Gdzieś między Polską a Niemcami, a szczególnie w NRD

Jak to się robi w Niemczech: Odpisywanie 2, czyli Taki uczciwy człowiek

Poprzedni odcinek o aferze plagiatowej --->

Ciąg dalszy afery. Oświadczenia pana szlachcica ewoluowały szybko:

  1. "To są absurdalne zarzuty."
  2. "Łaskawie nie będę używał tytułu doktora do czasu wyjaśnienia sprawy."
  3. "No w paru miejscach coś mi umknęło."
  4. "To ja rezygnuję z tytułu i zapominamy o całej sprawie."
  5. "Nic złego świadomie ani celowo nie zrobiłem, to tylko nieuwaga."

Większość czytelników mojego bloga pisała raczej przynajmniej pracę dyplomową, więc nie muszę dowodzić jaką wiarygodność ma tłumaczenie o "braku świadomości i zamiaru".

Jak widać wysoko urodzony dziesięciorga imion plus tytuł i Adelszusatz niczym nie różni się od zwykłego bucowatego polityka. A skoro nie widać różnicy, to po co przepłacać.

Chyba jednak przesadzam. Trochę różnicy widać.  Podczas przesłuchania w parlamencie Guttenberg wykazał niewątpliwą zdolność do działania w sytuacji stresowej - przeprowadził swój plan działania nie dając się wyprowadzić z równowagi ani zbić z pantałyku. Mimo że szef frakcji Zielonych - Jürgen Trittin - przez cały czas usiłował go wkurzyć uporczywie, złośliwie i konsekwentnie tytułując go doktorem, a pytania nie były miłe. Nie każdy potrafi zachować taką samokontrolę.

Ale co jest naprawdę śmieszne, to próby tłumaczenia go przez jego przyjaciół z partii i koalicji, nie wyłączając pani kanclerz. Streszczę je przy pomocy starego dowcipu, bo one dokładnie takie są:

W sądzie obrońca broni klienta oskarżonego o kradzież pieniędzy:

"Mój klient, przyznał się do popełnionego czynu i zwrócił wszystkie skradzione pieniądze co do grosza. Wysoki sądzie: Czy taki uczciwy człowiek może być złodziejem?"

TUTAJ strona z dokładną analizą niedokumentowanych źródeł pracy doktorskiej Guttenberga.

A tutaj obrazek, datowany na 20 lutego 2011 wykopiowany z Wikipedii, aktualizacje (już jest nowszy, ale nie będę tutaj zmieniał) można znaleźć na stronie zalinkowanej wyżej.

Analiza plagiatów w doktoracie von Guttenberga

Analiza plagiatów w doktoracie von Guttenberga Źródło: Wikipedia

Ilość stron, na których znaleziono plagiaty: 270, czyli 68,7% całości

Legenda:

  • kolor czarny - strony na których znaleziono plagiaty
  • kolor czerwony - strony z plagiatami z wielu źródeł
  • kolor żółty - tekst pochodzący prawdopodobnie od Służb Naukowych Bundestagu (jak dotąd nie udowodnione, bo oryginał nie jest publicznie dostępny)
  • kolor biały - strony, na których jak dotąd nie znaleziono plagiatów
  • kolor niebieski - spis treści i załączniki nie uwzględnione przy liczeniu procentów.

Wyjaśnienie: Służby Naukowe Bundestagu (Wissenschaftliche Dienste des Deutschen Bundestages) to komórka biura parlamentu robiąca na zlecenie parlamentarzystów opracowania naukowe na dowolny temat (na podstawie literatury oczywiście). Posłowie mają prawo do wykorzystywania tych opracowań wyłącznie do pracy jako poseł, użycie ich w innych celach wymaga wystąpienia o zgodę. Czego pan Guttenberg oczywiście nie zrobił.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

3 komentarze

Jak to się robi w Niemczech: Odpisywanie, czyli Freiherr Guttenberg ab und zu Copypaste

Głównym tematem w mediach w ostatnich dniach jest doktorat ministra obrony Karla-Theodora zu Guttenberga. Zanim się nim zajmiemy, wyjaśnijmy najpierw o co chodzi z tym zu.

W Polsce przyjęło się sądzić, że niemiecki szlachcic to jest zawsze von XXX. To von nazywa się Adelszusatz (dodatek szlachecki) i można przetłumaczyć je jako z albo od. Polskim odpowiednikiem byłaby końcówka nazwiska -ski. Czyli na przykład polski Zamojski byłby w Niemczech von Zamość. Innymi słowy von oznacza, że rodzina miała władzę w danej okolicy. Zu natomiast jest umieszczane przed nazwą obszaru, gdzie rodzina ma władzę aktualnie. Znaczy władzę to może nie jest najlepsze słowo, powiedzmy może ziemię albo zamek. Ktoś może być zatem von XXX zu YYY, albo dla XXX = YYY von und zu XXX.

Z takich utytułowanych można się łatwo nabijać przekręcając ich Adelszusatz na ab und zu - brzmi bardzo podobnie, ale ab und zu oznacza od czasu do czasu.

Przywileje i tytuły szlacheckie zniesiono w Niemczech w tym samym czasie co i w Polsce - zaraz po pierwszej wojnie światowej. Ale Adelszusätze w nazwiskach zostały, co któryś Niemiec ma w nazwisku von (na przykład kierownik administratorów w firmie w której pracuję jest von Berg) albo zu. Pan Guttenberg jest jednak z tych bardziej hardkorowych - jego pełne nazwisko brzmi Karl Theodor Maria Nikolaus Johann Jacob Philipp Franz Joseph Sylvester Freiherr von und zu Guttenberg.

Dla informacji: Freiherr to najniższy tytuł szlachecki w Niemczech, odpowiadający polskiemu baronowi. Tytuł nie ma żadnej obowiązującej mocy prawnej, tytuły te są kwalifikowane jako cześć nazwiska.

Wróćmy do pana Guttenberga. Jego rodzice i krewni byli oczywiście wszyscy i von i zu. Jak zajrzeć do jego genealogii to migają tam nazwiska znane z podręczników historii, niekoniecznie wymieniane w dobrym kontekście - jego matka była na przykład von Ribbentrop. Pełno tam wojskowych i polityków. Guttenberg też odbył służbę wojskową a potem studiował i skończył prawo. Nie zrobił jednak praktyki i egzaminu sędziowskiego. Zamiast tego zaczął pracować w rodzinnej firmie jako doradca inwestycyjny, później prowadził całą tą firmę. A potem, w 2002 poszedł wzorem przodków w politykę.

