR-80 ale niezgodnie z oryginałem tylko dwie osie), dwa wagony pasażerskie i regulator prędkości i kierunku jazdy zasilany z baterii.

Katalog kolejek PIKO, skala H0 - zestaw PIKO Junior, NRD, ok. 1975

Katalog kolejek PIKO, skala H0 - zestaw PIKO Junior, NRD, ok. 1975

Miałem chyba ze 7 albo 8 lat, strasznie byłem tą zabawką zafascynowany. Ponieważ sporo elementów było dostępne w Składnicy Harcerskiej, wkrótce tata dokupił mi więcej torów, parę zwrotnic, transformator do zasilania tego wszystkiego, itd.

Układałem te tory oczywiście na podłodze. Mieszkania w tamtych czasach nie były duże, stąd dużą popularnością cieszyły się kolejki w skali TT - bo mieściły się na stole. Skala N nigdy nie stała się tak popularna - bo co prawda była jeszcze mniejsza, ale modele były droższe i delikatniejsze. Kuzyn miał TT, miał na przykład taką matę z miejscami na tory z imitacją podsypki, poza tym była imitacja trawy, jakaś droga, miejsca na domki... I w ten sposób można było sobie po prostu na stole ułożyć coś wyglądającego prawie jak prawdziwa makieta. Z H0 takie rzeczy były niemożliwe, stoły nie są tak duże.

Ja dostałem zupełnego hopla, ojciec kolegi z klasy był dyspozytorem w DOKP, pożyczałem od niego książki na temat sygnalizacji kolejowej i regulaminy służbowe. W NRD kupowałem takie broszury PIKO z propozycjami makiet i snułem plany zbudowania sobie czegoś takiego.

Katalog kolejek PIKO - plany torów, NRD, ok. 1975

Katalog kolejek PIKO - plany torów, NRD, ok. 1975

Kupowałem też różne wyposażenie dodatkowe, szczególnie fascynowała mnie automatyka. Mieli tam pulpity sterownicze, przekaźniki dwustanowe, elementy realizujące opóźnienia, styki torowe, eksperymentowałem z tym wszystkim, zbudowałem z tego samodzielnie na przykład działającą blokadę trzystawną. Nie miałem jeszcze 10 lat. Wiem, wiem, dzisiaj 10-latki piszą działające programy, ale wtedy przecież nie było komputerów w domu.

Katalog kolejek PIKO, skala H0 - automatyka, NRD, ok. 1975

Katalog kolejek PIKO, skala H0 - automatyka, NRD, ok. 1975

Technicznie kolejki były bardzo proste. Silniki lokomotyw zasilane były prądem stałym z regulowanego transformatora (0-12V), jedna szyna plus, druga minus. Albo odwrotnie. Miałem ten największy transformator, nazywał się FZ-1. Miał on zabezpieczenie przeciwzwarciowe na bimetalu i prostownik selenowy. Chyba (?) do końca produkcji używali tego selenu, nie wiem skąd oni brali tak przestarzałe elementy w latach 80-tych. Ja zastąpiłem w swoim selen porządnymi diodami krzemowymi, zaraz wyszło parę voltów więcej na wyjściu. Regulacja napięcia była zrobiona czysto mechanicznie - stykiem ślizgającym się po uzwojeniu. Zasilanie przez dwie szyny miało pewne problemy - niektóre układy torów były niemożliwe do ułożenia, bo się robiło zwarcie. Transformator dawał też 16V napięcia zmiennego do zasilania wszystkich innych urządzeń.

Katalog kolejek PIKO, skala H0 - transformator FZ1, NRD, ok. 1975

Katalog kolejek PIKO, skala H0 - transformator FZ1, NRD, ok. 1975

Ciekawsze bywały urządzenia dodatkowe. Większość z nich było po prostu elektromechaniczne, na elektromagnesy, ale w wielu używano nowszych technik - na przykład światłowodów. W semaforach na zdjęciu poniżej (tych w czerwonej ramce) żarówki są umieszczone w podstawie a światło doprowadzone do sygnałów światłowodem. Rzecz jest z połowy lat 70-tych.

Katalog kolejek PIKO, skala H0 - semafory ze światłowodami, NRD, ok. 1975

Katalog kolejek PIKO, skala H0 - semafory ze światłowodami, NRD, ok. 1975

Katalogi kolejek PIKO były wydawane naprawdę ładnie, nie ustępowały w niczym katalogom zachodnim. Chyba były to te same katalogi, które rozprowadzano na Zachodzie. Mam jeszcze taki katalog lokomotyw i wagonów i drugi, z domkami. Logo Demusa należy do przedsiębiorstwa handlu zagranicznego zajmującego się sprzedażą tych towarów za granicą. Katalog domków jest z 1978 (taka data jest przynajmniej na dołączonej liście cen), na katalogu kolejek nie mogłem doszukać się daty, ale musi on być z tego samego okresu (ew. rok, dwa starszy). Załączone zdjęcia są właśnie z tych katalogów - spokojnie można by wydać dokładnie to samo dziś.

Katalog kolejek PIKO, skala H0, NRD, ok. 1975

Katalog kolejek PIKO, skala H0, NRD, ok. 1975

 

Katalog domków do kolejek VERO, NRD, ok. 1975

Katalog domków do kolejek VERO, NRD, ok. 1975

Domki były produkowane przez inną firmę, należącą do kombinatu VERO i były zazwyczaj plastikowe, chociaż bywały też kartonowe. Kartonowe nierzadko po zbudowaniu wyglądały bardziej autentycznie niż te plastikowe. Wiele z nich to były naprawdę dobre modele, można było je budować jako model sam w sobie, nie tylko na makietę.

Katalog domków do kolejek VERO - Berggasthaus Pohlberg. NRD, ok. 1975

Katalog domków do kolejek VERO - Berggasthaus Pohlberg. NRD, ok. 1975

 

Katalog domków do kolejek VERO - wieża ciśnień, NRD, ok. 1975

Katalog domków do kolejek VERO - wieża ciśnień, NRD, ok. 1975

Modele PIKO były naprawdę dobrze wykonane. Kiedyś przyjrzałem się napisom na wagonach - sitodruk był tak precyzyjny, że niektóre szczegóły było widać dopiero pod lupą. Nic więc dziwnego, że wytrzymywały konkurencję firm zachodnich. Problem PIKO miało tylko z elektroniką - kiedy (ale to już po zjednoczeniu) wszyscy konkurenci przeszli na własne systemy sterowania cyfrowego, PIKO zakupiło gotowy system od firmy Uhlenbrock. Ponieważ mi już dawno ta fascynacja przeszła, to nie potrafię napisać nic konkretnego na temat aktualnych produktów firmy PIKO. Wiem tylko, że pewien czas temu zmienili system torów i stare tory nie pasują do aktualnych. U moich rodziców jest jeszcze cała szuflada szczelnie wypchana torami, wagonami, lokomotywami, semaforami itd., ale swojemu dziecku nie kupuję kolejek. Jak przyjeżdża do dziadka bawi się tym co tam jest, ale ustaliliśmy że jeżeli kupimy kolejkę to będzie to kolejka z LEGO. Bo makiety i tak nie zbudujemy, takie kolejki nawet z PIKO są bardzo drogie, a te stare części i tak nie za bardzo da się wykorzystać. Już lepiej budować pociągi z LEGO. Żeby tylko LEGO nie zmieniało co chwilę swojego systemu.