Karl-Theodor zu Guttenberg

Karl-Theodeor zu Guttenberg Źródło: Bundestagsbüro Karl-Theodor Freiherr von und zu Guttenberg MdB

 Ktoś tak skoligacony musiał oczywiście wybrać partię mocno prawicową - CSU. No a ponieważ był śliczny, szlachecki, korrekt, wykształcony, mądry, moralny i w ogóle och i ach, to ostro szedł w górę. Już w 2005 wszedł do parlamentu, dostając 60% głosów w swoim okręgu w pierwszej turze. W 2009 został wybrany ponownie z najlepszym wynikiem w ogóle - 68,1%. W tym samym 2009 został ministrem gospodarki a trochę później przeniesiono go na odcinek obrony. Co do owoców jego działalności można się spierać, ale PR-owo był świetny. Jako minister gospodarki miał w rankingach popularności najlepszy wynik jaki kiedykolwiek miał niemiecki minister gospodarki - 61% ankietowanych było zadowolone z jego pracy.

Karl-Theodor zu Guttenberg

Karl-Theodor zu Guttenberg Żródło: Bundeswehr-Fotos

No i taki świetny facet po prostu musiał sobie jeszcze dorobić Dr. przez tytułem (Proszę się nie czepiać, że po Dr. nie pisze się kropki, po niemiecku się pisze.) Więc równolegle z pracą polityczną zaczął pisać doktorat z prawa konstytucyjnego - Verfassung und Verfassungsvertrag: konstitutionelle Entwicklungsstufen in den USA und der EU (Konstytucja i umowa konstytucyjna: stopnie rozwoju konstytucyjnego w USA i UE). Wyszło mu tego ponad 500 stron, obronił ją w 2007 z oceną summa cum laude - czyli z najwyższym wyróżnieniem. No po prostu szlachcic jak z hagiografii. Adel verpflichtet - czyli po naszemu Noblesse Oblige.

zu Guttenberg z żoną

zu Guttenberg z żoną Żródło: Wikipedia Autor: Ralf Roletschek

Ale w ostatnich dniach zaczęło się okazywać, że z tym oblizywaniem coś nie tak.  Jeden profesor od prawa przy jakiejśtam okazji pracę Guttenberga przeczytał i zauważył, że są tam fragmenty nie oznaczone cudzysłowem ani przypisem, które już skądś znał. Po opublikowaniu tej informacji pracę przeczytało jeszcze trochę fachowców i oni poznali jeszcze trochę fragmentów. W tej chwili jest mowa o kilkunastu autorach z których Guttenberg ściągnął, dalsza komparatystyka jest w toku.

Ja rozumiem, że doktorat z prawa składa się głównie z cytatów, a udział własnej myśli nie jest znowu aż taki wielki, no ale wygląda na to że pan Guttenberg trochę przeholował. Prognozuję, że za pewien czas okaże się że praktycznie cała praca składa się z copypast. W końcu nastukać nawet powiedzmy 250 stron (od 500 odjąłem połowę na oznaczone cytaty) własnego tekstu prawniczo-naukowego tylko wieczorami i nocami po pracy w parlamencie i mnóstwie innych zajęć to nie w kij dmuchał. Więc już się nie chciało sformułować przeczytanych myśli własnymi słowami.

Ale jednego nie rozumiem. Takie rzeczy przechodziły, powiedzmy, do połowy lat 90-tych, zanim Internet rozwinął się na skalę masową. Wtedy rzeczywiście trudno było przewidzieć że wkrótce duża część źródeł i własna praca wylądują w ogólnodostępnej sieci, że wyszukiwarka tekst zindeksuje, że jak ktoś plagiat zauważy to pół świata będzie o tym wiedzieć w parę godzin. Ale w XXI wieku!? Żeby o tym nie pomyśleć to trzeba być skończonym głupkiem! No gdyby był jakimśtam prowincjonalnym prawnikiem chcącym przy pomocy tytułu napędzić klientów swojej kancelarii, ale osoba ze świecznika i pierwszych stron gazet!? Przecież opozycja tylko na takie coś czekała!

I prawdopodobnie pan Freiherr Guttenberg ab und zu Copypaste będzie musiał zrezygnować z posad świecznikowych. Rodzinna firma czeka.

Dalej o aferze TUTAJ

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

9 komentarzy

Jak to się robi w Niemczech: System szkolnictwa

Ponieważ moje dziecko zmieni w tym roku szkołę na średnią, to jestem na bieżąco z tematem systemu szkolnego w Niemczech i mogę się swoimi obserwacjami podzielić.

Postaram się porównać system niemiecki z polskim. A ponieważ nie jestem najmłodszy, to zacznę od porównania z systemem obowiązującym wtedy, gdy ja chodziłem do szkoły.

W tamtych czasach w Polsce obowiązywała 8-klasowa szkoła podstawowa, przymusowa dla wszystkich. Po tej szkole można było wybrać jeden trzech torów dalszego kształcenia (albo dać sobie spokój):

  • 4-letnie liceum ogólnokształcące kończące się maturą, potem studia (lub szkoła policealna)
  • 5-letnie technikum zawodowe, mogące kończyć się maturą dającą wstęp na studia, ale dające konkretny zawód.
  • szkołę zawodową

Dzieci szły do szkoły w wieku 7 lat, matura w liceum, było to 12 lat nauki.

W Niemczech są również podobne trzy tory kształcenia. Ponieważ szkolnictwo w Niemczech leży w kompetencjach landów, stąd w każdym jest trochę inaczej. Poszczególne szkoły mają też pewien margines swobody. Ale to w sumie szczegóły. Generalnie jest tak:

Dzieci idą do szkoły podstawowej w wieku 6 lat, a szkoła ta trwa zaledwie cztery lata. Uczone przedmioty to: matematyka, niemiecki, Sachunterricht (mniej więcej przyroda), angielski (od trzeciej klasy), sztuka, muzyka, sport i religia (nieobowiązkowa, z wariantem ewangelickim i katolickim). Oprócz tego bywają przedmioty "akcyjne", w rodzaju "Faustlos" ("Bez użycia pięści" - unikanie i rozwiązywanie konfliktów) albo zajęć wyrównawczych z niemieckiego. Wszyscy czwartoklasiści robią obowiązkowo kartę rowerową, ale o tym może osobna notka.

Lekcje trwają po 45 minut, nie ma przerwy po każdej lekcji - jest tylko dziesięciominutowa przerwa "śniadaniowa" po drugiej lekcji, i dwie "podwórkowe" po czwartej i piątej, po 20 i 10 minut. Nie ma też znanych z Polski jazgoczących dzwonków jak na okręcie wojennym - zamiast nich są migające światła. Lekcji w ciągu dnia jest zazwyczaj 4-5 (max. 6). Obiady w szkole są tylko w niektórych szkołach.

Sześciolatki przed przyjęciem do szkoły mają tak zwany Schnuppertag - przychodzą na jeden dzień i mają parę lekcji. I jeżeli mają z tym problem (na przykład płaczą i chcą do mamy) to muszą z pójściem do szkoły jeszcze rok zaczekać.

Szkolnictwo podstawowe ciągle jeszcze jest mocno zaniedbane i niedoinwestowane. Większość szkół to albo stare, jeszcze XIX-wieczne budynki albo trwała prowizorka barakowo-kontenerowa. Często jest to parę niepołączonych ze sobą budyneczków z toaletą na podwórzu. (Uwaga: piszę o Hesjii, nie wykluczam że gdzie indziej, zwłaszcza w byłym NRD, może być lepiej).

Szkoła podstawowa Martin-Buber-Schule we Frankfurcie

Szkoła podstawowa Martin-Buber-Schule we Frankfurcie

Wychowawczyni syna twierdzi, że teraz to już idzie na dość poważnie, ale kiedyś, za jej czasów, to nikt specjalnie do kształcenia podstawowego wagi nie przykładał i niemal wszystkie dzieci miały same dobre oceny. Przez bardzo długi czas problemem szkół były lekcje "wypadające" ze względu na nieobecność nauczycieli, na przykład przez chorobę. "Straty" te dochodziły miejscami nawet do 10%!

Szkoła podstawowa Mühlbergschule we Frankfurcie

Szkoła podstawowa Mühlbergschule we Frankfurcie

 

 Przebudzenie polityków nastąpiło w roku 2000, gdy opublikowano wyniki pierwszych badań PISA. Badania wykazały stosunkowo słaby poziom uczniów szkół niemieckich i bardzo silny związek między osiągnięciami w nauce a poziomem wykształcenia rodziców i wykonywanym przez nich zawodem. Wywołało to wielką dyskusję i zaczęły się zmiany. (Ciekawe że w Polsce, mimo że uczniowie polscy w tymże 2000 roku we wszystkich konkurencjach wypadli gorzej niż niemieccy, to dominował nastrój debeściakowy). W Hesji na przykład land zaczął uczniom szkół podstawowych fundować podręczniki i zorganizował program "Unterrichtsgarantie" ("Gwarancja lekcji"). W jego ramach zatrudniono nauczycieli, którzy mieli na szybko zastępować tych chorych tak, aby uczniowie nie tracili godzin lekcyjnych. Później nastąpiła zmiana ("Unterrichtsgarantie Plus") - szkoły po prostu dostały do ręki pieniądze, za które miały sobie zastępstwa same zorganizować. Z pełną gwarancją nie wyszło tak do końca, ale jakiś postęp był. Te koncepcje zrealizował rząd Rolanda Kocha - żeby nie było że go tylko hejtuję.

Poziom szkolnictwa się powoli poprawia, ale nadal nie jest zbyt dobrze. Odbywa się to w sporym stopniu kosztem młodych nauczycieli - to jest po prostu wyzysk, wielu z nich ma na przykład tylko umowy na czas określony nie obejmujące wakacji. Albo inne szykany. Starszych nauczycieli nie da się tak szykanować, bo mają oni status urzędnika państwowego i podpadają pod mnóstwo przepisów ochronnych.

 

Kiedy dzieci skończą trzecią klasę zaczyna się gorączka zmiany szkoły. Problem polega na tym, że już wieku 10 lat dzieci (wraz z rodzicami) muszą jedną z istotniejszych w życiu decyzję o wyborze dalszej drogi kształcenia. EDIT (bo pierwotnie wyszło niejasno): Wszystkie te drogi nie są ukierunkowane zawodowo. Relacja do polskiego odpowiednika jest taka, że w Niemczech uczy się na podobnym poziomie, ale wyłącznie przedmiotów niezawodowych. Jakakolwiek nauka zawodu zaczyna się dopiero po ukończeniu jednej z tych szkół. A drogi te są takie:

  • 8-letnie gimnazjum - odpowiadające z grubsza polskiemu liceum z maturą.
  • 9-letnie Realschule - z grubsza jak polskie technikum, tyle że ogólnokształcące, bez nauki konkretnego zawodu, matura jest opcjonalna.
  • 5-6 letnia Hauptschule - odpowiadająca z grubsza zawodówce, znowu ogólnokształcąca, bez nauki konkretnego zawodu.

Czyli podstawową różnicą w stosunku do dawnego polskiego systemu jest moment decyzji. I to jest właśnie zasadnicza słabość systemu niemieckiego - ten moment jest zdecydowanie zbyt wcześnie. Najważniejszym punktem krytyki jest to, że system ten utrwala podziały klasowe i odbiera szanse uczniom z "opóźnionym zapłonem". Dziecko które w wieku 10 lat zostało skierowane do Hauptschule już praktycznie w tym momencie traci możliwość skończenia matury, a nawet podciągnięcia się do lepszych. Znaczy formalnie rzecz biorąc jest to możliwe, ale bardzo trudne.

Oszczędności nie omijają i szkół średnich - niedawno skrócono czas do matury o rok. Przedtem gimnazjum trwało 9 lat, teraz 8. Nazywa się to "Turbo-Abi" i powoduje zwiększenie obciążenia uczniów, bo sumaryczna ilość godzin lekcyjnych do matury się zmniejszyła, a ilość materiału nie. Wywołało to wielką panikę moralną, ale mnie to nie rusza, bo przecież za moich czasów matura też była po 12 latach nauki.

Hauptschulen powoli zanikają, podobnie jak zniknęły polskie zawodówki - bo jeżeli tylko się da rodzice starają się posłać dzieci przynajmniej do Realschule.

Formalnie zmiana szkoły odbywa się tak, że na konferencji nauczycieli każde dziecko dostaje zalecenie, jaka droga edukacji zostanie mu przydzielona. Rodzice mogą się z tym zaleceniem nie zgodzić i posłać dziecko np. do gimnazjum zamiast zaleconej Realschule, ale ma to konsekwencje. Bo jeżeli dziecko z zaleceniem nie radzi sobie w gimnazjum, to może powtórzyć klasę, dziecko bez zalecenia jest w takiej sytuacji automatycznie przenoszone do Realschule.

Problemem są kryteria przyjęcia do wybranej szkoły. Każde dziecko ma co prawda zagwarantowane miejsce w szkole w wybranym torze kształcenia, ale nigdzie nie jest powiedziane że ma mieć do tej szkoły blisko. W formularzu jest miejsce na wpisanie trzech szkół, szkoła nie dostaje ocen ucznia, tylko zalecenie nauczycieli, wybrane przez ucznia języki i inne zajęcia dodatkowe oraz wypełnione miejsce na pokadzenie, dlaczego akurat do tej. Kryteria wyboru są niejawne i niejasne, stąd nerwowa atmosfera. (Chwila, gdy będę musiał napisać ten kadzidlany tekst zbliża się powoli, acz nieuchronnie). Na szczęście w dzielnicy są aż trzy gimnazja i mają one potwierdzoną preferencję na uczniów z rejonu. W dodatku mieszkamy w "lepszej" części "dobrej" dzielnicy i poziom szkoły mojego syna jest wysoki, a gimnazja o tym wiedzą.