Miałem trochę tego sprzętu, na przykład te:

Katalog kolejek PIKO, skala H0 - lokomotywa spalinowa BR110, NRD, ok. 1975

Katalog kolejek PIKO, skala H0 - lokomotywa spalinowa BR110, NRD, ok. 1975

 

Katalog kolejek PIKO, skala H0 - lokomotywa E44, NRD, ok. 1975

Katalog kolejek PIKO, skala H0 - lokomotywa E44, NRD, ok. 1975

 

Katalog kolejek PIKO, skala H0 - wagon sypialny, NRD, ok. 1975

Katalog kolejek PIKO, skala H0 - wagon sypialny, NRD, ok. 1975

 

Katalog kolejek PIKO, skala H0 - wagon cysterna, NRD, ok. 1975

Katalog kolejek PIKO, skala H0 - wagon cysterna, NRD, ok. 1975

 

Katalog kolejek PIKO, skala H0 - wagon towarowy, NRD, ok. 1975

Katalog kolejek PIKO, skala H0 - wagon towarowy, NRD, ok. 1975

I standardowa kwestia: Jak tam po zjednoczeniu? No nie najgorzej. Firma PIKO została sprywatyzowana i po trochę problematycznym okresie radzi sobie całkiem dobrze, a w każdym razie lepiej niż Märklin. Inne firmy z tej branży też jakoś przędą - na przykład ta część kombinatu VERO od domków wróciła do rodziny Auhagen i radzi sobie nieźle pod tą nazwą.

W następnym odcinku: Cincz many.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

2 komentarze

Żegnaj NRD (33): Zabawki, zabawki, zabawki, część 1

Dzięki dobrze rozwiniętemu przemysłowi chemicznemu i produkcji tworzyw sztucznych NRD-owcy mogli robić dobre co? Dobre zabawki oczywiście. Bo przecież one głównie z plastiku są. Jak zwykle opiszę to, co sam miałem lub widziałem, bez zarysu historycznego.

Mieli całkiem niezłe modele do sklejania. Duże i dość dokładne, jeszcze we wczesnych latach 70-tych. Lepsze od nich modele czeskie pojawiły się dopiero znacznie później. Nie pamiętam już dokładnie czy były one dostępne w Składnicy Harcerskiej, czy rodzice kupowali mi je w NRD, ale trochę ich miałem. Te, co na zdjęciach poniżej i jeszcze kilka.

Produkowały je zakłady VEB Plasticart Zschopau. Od 1989 do 1991 produkowali swoje modele nadal pod marką Mastermodell. Listę produkowanych zestawów można znaleźć TUTAJ.

Modele plastikowe produkcji zakładów VEB Plasticart, NRD

Modele plastikowe produkcji zakładów VEB Plasticart, NRD

Tu-144 (jak skończę cykl o NRD napiszę notkę o tym samolocie ze zdjęciami z muzeum w Sinsheim):

Modele plastikowe produkcji zakładów VEB Plasticart, NRD

Modele plastikowe produkcji zakładów VEB Plasticart, NRD

Szczególnie fajny był ten Wostok. Spory, dokładny model. Szkoda że już ich nie można kupić (znaczy za rozsądną cenę, widziałem ofertę za 65 euro, ale takim fanatykiem to nie jestem). UPDATE: Kupiłem!

Model plastikowy statku kosmicznego "Wostok", VEB Plasticart, NRD

Model plastikowy statku kosmicznego "Wostok", VEB Plasticart, NRD

Najfajniejsze NRD-owskie klocki to był Der kleine Großblockbaumeister (Mały budowniczy wielkopłytowy). Było tego sporo zestawów, również z elementami do skośnych dachów. Nie wiem, czy był to ich własny pomysł, czy też skopiowali go, ale ten system był super, domki wychodziły świetne, były to moje ulubione klocki. Te niebieskie elementy mają rząd otworów w rastrze, elementy ścian mają odpowiednie kołki na końcach, były jeszcze do tego elementy robiące za drzwi i bramy z kołkami tylko z jednej strony jako zawiasami. Do tego elementy dachów i do zrobienia skosów i tyle - po prostu genialne. Pamiętam, że miałem stację benzynową i rolniczy budynek gospodarczy ze stromym dachem i składanym kombajnem parkującym w środku. Gdyby ten system był gdzieś do nabycia kupiłbym go teraz swojemu dziecku.

Der kleine Großblockbaumeister Typ 2, NRD

Der kleine Großblockbaumeister Typ 2, NRD

Były też klocki trochę podobne do LEGO - PEBE Baukasten. Nie była to jednak ich prosta kopia, bo nie miały one najistotniejszego, opatentowanego elementu klocków LEGO - tej rurki od spodu. Raster był jednak zerżnięty z LEGO i dały się one od biedy wymiennie łączyć. W połowie lat 80-tych LEGO wymusiło zmianę systemu i potem wymienności już nie było. Klocki te nie były zbyt dobre - miały co prawda niezłe kolory, ale wymiarów nie trzymały i czasem ciężko było je połączyć czy rozdzielić. Niektóre nie pasowały wcale, przynajmniej w środku rzędu. No ale prawdziwych klocków LEGO nie było, a na bezrybiu...

W latach 70-tych w Polsce prawdziwe klocki LEGO były dostępne właściwie tylko dla dzieci marynarzy (nie pamiętam dokładnie od którego roku w Pewexie i Baltonie, ale i tak drogie, nawet dla dobrze zarabiających). Ja moje pierwsze prawdziwe LEGO kupiłem dopiero kilka lat temu swojemu synowi.

Klocki Pebe, NRD

Klocki Pebe, NRD

Tutaj jeszcze ten sam system tylko w mniejszym rastrze - do budowy samochodzików. Te PEBE-mini to był świetny pomysł, bo budowane samochodziki mimo że małe, mogły być zbudowane dokładniej.

Klocki Mini-Pebe, NRD

Klocki Mini-Pebe, NRD

Były również elementy do łączenia plastikowymi śrubkami (Anker Montage), jednak to na pewno była kopia znanych od dawna systemów. Tyle że w oryginale elementy (nawet śrubki i nakrętki) były drewniane.

Klocki Anker-Montage, NRD

Klocki Anker-Montage, NRD

Miałem też zestaw edukacyjny "Optik - Montage - Experiment". Była to całkiem porządna (chociaż plastikowa) ława optyczna, ileś różnych soczewek i obudowy do zrobienia z tego lunety, mikroskopu, lornetki (mono/stereo) i przeglądarki do przezroczy (też mono/stereo). Współczesne zestawy do pięt temu nie sięgają. (Cała instrukcja, chociaż w niezbyt popularnych językach TUTAJ).

Zestaw do doświadczen z optyki Optik-Montage-Experiment, NRD

Zestaw do doświadczen z optyki Optik-Montage-Experiment, NRD

Inne zabawki też były fajne, przede wszystkim z dobrego tworzywa, w ładnych kolorach, nie z szaroburego materiału odpadowego jak często w Polsce, na przykład taki Trabant (mój był zielony i miał kierunkowskazy z przezroczystego, pomarańczowego tworzywa). Kolory lepsze, niż prawdziwych Trabantów, prawdziwe były tylko mniej lub bardziej szare.

Trabant zabawka, NRD

Trabant zabawka, NRD

Zdalnie (przewodowo) sterowany model czołgu T-54 był bardzo popularny w Polsce. Sporo kolegów go miało, ja akurat nie. Mi tata kupił zdalnie sterowany T-54 do sklejania firmy Tamiya, gdy się któregoś roku w Składnicy Harcerskiej pojawiły.

Zdalnie sterowany model czołgu, NRD

Zdalnie sterowany model czołgu, NRD

Zestaw narzędzi dla dzieci - ale nie plastikowe imitacje, jak dziś. Narzędzia te, choć niezbyt mocne, nadawały się do użytku, ta wiertarka na kolumnie była jak najbardziej działająca.

Wiertarka PIKO i narzędzia dla dzieci

Wiertarka PIKO i narzędzia dla dzieci

TUTAJ można sobie pooglądać dużo innych zabawek z NRD. Jakbym wiedział, że TUTAJ to wszystko będzie osiągać takie ceny, to nic bym nie wyrzucił tylko wszystko trzymał.

A w następnym odcinku: To, co najlepsze - kolejki firmy PIKO!