Niemcy (raczej oddolnie, bo politycy są w tym względzie oporni) próbują poprawić cały ten system przy pomocy półśrodków - powstają tu tak zwane "Integrierte Gesamtschulen" ("Zintegrowane szkoły wspólne"), w których dzieci przez pierwsze lata uczą się razem, a dopiero później zostaną podzielone na jeden z tych trzech torów. Ale tam już rodzice nie mają nic do gadania, nie można wymusić toru gimnazjalnego jeżeli nauczyciele są innego zdania. Mimo to szkoły te są oblężone i jest ich o wiele za mało.

Zauważmy, że w Polska idzie w przeciwną stronę - ostatnie zmiany i wprowadzenie gimnazjów zmierzają do przyspieszenia momentu decyzji. I to według mnie jest błąd.

O niemieckim systemie szkolnictwa zamierzam napisać jeszcze parę notek. Ale o szkołach średnich to dopiero gdzieś za rok, jak się z funkcjonowaniem gimnazjum zapoznam osobiście.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

23 komentarze

Zagadka: Ile lat ma ta pani?

Zagadka: Ile lat ma ta pani ze zdjęcia?

Pani F.

Pani F.

 

 Informacje dodatkowe:

  • Pani chodzi bez problemu bez laski, balkonika czy podobnych pomocy.
  • Pani sama prowadzi swój samochód (w zimie nie, bo nie opłaca jej się zmieniać opon na zimowe)
  • Pani jest chętna do pomagania wszystkim wokół.
  • Pani jest ciekawa świata i chętnie rozmawia.
  • Pół godziny rozmowy na stojąco to dla niej żaden problem.

Ile typujecie? Założę się, że nie ma jeszcze żadnej prawidłowej odpowiedzi.

Kolejna informacja:

  • Pani pamięta doskonale, jak wysiedlali ją po wojnie z Wrocławia.

Ups, to było 65 lat temu. Ale nie sądzę żeby ktoś podał już właściwą odpowiedź. Ja po usłyszeniu tej informacji zacząłem z niedowierzaniem kalkulować, ale następna rozłożyła mnie zupełnie:

  • W momencie wysiedlenia pani wcale nie była dzieckiem, ani nawet nastolatką.

Rozwiązanie zagadki TUTAJ.

I nie jest to przypadek jednostkowy. Ludzi żyjących tak długo i zachowujących sprawność fizyczną i umysłową jest coraz więcej. W Niemczech obywatel dostaje na swoje setne urodziny list gratulacyjny od prezydenta, a od 105 urodzin co roku. Widziałem pewien czas temu statystyki i ilość wysyłanych gratulacji z roku na rok rośnie. Mam jednak problem z wyguglaniem kompletnej tabeli, ale wkleję chociaż parę danych wyrywkowych. Statystyka nie jest 100% pewna (znaczy ilość listów się zgadza ktoś mógł jednak listu nie dostać, albo umrzeć przed urodzinami), jednak można założyć że nie odbiega za bardzo od rzeczywistości:

Rok 2004:

Urodziny Ilość jubilatów
100 4123
105 203
106 71
107 34
108 14
109 5
110 2
111 2

Dla porównania: w roku 2009 wysłano w sumie 6.106 listów gratulacyjnych.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Ciekawostki

5 komentarzy

Jak to się robi w Niemczech: Urynoterapia

Dziś wejdę na działkę Barta i napiszę o urynoterapii. Przyznam się od razu, że to wpływ odcinka Quarks & Co sprzed kilku tygodni. TUTAJ można zobaczyć jego fragment.

Popularność urynoterapii w Niemczech zaczęła się stosunkowo niedawno od książki pewnej dziennikarki, niejakiej Carmen Thomas. Dziennikarka ta pracowała przez wiele lat w telewizji WDR. Pani Thomas prowadziła, jako pierwsza kobieta, już w 1973 roku audycję sportową, jednak szybko została z niej wysiudana po tym jak przekręciła nazwę drużyny Schalke 04 - powiedziała Schalke 05. Od razu widać, że nie miała odpowiednich kwalifikacji. Potem przez 20 lat prowadziła audycje radiowe na żywo z udziałem słuchaczy.

WDR ma bardzo mocny dział naukowy - Quarks & Co, Die Sendung mit der Maus, Wissen macht Ah!, Kopfball - to wszystko (i jeszcze więcej) to właśnie WDR. Wygląda na to, że pani Thomas pozazdrościła kolegom i koleżankom z redakcji naukowej i też napisała książkę popularno-naukową (a nawet kilka, ale to inny temat). Pod tytułem "Ein ganz besonderer Saft - Urin" ("Bardzo szczególny sok - uryna"). Temat wziął się z tych audycji na żywo, zdaje się że ktoś z przypadkowych gości (audycje były robione na mieście, rozmówców brała z ulicy) coś na ten temat opowiedział i spotkało się to z żywą reakcją słuchaczy. Książka odniosła niesamowity sukces, szło wydanie za wydaniem i dodruk za dodrukiem. I oczywiście pojawiła się też zaraz cała masa naśladowców (Niemcy mają na to śliczne słowo Trittbrettfahrer - to taki, co jedzie pojazdem komunikacji miejskiej stojąc na zewnętrznym stopniu i oczywiście nie płacąc za bilet), wydających swoje książki na ten sam temat. Było to niedawno - 1993.

Carmen Thomas - Ein ganz besonderer Saft - Urin

Carmen Thomas - Ein ganz besonderer Saft - Urin Żródło: Amazon

Pani Thomas i jej naśladowcy zalecają leczenie literalnie wszystkiego moczem. Własnym. Stosowanym zewnętrznie i wewnętrznie. Na ból gardła - przepłukać je moczem. Na problemy skórne - natrzeć moczem. Na choroby układu pokarmowego - pić mocz. Na choroby wewnętrzne - zastrzyki podskórne z moczu. Po takim poświęceniu każda choroba musi przejść.

Piewcy urynoterapii powołują się na tradycje tradycyjnej medycyny indyjskiej i europejskiej. W Quarks & Co sprawdzili te informacje. Udali się do Hindusa, niejakiego  S.N. Gupty, szefa Ayurveda-College w Nadiad w północnych Indiach. I on się roześmiał i stwierdził, że nie wie dlaczego wszyscy w Europie pytają właśnie o to, bo w Ajurwedze jest mowa tylko o moczu krowim używanym do produkcji leków, ale nigdy jako główny składnik czynny.

Doktor Johannes G. Mayer z uniwersytetu w Würzburgu, zajmujący się badaniem dawnej medycyny klasztornej wskazał też europejskie źródło urynoterapii - książkę Christiana Franza Paulliniego "Die heilsame Dreck-Apotheke" (Lecznicza apteka odchodów) z roku 1696, napisaną po niemiecku, a nie jak książki naukowe tego okresu po łacinie. Książka ta zaleca używanie moczu i kału zwierząt do leczenia bardzo różnych schorzeń, ale ani razu nie wspomina o użyciu do czegokolwiek moczu ludzkiego. (TUTAJ dla zainteresowanych opracowanie na ten temat). Paulini nie był głupi, pracował według przyjętych w tamtych czasach zasad a swoją książkę kierował do biedniejszych warstw społeczeństwa, ludzi których nie stać było na leczenie według standardów ówczesnej big pharmy. Która to big pharma nie odbiegała przecież aż tak bardzo poziomem od proponowanych altmedowych zamienników.

Paullini - Dreck Apotheke

Paullini - Dreck Apotheke Żródło: Wikipedia

Jak z tego widać przeciętny czubek czegoś takiego jak picie własnych sików nie wymyśli, do tego potrzeba prawdziwie zboczonego świra. Któż to był?

Wszystkie publikacje o piciu własnego moczu odwołują się do jednej tylko książeczki niejakiego Johna W. Armstronga, Brytyjczyka mieszkającego w USA. I to właściwie wszystko, co o nim wiadomo. Nikt, również tłumaczka jego książki na niemiecki, nie wie kiedy się urodził, kiedy zmarł, jakie miał wykształcenie, kim był z zawodu, ani nawet jak wyglądał.

No i ten Armstrong zinterpretował sobie cytat z Księgi Przysłów, wers 5,15: "Pij wodę z własnej cysterny, tę, która płynie z twej studni." To jest w kawałku o wierności małżeńskiej, czaicie te erotyczne metafory, ale żeby zinterpretować to jako zalecenie picia własnego moczu, a nie radę żeby bzykać tylko własną żonę, to już trzeba być prawdziwym zbokiem. W końcu parę wersów dalej jest powiedziane wprost (Prz.5,19-20) "19Przemiła to łania i wdzięczna kozica, jej piersią upajaj się zawsze, w miłości jej stale czuj rozkosz! 20Po cóż, mój synu, upajać się obcą i obejmować piersi nieznanej?" Moja wyobraźnia erotyczna nie jest w stanie połączyć tego picia własnych sików z upajaniem się nie swoimi piersiami. Ale może jestem zbyt mieszczański żeby to docenić?

J.W. Armstrong - The Water Of Life

J.W. Armstrong - The Water Of Life Źródło: Amazon

Po dokonaniu tak odważnej interpretacji Pisma Armstrong zabrał się za leczenie samego siebie. Zaaplikował sobie 45-dniowy post, podczas którego pił tylko wodę i własny mocz. Dzięki temu wyleczył się z leczonej wcześniej przez dwa lata i uznanej za nieuleczalną gruźlicy. Potem postanowił się tą rewelacyjną kuracją podzielić z innymi potrzebującymi i zaaplikował ją skutecznie tysiącom pacjentów. Mamy na to jego słowo i to pisane - w 1944 roku opublikował on swoje doświadczenia w książce pod tytułem "The Water of Life".

Zauważmy, że szarlatani opisywani przez Barta zazwyczaj dochodzili do swoich niekonwencjonalnych metod leczniczych przez obserwacje i wnioskowanie. Zgoda że wnioskowanie było często błędne a obserwatorom brakowało podstawowej wiedzy, ale coś próbowali myśleć. Nawet Hahnemann tworząc homeopatię miał jakieś koncepcje teoretyczne wynikające z - niedoskonałych - ale obserwacji i wyciągał - błędne - ale wnioski. A ten tutaj za całą podstawę miał perwersyjną interpretację wyrwanego z kontekstu cytatu ze Starego Testamentu.

Naśladowcy Armstronga posuwali się do tego, że uważali jakiekolwiek diagnozowanie schorzeń za nieistotne i niepotrzebne. Według nich stosowanie własnego moczu pomaga na wszystko, więc po co się niepotrzebnie męczyć jakimś ustalaniem przyczyn.

Kiedy jednak zatrudnimy podstawową logikę do analizy urynoterapii to od razu obudzą się wątpliwości. Przecież własny mocz to właśnie te substancje, których organizm chce się pozbyć. Dlaczego wprowadzać mu je z powrotem? Jak połączymy rurę wydechową samochodu z kolektorem ssącym, to silnik długo nie popracuje. Oczywiście picie własnego moczu przedłuża życie górnikom zasypanym w kopalni, ale to jakby nie ten sam przypadek i inna skala czasowa. O wartości moczu i kału innych gatunków można dyskutować (popijając kawą kopi luwak) - mogłyby one ewentualnie zawierać coś dla człowieka wartościowego, ale o wartości własnego raczej nie. No i oczywiście nie istnieje żadne wiarygodne badanie potwierdzające skuteczność takiego leczenia.

Ktoś powie: Ale przecież nawet big pharma używa ludzkiego moczu! I owszem. Ekstrahuje się z niego na przykład hormony. No i nie podaje się ich akurat tym, od których ten mocz został pozyskany. To w żaden sposób nie daje się zakwalifikować jako urynoterapia.

No dobra, wróćmy do Niemiec. Miłośnicy opisywanej perwersji zrzeszają się w Deutsche Gesellschaft für Harntherapie e.V. i muszę z przyznać że niewielu jest tam lekarzy. Stosują to prawie wyłącznie Heilpraktikerzy - to tacy zatwierdzeni urzędowo niefachowcy od leczenia (to też skandal, muszę strzelić o tym notkę). Ponieważ, w odróżnieniu od innych terapii alternatywnych, tutaj "lek" jest z definicji darmowy, to zarabianie na tym jest trudniejsze. Można najwyżej brać za książki, wykłady, szkolenia i wizyty. Wydaje mi się, że trochę ta mania Niemcom przeszła - używane książki pani Thomas można kupić na niemieckim Amazonie za mniej niż euro, natomiast na amerykańskim książka Armstronga, również używana, nie schodzi poniżej dziesięciu dolarów.

Powiedzcie sami, czy dalibyście się namówić anonimowemu łosiowi z Internetu na regularne pijanie własnych sików? Skąd więc tylu ludzi dających się namówić anonimowemu, dawno zmarłemu i biblijne walniętemu perwertowi z USA? Przecież nawet nie wiadomo tak naprawdę czy on to pisał na poważnie, czy nie jest to niszowe porno, coś jak "Justyna" markiza de Sade (z góry przepraszam markiza za porównanie).

Uzupełnienie: TUTAJ część The Water of Life na google.books.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

3 komentarze

Neue Deutsche Welle: Anette Humpe

Już od dawna zbieram się do rozpoczęcia paru cykli o niemieckiej muzyce rozrywkowej. Jeden z tych cykli będzie nazywał się "I to też jest po niemiecku", prezentować w nim będę ogólnie znane niemieckie zespoły śpiewające po angielsku, jednak (przynajmniej w Polsce) nie kojarzone z Niemcami. Parę zespołów planuję przedstawić w cyklu "Śmieszne tylko po niemiecku". I zostaje jeszcze trochę różnych, na razie wymyśliłem dla nich cykl Neue Deutsche Welle.