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

11 komentarzy

Żegnaj NRD (32): Drogi i koleje w NRD

NRD kojarzyło się zawsze z chyba największą w demoludach siecią autostrad, jednak niemal cała ich sieć została zbudowana jeszcze za Hitlera. Po wojnie nie zrobiono przy nich prawie nic - nie odbudowano nawet wielu mostów i wiaduktów puszczając tylko ruch jedną stroną.

Autostrada A11 10 kilometrów od granicy

Autostrada A11 10 kilometrów od granicy Żródło: Wikipedia Autor: Vikking2

Odcinków zbudowanych w czasach NRD nie było wiele, Domknięto Berliner Ring, dorobiono odcinek w stronę Hamburga, dobudowano kawałek tu i tam, a przede wszystkim zbudowano wspaniały zjazd z A11 do Wandlitz. Wiadomo po co.

Autostrada A4 za czasów NRD

Autostrada A4 za czasów NRD Źródło: /www.autobahn-online.de

Nawierzchnia autostrad była bardzo sklawiszowana - w końcu jak te drogi budowano, średnia ciężarówka ważyła zaledwie kilka ton a ruch był niewielki. Autostradę budowano z osobno wylewanych płyt betonowych, między płytami były dylatacje, więc każda płyta pracowała osobno. Po trzydziestu - czterdziestu latach musiała sklawiszować. Lewy pas jeszcze uszedł (bo nim ciężarówki nie jeździły), ale prawy to była katastrofa.

Sklawiszowana płyta na autostradzie A11

Sklawiszowana płyta na autostradzie A11 Żródło: Wikipedia Autor: Ralf_Roletschek

Ale ta autostrada to jeszcze nic, żebyście widzieli inne ich drogi. Większość tych dróg była co prawda asfaltowa, ale pozapadana po prostu strasznie, zwłaszcza z brzegu. Góry, doły, drzewa tuż obok jezdni... A w wioskach najczęściej była kostka w takim stanie, że jeżdżenie po niej 40 km/h to był wyczyn. Czasem takie odcinki zdarzały się też między wioskami, pół biedy jeżeli wybrukowana część była wąska a obok była nawierzchnia gruntowa - wtedy dało się chociaż dwoma kołami jechać po czymś w miarę równym. Bywały też drogi całkowicie gruntowe - jeszcze w 1989. W Polsce było na co narzekać, ale aż tak źle to nie było. Pisałem już o załatwianiu wizy do Polski Palestyńczykowi Saidowi - po powrocie (a pojechał swoją Skodą 100) był polskimi drogami zachwycony.

Droga z kocich łbów w byłym NRD

Droga z kocich łbów w byłym NRD Żródło: www.winni-scheibe.com

Ta kostka w wioskach wzięła się prawdopodobnie stąd, że te odcinki zostały utwardzone jako pierwsze, a między wioskami drogi były gruntowe. Potem, w latach powojennych te drogi gruntowe wyasfaltowano (niezbyt porządnie), a gdzie była kostka, tam nie zrobiono nic. Między 1989 a 1999 regularnie jeździłem (również busem) takimi drogami od przejścia granicznego w Lubieszynie do autostrady A11 i najbardziej śmieszyło mnie ograniczenie prędkości do 70 km/h w miejscu, gdzie zaczynała się kostka i 40 to już było za szybko. Mniej do śmiechu było mi gdy widziałem samochody i autobusy rozwalające się na tych drogach.

Po zjednoczeniu drogi w bardzo szybkim tempie zrobiono od nowa, już w 1999 trudno było znaleźć stary, niewyremontowany odcinek. Było to zgodne z koncepcją rządu federalnego, który wierzył, że jeżeli NRD-owcom szybko zrobi się porządną infrastrukturę, to oni zostaną w byłym NRD a nie zaleją starych landów, a z drugiej strony że tą super infrastrukturę wykorzystają firmy starych landów przenosząc masowo produkcję do byłego NRD. Skutek jest taki, że byłe NRD ma często lepsze drogi, mosty, telefony itp. niż stare landy, w nowych landach mimo tych wysiłków zostali głównie emeryci i nieudacznicy, a cała republika ma po tych wydatkach gigantyczny deficyt budżetowy .

Ale, jak już pisałem, studentów stan dróg i autostrad za bardzo nie interesował. My poruszaliśmy się lokalnie komunikacją autobusową, a na dłuższych dystansach pociągami. O autobusach trudno wiele powiedzieć, używano tam Ikarusów (również na trasach międzymiastowych, ale nie było tras dalekobieżnych), jeździły, bilety nie były zbyt drogie. Dużo szerszym tematem były koleje.

Firma prowadząca koleje NRD nazywała się Deutsche Reichsbahn. Można by się dziwić, że zostawiono taką, przedwojenną nazwę (Kolej Rzeszy Niemieckiej), ale były tego istotne przyczyny formalnoprawne (między innymi tylko pod tą nazwą pociągi NRD-owskie mogły wjeżdżać do Berlina Zachodniego) i różne konflikty interesów. Konflikt prawny dotyczący tej nazwy i ciągłości - bądź nie - praw własności do majątku przedwojennego DR, ciągnął się niemalże do samego zjednoczenia.

Kolej NRD-owska miała trudny start, bo Rosjanie od razu wywieźli w ramach reparacji wojennych dużą część lokomotyw, wagonów, innego sprzętu, rozebrali część torów robiąc z linii dwutorowych jednotorowe itp. W latach pięćdziesiątych sporo oddali i koleje NRD zaczęły jakoś funkcjonować. Torów oczywiście nie dało się po prostu oddać, ale pracowano intensywnie nad odbudową. I tu sobie narobili problemu.

Gdy przyjechaliśmy, koleje działały nawet nie najgorzej. Spóźnień nie było za wiele, przy planowaniu podróży można było zakładać przesiadki z odstępem nawet zaledwie 10 minut i zazwyczaj się udawało. Ale potem, około 1986 sytuacja gwałtownie się pogorszyła. Co się stało? Otóż podczas odbudowy i remontów od końca lat 70-tych używali oni podkładów betonowych, które były zrobione ze złej mieszanki składników. Po pewnym czasie okazało się, że podkłady te się po prostu powoli rozpadają, im nowsze tym szybciej. Nagle pojawiło się mnóstwo odcinków na szlakach głównych, po których mimo niedawnego remontu pociągi mogły jechać zaledwie 50 km/h zamiast planowych 120. No i cały rozkład poszedł w rozsypkę. W dodatku NRD była bardzo zależna od kolei - pociągami transportowano aż 86% wszystkich przewożonych towarów. Problem udało się rozwiązać do końca dopiero w początku lat 90-tych.

Skoro jesteśmy przy rozkładzie: Można było zaobserwować ciekawą rzecz. Pociąg pośpieszny z Ilmenau do Erfurtu jechał planowo 58 minut. Pociąg osobowy w tej samej relacji rano, kiedy ludzie jechali do pracy potrzebował na pokonanie tej trasy 62 minuty. Ale wszystkie inne osobowe, o innych porach i przy powrocie z pracy jechały według planu 80-85 minut. To raczej nie przypadek.

W Ilmenau tory kolejowe przecinały miasto, część budynków uczelni znajdowała się po drugiej ich stronie. Przejazd kolejowy z zaporami, przez który trzeba było przejść znajdował się tuż koło dworca kolejowego i był zamykany również dla manewrów. Oczywiście również rano, gdy studenci szli na zajęcia. Stąd wzięło się przekazywane przez pokolenia studentów powiedzenie: "W Ilmenau albo pada deszcz, albo przejazd jest zamknięty".

Bahnhof Ilmenau

Bahnhof Ilmenau

NRD-owskie wagony nie były zbyt wygodne. Prawie nie było wagonów z przedziałami, a siedzenia były twarde i źle ukształtowane. Najgorsze były wagony piętrowe. W tych wagonach starszego typu oparcia kończyły się bardzo nisko, tak że deska zamykająca oparcie od góry boleśnie wbijała mi się w kręgosłup, a piętrusach nowego typu oparcia były co prawda wysokie, ale baardzo źle wyprofilowane. Na ironię zakrawał fakt, że na każdych targach w Lipsku wystawiany był śliczny, supernowoczesny wagon pasażerski, którego wspaniałe wnętrze można było podziwiać z zewnątrz przez lustrzane szyby. Co roku ten sam wagon. Typowy przypadek "Jesteśmy w czołówce światowej".

Pociąg jadący z Lipska do Berlina przejeżdżał już blisko Berlina, koło miejscowości Jüterbog przez wielki poligon radzieckich wojsk pancernych Forst Zinna.

W okolicach Berlina a nawet w samym Berlinie stacjonowało bardzo dużo radzieckich jednostek pancernych gotowych w każdej chwili do błyskawicznego zajęcia Berlina Zachodniego. Jak śpiewał Udo Lindenberg "In 15 Minuten sind die Russen auf dem Kurfürstendamm" (Dwuznaczność: W 15 minut Rosjanie mogą być na Kurfürstendammie albo Za 15 minut Rosjanie będą na Kurfürstendammie). Wojska te miały tam też wielkie poligony.

Pociąg jechał przez środek poligonu, z lewej i prawej można było podziwiać krajobraz zryty gąsienicami czołgów. Doszło tam pewnego razu w 1988 do bardzo rzadkiego wypadku - zderzenia jadącego 120 km/h pociągu pasażerskiego z czołgiem T-72. Czołgi miały swój przejazd przez tory, ale któremuś wyraźnie nie chciało się jechać dookoła i utknął na torach. Akurat wtedy nadjechał pociąg. Trudno było wtedy o wiarygodne relacje - zdjęcia widziałem tylko w polskiej gazecie, w NRD nic! Nie do śmiechu - 6 zabitych, 33 rannych.

Zderzenie czołgu T-72 z pociągiem na poligonie Forst-Zinna

Zderzenie czołgu T-72 z pociągiem na poligonie Forst-Zinna Źródło: ??? - gdzieś z sieci

 

Zderzenie czołgu T-72 z pociągiem na poligonie Forst-Zinna

Zderzenie czołgu T-72 z pociągiem na poligonie Forst-Zinna Źródło: ??? - gdzieś z sieci

W następnym odcinku: NRD-owskie zabawki.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:DeDeeRowo

8 komentarzy

Żegnaj NRD (31): Fotografia, część 2

Ostatnią serią aparatów Praktica były aparaty serii B (nazwa pochodzi od słowa Bajonett, czyli bagnet). Pierwszy model tej serii pokazano w 1978 roku a produkcję seryjną rozpoczęto w 1979. Aparaty serii B dzięki intensywnemu zastosowaniu elektroniki były wyraźnie mniejsze niż poprzednie serie. Skutkiem ubocznym było to, że bez baterii można było użyć tylko czasu migawki 1/90 sek., wszystkie inne były odmierzane elektronicznie. Ale dziś, w dobie cyfrówek to nikogo nie dziwi, dla dzisiejszych użytkowników bardziej zdumiewający może być aparat działający bez baterii.

Aparaty te były produkowane w trzech liniach:

  • Dla użytkowników zaawansowanych - z automatyką czasu i możliwością ręcznego nastawiania czasów.
  • Dla użytkowników początkujących - tylko z automatyką.
  • Dla konserwatystów - tylko z ręcznym ustawianiem, bez automatyki.

Obiektywy serii B były mocowane na specjalnie opracowany bagnet, niekompatybilny z bagnetami innych firm. Pomiar światła odbywał się przy otwartej przysłonie, dla kontroli głębi ostrości przysłonę można było przymknąć do ustawionej wartości ręcznym suwaczkiem. W trakcie robienia zdjęcia przysłona przymykała się automatycznie. Ustawiona wartość przysłony była widoczna w celowniku na drodze nieelektronicznej - był tam pryzmacik i okienko, przez które było widać skalę na obiektywie.

Na zdjęciu poniżej widać bagnet i trzy styki do transmisji ustawionej wartości przysłony. Na aparacie, na lewo od gniazda obiektywu obok dźwigienki samowyzwalacza suwak do zamykania przysłony. Nad napisem Praktica można zauważyć okienko, przez które w celowniku widać było ustawioną wartość przysłony.

Bagnet aparatu Praktica serii B (NRD)

Bagnet aparatu Praktica serii B (NRD)

Aparaty te miały automatykę czasu w zakresie od 1/1000 sek. do 40 sekund. Ustawiony lub wybrany przez automatykę czas naświetlania sygnalizowany był przez rządek diod świecących po prawej stronie obrazu w celowniku, niestety wartości tych czasów były nacięte na matówce i przy fotografowaniu ciemnych motywów nie dało się tych napisów przeczytać. No i wartości ustawionej przysłony po ciemku też oczywiście nie było widać. W niektórych modelach w celowniku sygnalizowana była również gotowość dedykowanej lampy błyskowej.

Celownk aparatu Praktica BX 20

Celownk aparatu Praktica BX 20 Żródło: www.praktica-collector.de

Na zdjęciu poniżej: z prawej strony kółko do ustawiania czasu naświetlania, spust i dźwigienka do naciągania, z lewej ustawianie czułości filmu z możliwością korekty naświetlania o +/- 2 stopnie przysłony. W "gorącej stopce" widoczny drugi styk do  sygnalizacji gotowości lampy błyskowej.

Praktica serii B (NRD) - widok z góry

Praktica serii B (NRD) - widok z góry

Miałem akurat taką lampę i to nie NRD-owską tylko dalekowschodnią, pod marką Achiever opisaną na obudowie jako "for Praktica", nawet już nie pamiętam gdzie ją kupiłem (Intershop?).

Lampa błyskowa Achiever DZ260 do aparatu Praktica serii B

Lampa błyskowa Achiever DZ260 do aparatu Praktica serii B

 

Lampa błyskowa Achiever DZ260 do aparatu Praktica serii B

Lampa błyskowa Achiever DZ260 do aparatu Praktica serii B

Ale widziałem na zdjęciu ten sam model opisany jako Praktica DZ260. Lampa miała jeszcze trzeci kontakt, podobno do pomiaru światła przez obiektyw w trakcie robienia zdjęcia (TTL), ale mój aparat tego nie miał i nie udało mi się ustalić czy z modelem BX-20 by to naprawdę działało. Wszystkie Praktiki B miały też możliwość podłączenia windera (styki i oś widoczne na zdjęciu poniżej).

Praktica serii B (NRD) - widok od spodu

Praktica serii B (NRD) - widok od spodu

Na zdjęciu z tyłu widać ramkę do włożenia etykietki filmu. Nawet takie drobiazgi nie były w sprzęcie krajów bloku czymś oczywistym.

Praktica serii B (NRD) - widok od tyłu

Praktica serii B (NRD) - widok od tyłu

Można było mieć do tych aparatów takie czy inne zastrzeżenia, ale trzeba im przyznać że były całkiem przyzwoite. Oczywiście nie był to Canon, Nikon ani Minolta, ale w swojej kategorii cenowej - całkiem, całkiem. Sprzedawały się też na Zachodzie - a to był w tych czasach jedyny prawdziwy miernik jakości. W jednym parametrze Praktica B przebijała większość aparatów zachodnich, nawet lepszej klasy - maksymalny czas naświetlania na automatyce wynosił 40 sekund, w aparatach innych firm rzadko było to więcej niż 1-2 sekundy. Ja w każdym razie z tego korzystałem.

Swoją BC-1 kupiłem w 1987 po powrocie z RFN. Jeżeli pamięć mnie nie myli to kosztowała ona jakieś 1350 marek, po ówczesnym kursie było to około 200 zachodnich. Naprawdę niezła cena za lustrzankę z automatyką. W komplecie był standardowy obiektyw 50 mm, wkrótce dokupiłem sobie  jeszcze krótkoogniskowy 28 mm i dłuższy 135 mm (ten miał fajną, wysuwaną osłonę przeciwsłoneczną). I ten standardowy poszedł w odstawkę, używałem tylko tych dwóch.