Neue Deutsche Welle (w skrócie NDW) była jak dotąd jedynym w miarę oryginalnym prądem w muzyce współczesnej, który narodził się w Niemczech. Popularność na rynku światowym zyskało jednak tylko paru wykonawców tego nurtu (Nena, Trio, Falco, Peter Schilling). Całkiem nieprzypadkowo byli to ci, którzy mieli anglojęzyczne wersje swoich piosenek. Reszta śpiewała po niemiecku i poza obszarem niemieckojęzycznym jest mało znana.

Jedną z bardziej istotnych postaci NDW była Anette Humpe. Wraz ze swoją starszą siostrą Ingą, założyła ona w roku 1979 swój pierwszy zespół Neonbabies. Siostry Humpe między 1980 a 1983 nagrały jako Neonbabies trzy płyty, potem w 1985 i 1987 po jednej wspólnej płycie jako Humpe & Humpe. Z twórczości Humpe & Humpe słuchacz polski raczej nie skojarzy więcej niż jedną piosenkę, o tą:

Mogłoby to być w cyklu I to też jest po niemiecku, ale to już zdecydowanie nie jest NDW tylko standardowe ejtisy.

Nie jestem pewien, czy nie było w polskim radiu jeszcze tego:

Gdyby nie to, że jest w zasadzie po japońsku, to umieściłbym ją w cyklu "Śmieszne tylko po niemiecku". Piosenka nosi tytuł Yama-ha, a jej tekst składa się z nazw japońskich firm. Obciachometr wyskalowany według dzisiejszych kryteriów dochodziłby do końca skali, ale duża część NDW była właśnie ironicznie obciachowa. Wydaje mi się, że chodziło przede wszystkim o odreagowanie nieironicznie obciachowych szlagierów i Volksmusik, dominujących na niemieckim rynku muzycznym.

Większość twórczości Neonbabies średnio nadaje się do słuchania dziś, jeżeli już to raczej jako ciekawostki. Sporo z ich piosenek było nagrane w jakości półamatorskiej, aranżacje są skromne, trzeba lubić te klimaty.

Siostry Humpe grały jednak przede wszystkim niezależnie od siebie, Anette założyła w roku 1980 swój zespół Ideal. Śpiewała tam i grała na klawiszach w również swoje piosenki z Neonbabies. Na przykład tą:

Wykonanie Neonbabies jest raczej blade, tutaj piosenka dostaje pałeru. Akurat ten kawałek Ideal jest najczęściej przypominany w radiu, ale moim zdaniem jest co najmniej parę lepszych. Wkleję dwie, z koncertu z 1981. Na youtubie można znaleźć ich więcej (polecam).

W Polsce za najlepszy zespół NDW uważana jest Nena, ale Niemiec zapytany o to samo wymieni raczej Ideal. W sumie to nie wiem dlaczego akurat Nena się wybiła, może dlatego że jej piosenki były mniej buntownicze a bardziej komercyjne.

Bardziej kontrowersyjna jest ta piosenka Ideal, nie wszyscy wytrzymują takie stężenie ironicznego obciachu:

W 1983 Anette Humpe pożegnała się z Ideal i poświęciła się przede wszystkim działalności producenckiej i kompozytorskiej. Produkowała między innymi Nenę, Die Prinzen i Udo Lindenberga.

W 2004 Anette Humpe rozpoczęła wraz z wokalistą Adelem Tawilem całkiem nowy projekt o nazwie Ich + Ich (Ja i Ja). Anette pisała piosenki i współprodukowała je, Tawil śpiewał, miksował i występował na żywo. Humpe wyrosła już z ironii, piosenki Ich + Ich mają dość poważne, refleksyjne ale jednocześnie pozytywne teksty. Ciekawe że po tylu latach w branży i takich koncertach jak w tych tubkach Humpe nie występuje na żywo, motywując to wielką tremą, czyli po prostu lękiem. A niektóre teksty Ich + Ich sugerują doświadczenia podmiotu lirycznego z zaburzeniami lękowymi.

Ich + Ich nagrali jak dotąd trzy płyty, które sprzedały się bardzo dobrze. Druga (Vom selben Stern) przekroczyła 1.270.000 egzemplarzy - był to najlepiej sprzedający się niemiecki album popowy.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Muzyka

Skomentuj

Jak to się robi w Niemczech: Godziny otwarcia sklepów

Historia ograniczeń czasu otwarcia sklepów w Niemczech jest długa i burzliwa. Zaczyna się ona w wieku XIX, kiedy to większość sklepów była otwarta przez siedem dni w tygodniu od piątej rano do jedenastej wieczorem. I komu to przeszkadzało?

Zaczęło to przeszkadzać po upowszechnieniu się nowej formy sklepu - domu towarowego - w którym zatrudniano do sprzedaży pracowników najemnych. I tak w 1891 ustalono, że w niedzielę można sprzedawać przez najwyżej pięć godzin. Potem, w roku 1900 wszedł w życie pierwszy Ladenschlussgesetz (Ustawa o zamykaniu sklepów). Dopuszczał on otwarcie sklepów w dni powszednie od 5 do 21. Oprócz tego przewidywał indywidualne zezwolenia na otwarcie w niedzielę sklepów spożywczych, kiosków i piekarni, oraz przesunięcie dnia zamknięcia na sobotę dla sklepów żydowskich.

Potem nastąpiła faza dobrowolnych porozumień kupców w obrębie poszczególnych miast, żeby zamykać już o dwudziestej. W 1919 pojawiła się nowa ustawa, zabraniająca handlu w niedzielę a w dni powszednie dopuszczająca otwarcie sklepów między 7 a 19. Za Hitlera czas otwarcia sklepów jeszcze skrócono - trzeba było zamykać już o 18:30.

Kolejne ograniczenia pojawiły się w roku 1957, sklepy mogły być otwarte od poniedziałku do piątku między 7 a 18:30, a w soboty do 14. Zasady te nie obowiązywały  tylko stacji benzynowych, kiosków, sklepów na dworcach, aptek i restauracji.

No i to była po prostu katastrofa. Większość niemieckiej klasy średniej pracowała już wtedy w podobnym trybie jak teraz, czyli w momencie gdy wychodzili z pracy sklepy albo były już zamknięte, albo szykowały się do zamknięcia. Przecież nie było kiedy wydać swoich ciężko zarobionych pieniędzy! A w sobotę tylko do 14 - tłok w sklepach był nieprawdopodobny, bo tylko przez te kilka godzin w tygodniu można było zrobić zakupy!

Pamiętam, że gdy w początku lat 90-tych robiłem z kolegą z Berlina projekty, to gdy się w sobotę trochę zasiedzieliśmy i nie zdążyliśmy przed 14 kupić czegoś do jedzenia, to musieliśmy jeździć na stację metra na Ku-Damm, bo tam był taki mały, ciasny sklepik spożywczy otwarty trochę dłużej, ale za to drogi. A potem i ten sklepik zlikwidowali. Przecież tak się żyć nie dało.