Praktica serii B (NRD)

Praktica serii B (NRD)

W sklepach można było dostać nawet zoomy, krótki i długi, jednak były one produkowane w Japonii, a nie w NRD. Zooma nie kupiłem - były dosyć ciemne, a jak się lubi robić zdjęcia w ciemnych miejscach i ma do dyspozycji tylko film ORWO na 100 ASA...

Widziałem również w sklepie zwierciadlany obiektyw 1000 mm, kosztował astronomicznie - ponad 13.000 marek, tyle co nowy Trabant.

Nakupiłem sobie sporo wyposażenia dodatkowego - mieszek do makrofotografii, zakładaną na celownik lupę do ustawiania ostrości, filtry (również polaryzacyjny), adapter do obiektywów na gwint itp. Co tylko było i uważałem za sensowne. Chodziłem z tym całym sprzętem na piesze wycieczki po okolicznych górach i robiłem zdjęcia. Wyćwiczyłem się tak, że mogłem w parę sekund zmienić obiektyw, a zdjęcia z czasem do 3 sekund robiłem z ręki bez podpórki. Świetnie było (dopóki praktyka inżynierska się nie skończyła i nie musiałem wziąć się jednak do roboty żeby skończyć studia).

Akcesoria do aparatu Praktica BC-1 (NRD)

Akcesoria do aparatu Praktica BC-1 (NRD)

Jak wspominałem w poprzednim odcinku notowałem parametry każdego zdjęcia, dzięki temu wkrótce odkryłem, że wszystkie zdjęcia zrobione obiektywem krótkoogniskowym są niedoświetlone. Skorygowali gwarancyjnie. Potem wyskoczył mi spust - u podstawy spustu była przekręcana blokada a nakrętka trzymająca spust nie miała kontry - i po częstym używaniu blokady się odkręciła. Też poprawili gwarancyjnie. Potem złamała mi się też korbka do zwijania filmu - ale to już było w latach 90-tych. Poza tym nic, używałem tego aparatu przez jakieś 12 lat, okresami bardzo intensywnie, był całkiem OK.

Bardzo dobrze zrobione było w tych aparatach zakładanie filmu - działało tak precyzyjnie, że za każdym włożeniem mogłem zrobić na standardowym filmie 39 zdjęć. Gdybym wkładał film w ciemni mógłbym zrobić nawet 40, ale na to nie było przygotowane żadne laboratorium. Już przy 39 czasem mi pierwsze zahaczyli.

Pierwszym wyprodukowanym modelem serii B była Praktica B-200, potem pojawił się model uproszczony (bez trybu manualnego) zwany B-100. Kolega kupił sobie używane B-200 w komisie, ten model nie różnił się wiele od mojej BC-1. A nawet w jednym punkcie był lepszy - korbka do zwijania filmu była metalowa, w mojej BC-1 plastikowa złamała się po paru latach.

Praktica B200

Praktica B200 Źródło: Wikipedia Autor: Jean-Jacques MILAN

Inny kolega, który zawsze musiał mieć wszystko lepsze od innych, kupił sobie ten najlepszy model - BX-20. (Zdjęcie: Wikipedia)

Praktica BX 20

Praktica BX 20 Żródło: Wikipedia

BX-20 w porównaniu z BC-1 miała dodane:

  • Pomiar światła przez obiektyw przy zdjęciach z lampą błyskową.
  • Parę diod świecących w celowniku więcej (sygnalizacja korekty czułości filmu)
  • Zmiany w obudowie, niekoniecznie na lepsze (twardy plastik zamiast miękkiego wyłożenia)

W sumie różnice między poszczególnymi modelami były niewielkie, nie było warto wymieniać swojej Praktiki B na nowszą. Ale mimo to były to najlepsze aparaty małoobrazkowe bloku socjalistycznego. A potem sporo się zmieniło.

ORWO nie robi już filmów i kaset tylko usługi - odbitki, albumy itp.

Pentacon nadal robi aparaty fotograficzne, ale nic rewelacyjnego a nawet nie wiem czy na miejscu, czy w Chinach.

Carl Zeis Jena połączył się z zachodnim Zeissem i dalej robi mechanikę precyzyjną z optyką, ale już nie jest w uprzywilejowanej pozycji kombinatu strategicznego.

Zainteresowani tematem aparatów Praktica mogą poczytać więcej TUTAJ.

 

W następnym odcinku: Transport w NRD - drogi i koleje.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

Skomentuj

Żegnaj NRD (30): Fotografia, część 1

Jak już wspominałem, w sprzęcie fotograficznym NRD-owcy byli całkiem nieźli. W Polsce połączenie NRD i fotografia kojarzy się jednak przede wszystkim z filmami ORWO.

Filmy ORWO

Filmy ORWO

Filmy czarno-białe produkowano chyba we wszystkich krajach bloku - w końcu co to za sztuka. Gorzej było z filmami kolorowymi. NRD-owcom po wojnie przypadła dawna fabryka AGFA w Wolfen, gdzie produkowano właśnie filmy kolorowe. I kolorowe filmy ORWO oparte były właśnie o przedwojenną technologię AGFY. Na początku produkowano je nawet pod nazwą AGFA, ale potem w arbitrażu z RFN odstąpiono od tej nazwy i wybrano nową. Był to skrót od ORiginal WOlfen (Oryginał Wolfen). Oni oddali markę AGFA po dobroci, bo uważali że ich filmy są takie świetne, że nie muszą się podpierać znaną nazwą.

ORWO kojarzone jest z marnym kolorem. Trzeba zdecydowanie powiedzieć: Jain, jain i jeszcze raz jain. (Jain to połączenie ja i nein - tak i nie). Faktycznie slajdy oddawane do wywołania w sklepie fotograficznym - czyli wożone do laboratorium fabrycznego w Wolfen - zawsze miały marny kolor i większe lub mniejsze zażółcenie. Zastanawiające było, dlaczego różne, a nie zawsze takie same? Prowadziłem więc zapiski notując numery serii używanych filmów żeby znaleźć lepsze serie i kupić ich na zapas, ale to nic nie dawało, wszystkie serie były marne i w różnym stopniu zażółcone, nawet z tej samej serii, żadnej regularności. A razu pewnego kuzynka z Warszawy pokazała mi swoje slajdy zrobione na ORWO - a kolor był na nich taki że szczęka spadła mi na podłogę i potoczyła się pod kanapę. Nic nie gorszy od zachodnich filmów. Tajemnicę wyjaśnił mi dopiero kilka lat później jeden znajomy, bawiący się w wywoływanie tych filmów w domu. On twierdził, że jeżeli zestaw odczynników użyło się tylko do tylu filmów, ile było w przepisie to kolor był doskonały. Wywołanie w nich dwukrotnie większej ilości filmów dawało kolor całkiem przyzwoity. Zażółcenia powstawały jeżeli odczynniki były używane wielokrotnie dłużej, niż przewidywał przepis. Natomiast sama technologia nie była taka zła, świat przeszedł na nowocześniejszy proces nie ze względu na jakość koloru tylko na cenę wywołania i komplikację procesu.

Slajdy ORWO miały jednak swój obszar zastosowań na którym były bezkonkurencyjne - na żadnym innym materiale tak dobrze nie wychodziły zachody słońca.

No i jeszcze był jeden problem - klasyczne filmy AGFY według oryginalnego procesu wyciągały w latach 30-tych czułość tylko około 13 DIN (16 ISO/ASA), pamiętam że ojciec robił pierwsze slajdy w 1969 roku i najbardziej czuły film diapozytywowy ORWO miał wtedy 18 DIN (50 ISO/ASA), potem udało im się podkręcić to do 21 DIN (100 ISO/ASA). Ale nic więcej. A to trochę mało.

Z ciekawostek: ORWO produkowało też filmy czarno-białe czułe w zakresie bliskiej podczerwieni. Można było kupić je w normalnym sklepie fotograficznym, ale trzeba było o tym wiedzieć - filmu takiego nie było nigdy na półce bo musiały one być przechowywane w lodówce. Wiele NRD-owskich obiektywów było przystosowane do tych filmów i miało na skali odległości zaznaczony punkt do ustawiania ostrości dla filmu czułego w podczerwieni. Na zdjęciu poniżej to ten czerwony punkt pod cyfrą 4, na prawo od czerwonej, pionowej kreski.

Infrarotpunkt na obiektywie 28mm do aparatu Praktica serii B (NRD)

Infrarotpunkt na obiektywie 28mm do aparatu Praktica serii B (NRD)

Oprócz AGFY Wolfen na terenie NRD znalazła się też firma Zeiss Icon z Drezna, ceniony przed wojną producent aparatów fotograficznych. Po wojnie utworzono z niej (i paru innych zakładów) VEB Pentacon. Nazwa zwracała uwagę na fakt, że tam opracowano pryzmat pentagonalny o takim kształcie. Zakłady te produkowały sporo całkiem przyzwoitych modeli aparatów. Nie będę robił tu zarysu historycznego, ograniczę się, jak zwykle, do okresu schyłkowego NRD - czyli tego co sam widziałem.

Jednym z bardziej znanych ich modeli była średnioformatowa lustrzanka Pentacon six TL. Pomysł był dość ciekawy, inne lustrzanki w tym formacie mają raczej kształt skrzynki, a ta wygląda prawie jak małoobrazkowa. Jak na ten format to była relatywnie tania, a przy tym było do niej sporo wyposażenia dodatkowego i duży wybór obiektywów. Konstrukcja była jednak dość stara (jeszcze z lat 60-tych) i całkowicie mechaniczna. Aparat ten był powszechnie używany przez profesjonalistów, których nie było stać na sprzęt zachodni. Ja nie miałem z nim nic do czynienia, więc nie będę się dalej mądrzył. Zainteresowani mogą poczytać dalej TUTAJ.

Pentacon six TL

Pentacon six TL Źródło: Wikipedia Autor: Thuringius

Lustrzanki małoobrazkowe były produkowane pod nazwą Praktica (Znowu nie będzie rysu historycznego). W czasie gdy tam byłem była dostępna trzecia generacja aparatów Praktica (inni znowu liczą ją jako czwartą) z obiektywami na gwint M42. Aparaty te były może i nie najgorsze, ale niezbyt nowoczesne. Elektroniki było w nich niewiele, w zasadzie tyle co i w Zenitach (no, z nielicznymi wyjątkami - jak serie EE2 i EE3 z automatyką czasu).

Praktica LLC

Praktica LLC Źródło: Wikipedia Autor: Alfred

Trzecią istotną dla fotografii firmą, która znalazła się na terenie NRD była firma Carl Zeiss z Jeny. Tu historia była bardziej skomplikowana - Jena była przez krótki czas zajęta przez Amerykanów którzy wycofując się, siłą zabrali wielu fachowców i cały zarząd zakładu do swojej strefy okupacyjnej. Sytuację komplikował jeszcze fakt, że oprócz zakładów w Jenie imię Carla Zeissa nosiła jeszcze fundacja (Carl Zeiss Stiftung) założona jeszcze w XIX w. przez przyjaciela i współpracownika Zeissa - Ersta Abbe. Fundacja ta była właścicielem firmy Carl Zeiss, a znajdowała się na terenie RFN. Stąd spór o prawa do nazwy Carl Zeiss. Fundacja zapewniła sobie do niej wyłączne prawa, jednak nie mogła ich wyegzekwować na terenie RWPG. Sprzęt eksportowany na Zachód (a było tego dużo) nie mógł więc nosić nazwy Carl Zeiss i pisano nim różne rzeczy, na przykład aus Jena (z Jeny). Spór zakończyło dopiero zjednoczenie Niemiec i połączenie obu firm.

W NRD firma VEB Carl Zeiss Jena została rozbudowana do dużego kombinatu (czyli według dzisiejszej terminologii koncernu) zajmującego się mechaniką precyzyjną, optyką i mikroelektroniką. Kombinat ten zajmował się również produkcją obiektywów do aparatów produkowanych przez VEB Pentacon.

NRD-owskie aparaty dobrze się sprzedawały również w krajach zachodnich. A najlepiej sprzedawały się ich aparaty ostatniej generacji - Praktica serii B. Ponieważ taki aparat z mnóstwem wyposażenia dodatkowego mam w piwnicy do dziś, to będzie o tej serii następny odcinek.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

6 komentarzy

Żegnaj NRD (29): Góry i doły studiowania

Studiowanie to nie tylko wykłady i ćwiczenia, są jeszcze praktyki. A było tego trochę. Od razu powiem że w chronologii mogłem trochę pokręcić, inne fakty pamiętam jakoś lepiej.

Na koniec pierwszego roku mieliśmy chyba 4 tygodnie praktyki robotniczej. Coś takiego było również w Polsce, nie wiem jednak czy istnieje do dziś. W praktyce robotniczej chodzi o to, żeby student poznał pracę w normalnym zakładzie przemysłowym na stanowisku robotniczym.

My mieliśmy praktykę w miejscowości Weida, w fabryce VEB Wetron Weida. Fabryka produkowała automatykę przemysłową, głównie różne regulatory, a w ramach produkcji artykułów konsumpcyjnych regulatory temperatury do akwarium. Zajmowaliśmy się tam wtykaniem elementów w płytki drukowane które potem szły do lutowania na fali, oraz montażem i lutowaniem elementów które nie mogły być polutowane na fali - na przykład transformatorów i złącz. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego oni wszystko robią całkiem ręcznie! To wtykanie elementów w płytki robili bez żadnego wspomagania, mimo że na sali stały maszyny podstawiające pod rękę element do włożenia i podświetlające jednocześnie przy pomocy światłowodów otwory, w które element trzeba było włożyć. Znaleźliśmy nawet maszyny skonfigurowane dokładnie do płytek które montowaliśmy, nikt nie umiał przekonywająco wytłumaczyć dlaczego ich nie używają. Na sali stał też klimatyzator którego nikomu nie przychodziło do głowy włączyć, nawet w duży upał. Klimatyzator był sprawny - jakiś kierownik przyszedł kiedyś i go po prostu włączył zadając jednocześnie właśnie to pytanie: Dlaczego go nie używają?

Weida była małym (10.000) bardzo prowincjonalnym miasteczkiem bez perspektyw. Tam wszystko było stare i zaniedbane, jedynym budynkiem przy którym coś robiono był zamek, remontowany przez polskie PKZ-ety.

PKZ to Pracownie Konserwacji Zabytków - przedsiębiorstwo państwowe powołane, jak sama nazwa wskazuje, do fachowej i kompleksowej konserwacji zabytków. Była to jedna z polskich specjalności nie tylko w ramach RWPG - PKZ-ety miały bardzo dobrą renomę i prowadziły prace również wielu krajach zachodnich odnawiając wiele cennych obiektów, nierzadko zaliczanych do Listy Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. PKZ nadal jest bardzo dobrą marką - w początku tego roku byłem na przykład w Ludwigsburgu(polecam!) i tam przewodnik też bardzo chwalił ich pracę.

Zamek w Weidzie

Zamek w Weidzie Źródło: Wikipedia Autor: Zacke82

W Weidzie nawet woda lecąca z kranu nie nadawała się do picia, również po przegotowaniu - herbata zrobiona na niej odpychała samym wyglądem. Ludzie pracujący w zakładzie byli smętni i zrezygnowani. Kierownik wydziału wypytywał mnie, jak to jest w Polsce z wyjazdami na Zachód i skarżył się, że im urzędnicy mówią po prostu "Nie" nie podając żadnego uzasadnienia. Był rok 1985 i nic jeszcze nie wskazywało że coś się może zmienić.