Tak więc trzeba było trochę odpuścić, ale szło to bardzo powoli. Pierwsze, niewielkie  poluźnienie pojawiło się już po pół roku obowiązywania ustawy - w pierwszą sobotę miesiąca można było sprzedawać do 18 (langer Samstag - długa sobota). Potem w 1960 uchwalono, że w cztery soboty adwentu też można robić zakupy do 18 - bo inaczej nawet żeby kupić prezenty pod choinkę trzeba było brać urlop. Ale potem godziny otwarcia się zabetonowały na prawie 30 lat.

Dopiero w październiku 1989 poluźniło się troszeczkę - pojawił się Langer Donnerstag - długi czwartek - sklepy w czwartki były otwarte do 20:30.

Wyraźna poprawa nastąpiła dopiero w 1996 - sklepy od poniedziałku do piątku mogły być otwarte od 6 do 20, a w soboty do 16. Długiego czwartku już nie było. No to już było w miarę cywilizowane.

W ostatnich latach rozluźnianie szło dalej.  W 2003 zamieniono pozytywną listę dopuszczalnych czasów otwarcia na negatywną - od tego czasu nie wolno było handlować:

  • w niedziele i święta
  • od poniedziałku do soboty między 20 a 6
  • w Wigilię (jeżeli był to dzień powszedni) przed 6 i po 14

Wyjątki dopuszczono dla sklepów "zaopatrzenia podróżnych". Gminy mogły zorganizować z okazji targów, świąt itp. do czterech niedziel rocznie, kiedy sklepy mogły być otwarte (Verkaufsoffener Sonntag). Z ograniczeniami - koniec miał być nie później niż o 18, nie więcej niż 5 godzin i - uwaga - czas otwarcia sklepów miał być poza godzinami najważniejszych mszy.

Na podstawie podanych informacji można zauważyć w ustawodawstwie co najmniej dwie intencje stojące za tymi ograniczeniami. Po pierwsze była to ochrona pracowników. I tu uważam że przez dziesięciolecia przeholowywano. Ja rozumiem że nikt nie chce siedzieć do późna w pracy, ale na tej zasadzie moglibyśmy wprowadzić przerwę obiadową w restauracji w porze, kiedy wszyscy idą zjeść. Kelnerzy i kucharze też chcą zjeść obiad o tej samej porze co inni ludzie. Natomiast za zakazem handlu w niedziele murem stoją kościoły ewangelicki i katolicki i to im ustawa ma się podobać.

W 2006 uchwalono reformę federacyjności (Föderalismusreform - jak to ładnie przetłumaczyć?) i sprawy czasu otwarcia sklepów przeszły w gestię landów. Każdy land zrobił sobie swoje zasady, jednak w ich większości ograniczenia - przynajmniej od poniedziałku do piątku - zostały całkowicie zniesione (tylko w 4 landach nie). Pewne ograniczenia w soboty obowiązują w prawie połowie landów, a w niedziele sklepy sa generalnie zamknięte (poza wspomnianymi wcześniej Verkaufsoffener Sonntag).

Swoje lata prosperity miały dzięki Ladenschlussgesetz stacje benzynowe w końcu lat 90-tych. Rozwinęły się one w nieźle zaopatrzone sklepy spożywcze, można było kupić w nich praktycznie wszystko na śniadanie a i sporo na obiad. Teraz już tak nie jest.

Przeciwnicy poluźniania Ladenschlussgesetz argumentowali przez dziesięciolecia tak, jak to przeciwnicy każdego poluźniania - jakby poluźnienie było dla wszystkich przymusowe. Jakby wszyscy musieli mieć sklepy otwarte przez całą dobę, żenić się z pedałami i robić sobie in-vitro.

Ladenschluss 24h - nein

Ladenschluss 24h - nein Żródło: Kolpingwerk Fulda

Aktualna praktyka jest taka, że mniejsze sklepy w małych miasteczkach są otwarte do 18:30, w miastach większość do 20, duże sklepy i domy towarowe do 22. Niektóre sklepy, ale rzadko, do 24.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

3 komentarze

Lost in translation: Mleko Matki Boskiej

Liebfrauenkirche w Worms

Liebfrauenkirche w Worms Żródło: www.boligo.de

Również w Polsce jest do nabycia niemieckie wino z wizerunkiem Matki Boskiej na etykiecie, opisane jako Liebfrauenmilch. Co jest najczęściej tłumaczone jako "Mleko Matki Boskiej, hehehe".

Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza. Liebe Frau (Ukochana Pani) to rzeczywiście jedno z określeń Matki Boskiej a Milch to mleko. Ale sens oryginału całkowicie ginie w takim tłumaczeniu.

O co więc tu chodzi? Problem leży w niemieckim słowotwórstwie. Pisałem już o tym, że Martin-Buber-Schule to nie jest szkołą należąca do Martina Bubera, tylko szkołą jego imienia. A Hundertwasser-Kita to nie przedszkole należące do Hundertwassera, tylko przez niego zaprojektowane. Tu mamy podobny wypadek: Pierwotnie chodzi tu o wino wyprodukowane w winnicach należących Liebfrauenkirche (kościoła pod wezwaniem Ukochanej Pani - czyli Matki Boskiej) w Worms. Mleko w nazwie pochodzi od pielgrzymów odwiedzających kościół, chwalili oni to wino że smakuje "jakby pili mleko naszej Ukochanej Pani". Czyli coś w stylu  "Piwo z rana jak śmietana". Pełne i sensowne tłumaczenie nazwy Liebfrauenmilch powinno brzmieć Dobre wino od (kościoła) Matki Boskiej. Oczywiście to za długie i nikt tak mówił nie będzie, ale skojarzenia erotyczno-religijne Mleka Matki Boskiej są nie na miejscu.

Liebfrauenmilch to wino białe, półsłodkie.Do jego produkcji mogą być używane winogrona tyko określonych gatunków, a w minimum 70% ma być to Riesling.

Pierwsza wzmianka w dokumentach o Liebrauenmilch pochodzi z roku 1744, wtedy nazwę tą mogło nosić wyłącznie wino produkowane z winogron które wyrosły "w zasięgu cienia wieży kościoła w Worms". Dziś wino o tak dokładnie określonym pochodzeniu sprzedawane jest jako "Wormser Liebfrauenstift-Kirchenstück", stosunkowo drogo - znalazłem w sieci ceny od 7 do 16 euro za butelkę.

W wieku XIX Liebfrauenmilch stało się szlagierem eksportowym, a ponieważ ta nazwa nie była chroniona to pojawiło się mnóstwo podróbek pochodzących spoza zasięgu cienia wieży. Interes był dobry, bo popyt był duży, a zasięg cienia - czyli skala produkcji oryginału - niewielka. Nazwą Liebfrauenmilch nazywana jest od tego czasu duża część win z całego regionu Rheinhessen. A od lat 80-tych XX wieku wypuszcza się po tą nazwą wino supermarketowe, dostępne tanio w dużych zakręcanych butelkach, a nawet w kartonach. W niektórych krajach (na przykład w Anglii i Rosji) tani Liebrauenmilch uważany jest za typowe wino niemieckie, co bardzo wkurza niemieckich producentów bardziej markowych win.

Wino "Liebfrauenmilch" w kartoniku

Wino "Liebfrauenmilch" w kartoniku

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: , ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?, Język

3 komentarze

Powodzi się nam tu, we Frankfurcie

Po mroźnym i śnieżnym okresie zrobiło się gwałtownie ciepło, a na dodatek popadał deszcz. I to po rzece widać.

Powódź we Frankfurcie

Powódź we Frankfurcie

 Stany alarmowe są oczywiście dawno przekroczone.

Powódź we Frankfurcie

Powódź we Frankfurcie

Ale specjalnego problemu nie ma. Jedynie Stare Miasto wymagało zabezpieczenia.

Powódź we Frankfurcie

Powódź we Frankfurcie

Zalane są tylko bulwary spacerowe nad Menem, ...

Powódź we Frankfurcie

Powódź we Frankfurcie

posterunek ratownictwa wodnego, ...

Powódź we Frankfurcie

Powódź we Frankfurcie

 kawałek ulicy.

Powódź we Frankfurcie

Powódź we Frankfurcie

Klub wioślarski musiał otworzyć drzwi rzece, ...

Powódź we Frankfurcie

Powódź we Frankfurcie

chociaż teraz nie musieliby wynosić łodzi - mogliby wypłynąć wprost ze swoich pomieszczeń.

Powódź we Frankfurcie

Powódź we Frankfurcie

 Zalana jest też wysepka, na której zazwyczaj siedzi mnóstwo ptaków wodnych (to tam, gdzie drzewa).

Powódź we Frankfurcie

Powódź we Frankfurcie

 Ptaki siedzą na brzegu i patrzą na swoją wysepkę jak, nie przymierzając, powodzianie na swoje zniszczone domy.

Powódź we Frankfurcie

Powódź we Frankfurcie

Trzeba przyznać, że firma budowlana prowadząca prace na bulwarze się wykazała.

Powódź we Frankfurcie

Powódź we Frankfurcie

Woda przelewa się przez bramę śluzy na Menie.

Powódź we Frankfurcie

Powódź we Frankfurcie

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Ciekawostki

Skomentuj

Jak to się robi w Niemczech: Wyprzedaż sezonowa

Na pewno wszyscy czytelnicy (no może poza najmłodszymi) kojarzą z RFN właśnie wyprzedaże sezonowe: letnią (Sommerschlussverkauf, SSV) i zimową (Winterschlussverkauf, WSV). Od lat Polacy pielgrzymowali na niemieckie wyprzedaże, aby tanio się obkupić.

Przez bardzo długi czas wyprzedaże miały dokładnie wyznaczone terminy i czas trwania. Wyprzedaż zimowa to był zawsze ostatni tydzień stycznia i pierwszy tydzień lutego, wyprzedaż letnia to ostatni tydzień lipca i pierwszy tydzień sierpnia. Wyprzedaży podlegały wyłącznie artykuły sezonowe: ubrania, dodatki, buty, artykuły skórzane i tapicerskie, ale również materace i niektóre artykuły sportowe.

Wyprzedaż sezonowa w Niemczech

Wyprzedaż sezonowa w Niemczech

Terminy te zostały określone w Gesetz gegen den unlauteren Wettbewerb (Ustawa przeciw nieuczciwej konkurencji) z 1909 roku. W tych czasach nie dbano specjalnie o ochronę konsumentów, ale tylko o to żeby firmy obecne na rynku nie wykańczały się wzajemnie. Stąd takie rozwiązanie - wszyscy mieli wyprzedawać równocześnie i tylko przez ograniczony czas.

Popularności wyprzedażom bardzo dodały dwa późniejsze akty prawne: Rabattgesetz (Ustawa o rabatach) z 20.11.1933 i Zugabeverordnung (Rozporządzenie o dodatkach) z 09.03.1932. Ograniczały one maksymalny udzielany rabat na pełnowartościowy towar w ilościach detalicznych do najwyżej 3% jego wartości (i to tylko wtedy, jeżeli towar został od razu zapłacony) i zabraniały dodawania do towaru upominków albo dodatkowych usług (poza drobnymi reklamówkami niewielkiej wartości). Rzut oka na daty tych aktów prawnych zdradza ich cel - były one skierowane przeciw kupcom żydowskim u których można było się targować. Mimo że narodowy socjalizm wyszedł po pewnym czasie z mody, a i ilość sklepów żydowskich zmniejszyła się radykalnie, obie ustawy obowiązywały przez dziesięciolecia. Jedyną możliwością sprzedania towarów taniej były właśnie te dwie wyprzedaże w roku. Zakazowi nie podlegała wyprzedaż likwidacyjna, co wykorzystywały nagminnie firmy sprzedające dywany. Wynajmowały one pomieszczenia na kilka miesięcy, przywoziły tam towar i natychmiast ogłaszały wyprzedaż likwidacyjną. Aż trudno było znaleźć sklep z dywanami nie będący aktualnie w likwidacji.

Ustawy te nie dotyczyły oczywiście towarów niepełnowartościowych, zbliżających się do daty przydatności do spożycia itp. Mało kto wie, że w niemieckich domach towarowych można było się targować, jeżeli znaleziony egzemplarz towaru był uszkodzony.

Wyprzedaż była w Niemczech instytucją. Pierwszego jej dnia przed domami towarowymi gromadziły się tłumy czekając na otwarcie i możliwość szturmu na najlepsze okazje. Niektórzy brali na ten dzień urlop. Ale sprzedawcy też nie byli w ciemię bici - w na przeceny oprócz faktycznie przecenionych artykułów wyższej jakości pojawiały się też towary specjalnie wyprodukowane i dostarczone na wyprzedaż, o jakości odpowiadającej cenie "wyprzedażowej".

Początkiem końca takich wyprzedaży było uchylenie RabattgesetzZugabeverordnung w lipcu 2001. Od tego momentu przecenę można było zrobić w dowolnym momencie i na dowolne towary. Ostatnim gwoździem do trumny była modyfikacja ustawy o nieuczciwej konkurencji z 01.06.2004, która zniosła jednolity termin wyprzedaży i ograniczenie do towarów sezonowych. Od tego czasu każda firma robi wyprzedaż zimową i letnią kiedy jej się spodoba.

Wyprzedaż sezonowa w Niemczech

Wyprzedaż sezonowa w Niemczech

Pozytywnym aspektem tych zmian jest oczywiście generalny spadek cen dzięki wielu obniżkom i rabatom. Ale trochę szkoda tych konkretnych terminów wyprzedaży - teraz nawet w sezonie przecen trzeba "polować" na okazję, zamiast wybrać się do sklepu w dokładnie określonym momencie.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dotyczy: ,

Kategorie:Jak to się robi w Niemczech?

Skomentuj