Potem, chyba był to pierwszy semestr drugiego roku, wszyscy chłopacy (NRD-owcy oczywiście) pojechali na parę tygodni na przeszkolenie wojskowe. Zostały dziewczyny, ausländrzy i jeden Niemiec z naszej grupy który był inwalidą - zepsuł sobie prawą rękę eksperymentując z pirotechniką.

Skoro jesteśmy przy tym: W porównaniu z Polską w NRD zwracała uwagę spora ilość inwalidów. Wtedy sądziliśmy że w NRD jest ich więcej niż w Polsce, ale raczej chodziło o to, że  w Polsce byli oni praktycznie uwięzieni w domach i rzadziej pojawiali się na ulicach.

Pamięć kasetowa

Pamięć kasetowa Źródło: www.robotrontechnik.de

W trakcie przeszkolenia wojskowego NRD-owców my mieliśmy praktykę na uczelni - ja miałem napisać program pod CP/M do manipulacji danymi z pamięci kasetowej (znaczy nagranymi na kasecie magnetofonowej) w C, inni też dostali jakieś zadania mniej więcej z branży, a Nikaraguanka o której wspominałem (między innymi w odcinku o Stasi) ponieważ niewiele umiała to miała zawieszać tabliczki ostrzegawcze na komputerach ze zdjętymi częściami obudów. Po moim programie spodziewano się czegoś w rodzaju powszechnie na uczelni używanego podobnego programu do danych na dyskietce - napisał go parę lat wcześniej jeden ze studentów, było to całkiem niezłe, ale wszystko CLI. Ja miałem już od dłuższego czasu Commodorka i moje standardy były inne. Te ich komputery miały semigrafikę, więc napisałem zgrabny program z okienkami i sensownym sterowaniem, ale w sumie nic szczególnego. Ale według ich standardów było to niesamowite osiągnięcie, wszystkim pracownikom kierunku szczęki poopadały, zaliczyli mi to jako już następny etap, Großer Beleg i rozmawiali ze mną o indywidualnym toku nauczania.

Ja nie byłem aż tak chętny do przyspieszania - ponieważ obciążenie na studiach było niskie miałem sporo czasu na rozwój indywidualny, a zawsze byłem samoukiem. W zasadzie to na zajęciach nie dowiadywałem się niczego nowego z branży informatycznej. Za to robiłem różne rzeczy w centrum obliczeniowym i na moim Commodorku i czytałem literaturę fachową przywiezioną z Polski.

W Polsce w latach 70-tych i 80-tych wydawano sporo dobrych, tłumaczonych książek informatycznych znanych autorów, na przykład w serii Biblioteka Inżynierii Oprogramowania. Mam tego do dziś dobry metr bieżący, wiele klasycznych pozycji wartościowych nadal. Potem, w końcu lat 80-tych i początku 90-tych rynek zdominowały podręczniki do kradzionych programów. A już zupełnie klinicznym przypadkiem był krajowy autor, niejaki Jan Bielecki, który sprzedawał jedną i tą samą książkę o C++ pod wieloma tytułami: "Borland C++", "Microsoft C++", "Turbo C++" itd., zdaje się że jeszcze dodawał numery wersji. (Zamiast "Hello world" pisał zawsze "Hello, I'm Jan B.")

Książki z serii Biblioteka Inżynierii Oprogramowania, PRL

Książki z serii Biblioteka Inżynierii Oprogramowania, PRL

Natomiast na uczelni z aktualną literaturą fachową było ciężko. Czasopisma zachodnie były dostępne w czytelni, ale gdy na pierwszym roku zamówiłem w bibliotece książkę pt. "Using the Unix system" to już pod koniec czwartego roku dostałem zawiadomienie, że mogę ją wypożyczyć.

W przyspieszaniu studiów nie miałem żadnego interesu - był komunizm, prywatna przedsiębiorczość prawie nie istniała, a tymczasem znowu zaczęli brać do wojska po studiach zagranicznych. Więc do czego się miałem spieszyć?

Następną praktyką był Großer Beleg (ma to jakiś polski odpowiednik?). Było to chyba w drugim semestrze trzeciego roku, mieliśmy do zrobienia już taki dość przyzwoity projekt. Ja miałem napisać zestaw procedur bibliotecznych do robienia okienek w trybie tekstowym (znowu C, tym razem Unix ale nie na K-1630 tylko na czymś opartym na klonie procesora Z-8000). Napisałem, nic trudnego, ale ponieważ byliśmy na uczelni to jeszcze kazali mi zrobić coś bardziej teoretycznego - opis formalny tego co napisałem. Sięgnąłem do swojej biblioteczki, wyciągnąłem parę świeższych pozycji i zrobiłem opis denotacyjny w notacji lambda. Oddałem opiekunowi (w Polsce to się chyba nazywa promotor?) on wyznaczył termin kiedy o tym porozmawiamy. Przyszedłem w umówionym terminie i zobaczyłem mój tekst otwarty na stronie drugiej. Promotor poprosił żebyśmy się spotkali za parę dni, bo gdy na parę minut przed spotkaniem zamierzał tekst przeczytać to padł na pierwszym wzorze (tego oczywiście nie powiedział). Za parę dni miałem już innego promotora, ale i on konsultował mój tekst z kimś kto się lepiej znał. No i na koniec zaliczyli mi Großer Beleg już za następny etap - praktykę inżynierską.

Praktyka inżynierska trwała przez cały pierwszy semestr czwartego roku, większość studentów jechała do jakiejś firmy (państwowej oczywiście, prywatnych nie było) i robiła tam jakiś projekt. Najlepszych, w tym i mnie,  uczelnia zostawiała sobie żeby robili coś na miejscu. W sumie tylko dlatego mogłem pozwolić sobie na późniejszy powrót z RFN - nie miałem regularnych zajęć, nie musiałem stawić się w zakładzie pracy, więc spóźnienie nie robiło istotnej różnicy. Miałem jakieśtam zadanie, już nawet nie pamiętam jakie. A dlaczego nie pamiętam?

Bo po powrocie z RFN dostałem strasznego doła. Jak patrzyłem na ten przestarzały miejscowy sprzęt, na te bezsensowne, nieistotne i nikomu niepotrzebne tematy, na ogólne badziewie i brak perspektyw dookoła to ręce mi natychmiast opadały. Przez cały ten semestr nie zrobiłem dokładnie nic, rzadko tylko jakąkolwiek pracę symulując. Cała uczelnia nie wytrzymywała porównania z dziadowską firmą leniwego Rumuna - po co miałem chociażby kiwnąć palcem dla wsparcia tego chłamu. Deprecha jak się patrzy - co nie? Trudno się dziwić, że NRD-owcy na codzień porównujący NRD z pokazywanym w zachodniej telewizji RFN też byli w permanentnej depresji.

Po tym zawalonym semestrze praktyki inżynierskiej miałem oczywiście trochę problemów - dziekan odbył ze mną rozmowę dyscyplinującą, ale ponieważ tak formalnie praktykę inżynierską zaliczyłem wcześniej to uznano że jestem w czasie i wszystko rozeszło się po kościach. Jak to się czasem w życiu układa.

A co robiłem przez ten cały semestr? Sprzedałem Commodorka, zorganizowałem monitor, co piątek jechałem do Erfurtu albo Suhl kupić trochę lepszego jedzenia na cały tydzień. I dużo chodziłem na piesze wycieczki. Ach sprzedałem też Zenita i kupiłem sobie NRD-owski aparat fotograficzny.

Więc to dobra okazja, żeby w następnym odcinku napisać o sprzęcie fotograficznym produkcji NRD. Odcinki o tym będą dwa, żeby Blox nie miał pretensji o długość.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo, Edukacja

Skomentuj

Żegnaj NRD (28): Powrót. Dół

RFN dla przybysza ze Wschodu było wspaniałe, ale czas było powoli wracać. Nie wszyscy tak uważali - jeden z polskich studentów z czwartego roku też był wtedy w RFN, w Monachium, i zdecydował się zostać. Rezygnując z ostatniego semestru, czyli dyplomu. Dziś ma firmę w USA.

Obywatele krajów socjalistycznych nie mieli dużego problemu z przeniesieniem się na Zachód. Jak już mieli w kieszeni paszport i znaleźli się w kraju zachodnim mogli po prostu zgłosić się w odpowiedniej instytucji (nawet nie wiem jakiej, ta opcja przed ukończeniem studiów mnie nie interesowała) i już. Otrzymywali oni pomoc finansową na start, lekcje języka, kursy zawodowe itp. Musieli tylko zadeklarować że są w swoim kraju prześladowani przez reżim komunistyczny. (NRD-owcy nic nie musieli deklarować, oni byli z definicji obywatelami RFN). Polacy intensywnie korzystali z tej możliwości - zorganizowane wycieczki na Zachód rzadko wracały w pełnym składzie do kraju. O ile dla NRD-owców decyzja o wyjeździe była ostateczna i nieodwracalna (będzie o tym odcinek), to Polacy po otrzymaniu obywatelstwa mogli przyjeżdżać do Polski, widywać się z rodziną itp.

Wróćmy jednak do tego, na jakich zasadach w ogóle tam pracowaliśmy. Było to oczywiście na czarno. M. interpretował przepisy tak, że wolno jest tak sobie pracować, zabronione jest tylko za to płacić. Stąd wersja w razie czego była, że my tu tylko tak się bawimy, bo nam do studiów potrzebne. Miałem ja jeszcze jeden problem - moja wiza była wystawiona tylko na miesiąc, po naradzie stwierdziliśmy że lepiej nie iść do urzędu przedłużyć, bo jak się nie zgodzą będę musiał wrócić od razu. Natomiast jak będę wyjeżdżał z opóźnieniem to i tak mi nic już nie zrobią, a już na pewno nie zatrzymają.

Ustalone wynagrodzenie dla mnie zostało zakupione już wcześniej - był to komputer Tandon PCA 20, Turbo AT (Turbo czyli 8MHz w odróżnieniu od zwykłego  6MHz), 20 MB HDD, Hercules, monitor mono zielony. Kosztowała taka maszyna bodajże 6600 DM, z tym że M. z pewnością miał spore rabaty a poza tym brał na firmę i wliczał ją sobie w koszty. (TUTAJ wyguglana reklama po francusku, tylko mój miał 1 MB RAM).  Jakość tego urządzenia przyprawiała mnie o opad szczęki jeszcze przez wiele lat - klawiatura jego była najlepsza, jaką w życiu widziałem, pracowałem na niej przez ponad 10 lat. Płytka drukowana płyty głównej była pod względem średnicy otworków i szerokości ścieżek technologicznie daleko do przodu w stosunku do innych widywanych przeze mnie urządzeń. Itd. itd.

Tandon PCA 20 z roku 1987

Tandon PCA 20 z roku 1987

Z wielkim żalem poodklejałem wszystkie znaczki firmowe i tabliczkę znamionową - bo komputery AT były na liście COCOM.

COCOM zajmował się pilnowaniem, żeby technologia nadająca się do wykorzystania militarnego nie dostawała się w ręce Rosjan. Na liście sprzętu którego nie można było wywozić do bloku wschodniego znajdowały się między innymi procesory 16-bitowe o większej wydajności, również wbudowane w urządzenia. Stąd nie można było eksportować na wschód nie tylko komputerów AT, ale również wielu modeli drukarek laserowych. Sprzęt znaleziony przez celników na granicy zostałby skonfiskowany.

Z M. udaliśmy się do sklepu kupić walizkę odpowiedniego formatu do transportu tej maszyny. M. był niesamowicie leniwy - zaparkował w parkhausie Karstadu na Zeilu, jak chciałem pójść do Kaufhofu (może 300 metrów) powiedział "To pojedziemy." (I tak byłoby bez sensu, Kaufhof nie ma parkhausu, ten Karstadu jest najbliższy).

Nakupiłem sobie trochę ciuchów, dyskietki na sprzedaż w NRD i inne rzeczy (już nie pamiętam dokładnie jakie), bilet na pociąg i wkrótce nadszedł dzień wyjazdu. Miałem swój plecak, walizę z komputerem (a obudowa jego była bardzo solidna i swoje ważyła) i torbę z rzeczami które zamierzałem zostawić w przechowalni w Berlinie, żeby ich nie ciągać dwa razy przez granicę (dyskietki też, hehehe). Z komputerem plan był taki, że wwiozę go legalnie do Polski z odprawą celną, a potem wywiozę na odprawę warunkową do NRD. Niestety brakło mi już rąk żeby zabrać monitor. M. obiecał że mi go przyśle pocztą, ale potem mu się nie chciało. Monitor stał podobno w magazynku przez parę następnych lat.

M. zawiózł mnie na dworzec, o mało się nie spóźniając (jak to on). Na granicy pogranicznicy RFN-owscy zauważyli, że wiza już mi upłynęła, ale się za bardzo nie czepiali. Najważniejsze że wyjeżdżałem. Chcieli tylko żeby podać gdzie przez ten czas mieszkałem - podałem adres mojego dalekiego krewnego z Frankfurtu, którego wtedy właśnie po raz pierwszy odwiedziłem i zobaczyłem. Bagażu nawet nie kazali pokazać.

Pamiętając o kontrolach Stasi w przechowalniach bagażu na ważniejszych dworcach, torbę z towarem oddałem do przechowania na nieistotnej stacji S-Bahnu w Berlinie. A potem na Lichtenberg i do Szczecina. Jeszcze tylko na stacji Szczecin Gumieńce (tam gdzie kontrola celna i paszportowa)  musiałem wysiąść i odprawić celnie mój komputer. Cła na komputery wtedy nie było, ale wolałem zrobić papier. Celnicy nie mieli pojęcia co to w ogóle jest ("Pan nam mówi że to komputer, ale skąd my możemy wiedzieć co to naprawdę jest?").

Odprawa celna komputera, PRL, 1987

Odprawa celna komputera, PRL, 1987

No i znowu cały ten cyrk: oddać paszport turystyczny, wziąć dowód, do Warszawy, oddać dowód, wziąć paszport służbowy, do Szczecina, do Ilmenau. Po drodze odprawiłem warunkowo komputer (czyli miałem na niego papier) i odebrałem torbę z przechowalni. Nienaruszoną.

Na uczelni musiałem się trochę tłumaczyć - powinienem był pojawić się tam już ze trzy tygodnie wcześniej. Bez świadków powiedziałem opiekunowi naszej grupy seminaryjnej, że pracowałem w czasie wakacji w RFN, a on na to: "Tak, my wiemy.". Cholera, nie rozgłaszałem tego, mówiłem tylko paru zaufanym osobom, ale oni (a raczej Oni) fotografowali wszystkie paszporty osób wyjeżdżających i robili z tego użytek. Kiedy zaproponowałem, że opowiem co ciekawego z branży widziałem i pokażę zdjęcia, nie było entuzjazmu. Raczej nie chcieli oglądać jak są zapóźnieni i wkurzać się, że taki Polak mógł sobie pojechać, a oni nie mogą.

No i mnie dopadło. Już po przyjeździe z Węgier można było dostać niezłego doła. Dół po powrocie z RFN był jak Rów Mariański.

Ale warto było. Nie chodzi tu nawet o ten przywieziony komputer czy inne towary. Warto byłoby nawet gdybym nie przywiózł ze sobą nic. Pozbycie się kompleksów było bezcenne.

Dalej o dołach w następnym odcinku.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , , , ,

Kategorie:DeDeeRowo

Skomentuj